Pierwsza część tekst o powstaniu zespołu Swans opublikowana została TUTAJ
Nie chcę skupiać się na aspektach duchowych zbyt mocno. To takie pierdolono oklepane. Do cholery, przecież gramy rocka!
Gitarzysta Norman West, który poza Christophem Hahnem, grał z Girą najdłużej, dzieli się z nami historią o oryginalnym składzie Swans. Dołączył po spotkaniu basisty Harry Crosby'ego na przyjęciu w domu na St. Marks i odwiedzał mieszkanie Giry na 6th Street i Avenue B. To było coś nowego wyjaśnia. Hałasowali ale nadawali temu hałasowi sens. To się wydawało dobrym pomysłem. Takie nostalgiczne brzęczenie.
Michael Gira jako rock'n'rollowiec, to nie jest kompromisowy obraz. Gira wracał do przeszłości i wskakiwał do przyszłości, w zależności od tego jakie piwo ostatnio pił. Wyjaśnia co do anty-rockowych impulsów, na podstawie których tworzyli Swans: Chciałem być bardziej raptowny niż rock, ale nagabywany o dostrzegalny religijny wątek w muzyce Swans sensownie odpowiada: Nie chcę skupiać się zbyt mocno na aspektach duchowych, to takie pierdolono oklepane. Do cholery, przecież gramy rocka!
Czy Swans byli obrazem ówczesnego Nowego Jorku? Myślę że otoczenie miało pewien wkład, ale w rzeczywistości jedną z głównych motywacji naszej muzyki był brak tradycyjnych muzycznych przyzwyczajeń. Zdecydowałem się zrobić to (eksplozję nowego brzmienia) za pomocąbasu. Mieliśmy dwóch basistów tak więc musieliśmy trzymać się tego znaku rozpoznawczego, i nie strzelać byków między synchronizacją dźwięku i rytmu. To było podstawą.
Nigdy nie rozważałem tego jako odbicie miasta jakim był Nowy Jork dodaje Westberg. Nie byliśmy grupą ćpunów. To Nowy Jork był miastem ćpunów. Przemyśliwaliśmy to muzycznie.
Mimo wszytko historia ich wyprzedziła. Tłumy na koncertach zmniejszyły się do pojedynczych osób. Gira grający w klubie Maxwell dla dwóch osób, możecie sobie to wyobrazić?
Zatrzymajmy się na chwilę przy Susan Martin, która zrealizowała pierwszą epkę Circus Mort EP i pierwszą epkę Swans dla Labor Records. Kiedy Swans
pogardzano i nie brano na support występów legendarnych grup, ona miała szczęście. Kto nagrałby zespól czyszczący kluby z ludzi podczas koncertów? Teraz, kiedy w przeglądarce Google wpisać: Susan
Martin Michael Gira, niewiele się znajdzie. Choć żyli razem (Martin stwierdza: proszę nie mówcie o randkowaniu, to po prostu było zwykłe pieprzenie) na ulicy East 10 pomiędzy Avenues A i B, za $500 miesięcznie, to ona tak naprawdę napisała historię Swans. Nie Gira, choć on lekko gmatwał narrację. Kiedy opowiada o sztuce Hermann
Nitsch w Kalifornii, Gira pomija, że producentem była Martin. W rzeczywistości tam się pierwszy raz spotkali. Zobaczyła go nago i pomogła pozbyć się krwi z rzeczy.
Gira wiele lat pracował z kobietami. Z Jarboe przez większość pierwszej fazy Swans (1984 - 1997),
a nawet teraz z nimi pracuje, gdy zaprasza St. Vincent, Karen O,
Cold Specks i wiele innych kobiet aby gościły na płytach Swans, i zbalansowały jego muzyczną brutalność.
Zatem teraz nie pozostaje nic innego, jak posłuchać zrealizowanej przez Susan Martin pierwszej epki Swans. Tracklista: Laugh, Speak, Take Advantage, Sensitive Skin.
O samej Susan możemy wiele dowiedzieć się z jej strony internetowej (TUTAJ). Była animatorem kultury w USA już w latach 70-tych w Los Angeles, a w latach 80-tych w Nowym Jorku. Pracowała z zespołami, teatrami, organizowała wystawy i spektakle. Lista autorów z którymi współpracowała jest imponująca: Laurie Anderson, Beck and Al Hansen, Lynda Benglis, Charles Brittin, Rhys Chatham, Lucinda Childs, Guy de Cointet, Marcel Dzama, Karen Finley, Diamanda Galás, Mike Gira and Swans, Philip Glass & Ensemble, Jenny Holzer, Louise Lawler, Liza Lou, Lydia Lunch, Linda Montano, Meredith Monk, Herman Nitsch, Nam June Paik, Izhar Patkin, Rachel Rosenthal, William Wegman, Lawrence Weiner, i Robert Wilson..
Od roku 2015 reaktywowała projekt (założony w 1976 roku) nazywający się Some Serious Business. Jest to innowacyjna, skupiająca artystów organizacja animująca sztukę. Martin jest też znana jako konsultantka Howl!
Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi.
Tekst częściowo oparty jest na wywiadzie opublikowanym TUTAJ.
Ivo Watts-Russell, urodzony w 1954 r. na dworze w Oundle, w zubożałej rodzinie arystokratycznej niedaleko Peterborough, jako najmłodszy z ośmiorga rodzeństwa, był człowiekiem, który obok Toma Wilsona zdecydował o brytyjskiej scenie muzycznej końca XX wieku. To dzięki niemu wszyscy usłyszeli nagrania Cocteau Twins, Dead Can Dance, oraz Throwing Muses, Pixies, Breeders, Lush, Red House Painters, Belly, Mojave, a ostatnio Grimes, Bon Iver, Deerhunter, The National, Ariel Pink, Future Islands, tUnE-yArDs, Scott Walker, Daughter i Purity Ring. Był również siłą napędową This Mortal Coil, wybierając dla nich utwory, pisząc niektóre z nich, dobierając muzyków i śpiewaków, a w końcu produkując ich płyty. Ivo w 2016 roku:
Niewiele wiadomo o jego życiu prywatnym. Podobno jako nastoletni chłopak porzucił naukę dla psychodelii po tym, gdy w 1967 r. zobaczył w telewizji odcinek Top of the Pops, brytyjskiego programu muzycznego, emitowanego przez BBC, w którym zadebiutował Jimi Hendrix. Najpierw pracował jako sprzedawca w jednym z londyńskich punktów sieci sprzedaży detalicznej płyt Beggars Banquet, która w 1979 r. przekształciła się w wytwórnię. W 1980 r. Ivo wraz z innym pracownikiem z Beggars Banquet, Peterem Kentem, założyli własną wytwórnię, na co otrzymali od swojego niedawnego szefa Martina Mills’a 2000 funtów. Tak powstała 4AD, wytwórnia działająca osobno, ale należąca do grupy Beggars Banquet. Kent chciał nazwać wytwórnię, Axis co było aluzją do albumu Axis: Bold As Love Jimi'ego Hendrixa, lecz gdy wydano w niej cztery single, w tym Dark Entries kwartetu z Northampton, Bauhaus, okazało się, że na rynku działa już niemiecka wytwórnia Axis. Wtedy Ivo na jakiejś ulotce zauważył monogram 4AD i tak firma znalazła swoje imię.
Już na samym początku Watts-Russell pokazał swój muzyczny instynkt odkrywając talent Nicka Cave'a, z którym podpisał kontrakt i zdobywając wysokie miejsca na listach przebojów albumem Top 75 z debiutem Bauhausu. I tak w latach 80-tych nazwa 4AD stała się wyznacznikiem stylu określonego muzyką Cocteau Twins, Dead Can Dance, czy Clan of Xymox i projektem Watts-Russell’a, którym był This Mortal Coil. Nawet utwory emitowane w małych nakładach były interesujące: wśród nich można wymienić twórczość Matt’a Johnson’a, który później odniósł sukces jako The The. Historię wytwórni szczegółowo opisał Martin Aston w książce Facing The Other Way, wydanej w 2013 r.
Sukces 4AD wynikał z czasu, w którym przyszło jej działać. W latach 80-tych subkultura punk wspomogła rozwinąć ścieżki dystrybucji, a technologia umożliwiła indywidualnym muzykom tworzenie w zupełnie nowy sposób. Oczywiście, w dzisiejszych czasach produkcja płyt jest jeszcze łatwiejsza, wystarczy spojrzeć na liczbę płyt wydanych każdego tygodnia i ich nakład podawany przy nazwiskach artystów, aby przekonać się, że nie trzeba geniusza, by założyć wytwórnię przynoszącą zyski. Jednak niewiele post-punkowych wytwórni założonych w latach 80-tych przetrwało, pomimo ogromnego rynku muzycznego i milionów fanów kupujących płyty. Może dlatego, że większość z nich powstała dla kaprysu i w chwili emocji, bez wieloletniego programu i wizji. Ivo Watts-Russell miał widać wystarczająco dużo chęci i woli, aby jego pragnienie nie tylko zostało zrealizowane lecz aby również przekształciło się w sprawnie działające przedsiębiorstwo nagraniowe. W 1982 r. wystarał się jeszcze o licencję znanej wytwórni amerykańskiej Sire Records... Za wizualny kształt wydawanych przez 4AD płyt odpowiadał Vaughan Oliver, człowiek, którego anarchiczna wizja okazała się integralną częścią historii firmy, tak samo jak idee Watts-Russell’a. Wspominał on po latach, że Pierwszą rzeczą, jaką napisałem na ścianie toalety [wytwórni] były słowa: "Sugerować to tworzyć; opisać to zniszczyć". Tak powiedział francuski fotograf Robert Doisneau, i to uderzyło mnie z punktu widzenia mojej przeszłości. Wszystko to po to, aby zachować otwartość na interpretację. (…)Miałem obsesję na punkcie pracy dla niezależnej wytwórni i powiedziałem Ivo, że potrzebuje logo i konsekwencji, by wyrazić tożsamość. Modelami do naśladowania były ECM, a wcześniej Blue Note. Ivo wpadał na pomysły od razu. Moim zdaniem nie zajmował się sprzedażą piosenek; kochał muzykę i chciał, żeby ludzie ją słyszeli, i tak bardzo się tym przejmował, że chciał ją odpowiednio opakować. Znakiem rozpoznawczym Olivera (wspomaganego przez fotografa Nigela Griersona, a następnie innego projektanta Chrisa Bigga) stały się, w odczuciu wielu osób, obrazy z jego własnej, wypaczonej wyobraźni, której przykładem pozostała okładka na płycie The Breeders Pod z 1990 r., do której rozebrał się do bielizny w wynajętym mieszkaniu na przedmieściu Londynu i z przywiązanymi do pasa martwymi węgorzami wykonał taniec przed obiektywem.
Wkrótce okładki 4AD pomogły stworzyć rozpoznawalną tożsamość znaku firmowego wytwórni. Powstał wręcz rynek kolekcjonerów napędzany przez fanów, z których każdy chciał mieć każdy wyprodukowany w niej artefakt. Z biegiem czasu wytwórnia podpisywała kontrakty z coraz większą liczbą zespołów i wydawano coraz to więcej płyt. Aż w 2004 r. Ivo Watts-Russell zdecydował się opuścić swoje dzieło. Pogrążony w depresji, rozczarowany przemysłem muzycznym, który w coraz większym stopniu polegał na remiksach, filmach promocyjnych i formatowaniu, tylko po to by skutecznie rywalizować na listach przebojów, sprzedał swój udział 4AD partnerowi biznesowemu Martinowi Millsowi i przeniósł się w okolice Santa Fe, pustynnego miasta w Nowym Meksyku w USA. Tam poddał się terapii. Wielu dziennikarzy lansuje obraz producenta żyjącego w odosobnieniu na pustyni w towarzystwie trzech psów, co nie jest prawdą. Ivo mieszka wybudowanej przez siebie willi i udziela się w życiu kulturalnym miasta, które szczyci się jego obecnością. W 2006 r. dotarł do niego dziennikarz muzyczny Wyndham Wallace, który zadał mu kilka pytań, oto one TUTAJ:
Jak u licha skończyłeś w Santa Fe?
O Boże, jestem tu od minuty i już staję się mistykiem. Santa Fe zawsze była tylko marzeniem. W końcu tu przyjechałem - właściwie przejechałem w drodze do Taos - i pamiętam, jak patrzyłem i zastanawiałem się: Co to jest, do diabła, jakieś militarne miejsce? po zobaczeniu wszystkich tych tutaj brązowych budynków. Ale wróciłem, bo coś w tym było po prostu OK. Około miesiąca później wynająłem dom, zabrałem psy i po prostu pozostałem. I to było w południowo-wschodniej części miasta, w Sunlit Hills, Arroyo Hondo. W końcu zbudowałem dom, ponieważ naprawdę się w nim zakochałem. To światło. Jest pięknie, po prostu. Nie mieszkam w mieście, nie mieszkałem w mieście, nie chcę mieszkać w mieście. Uwielbiam fakt, że Santa Fe to Santa Fe - innymi słowy, jest tu pewien poziom kultury.
Wydaje się, że nagrania z 4AD są zgodne z tym, co lubisz. Czy potrafisz sobie wyobrazić sytuację, w której pracujesz w sklepie płytowym i wiesz, że warto wysłuchać każdej wydanej niezależnie płyty?
To było tak ekscytujące. Tak naprawdę dostałem kilka dobrych kawałków aby założyć wytwórnię. [Beggars Banquet] byli świadomi, że ja i Peter dostaniemy te taśmy demo, które ludzie zostawią dla wytwórni na górze. Po prostu powiedzieli: Cóż, sfinansujemy je, a Bauhaus był na szczęście pierwszą grupą, z którą podpisaliśmy [kontrakt], i zrobiliśmy ten pierwszy finansowy krok dla 4AD, trzy single i album. Wydaje mi się, że pewien stopień spójności jakoś pokazał się wraz z całą grafiką Vaughnem'a Olivera, który również dał nam wizualną tożsamość. Opakowanie było równie ważne. Chłopcze, na pewno wydaliśmy na to wystarczająco dużo pieniędzy. Czuję, że 4AD jest jak David Lynch. Jeśli powiesz komuś: To trochę jak film Davida Lyncha, wiesz co mówisz. Tak samo jest w pewnym okresie o 4AD: To przypomina trochę nagranie 4AD. Właściwie prawdopodobnie oznaczało to, że nagranie ma mnóstwo pogłosu.
Chcę wiedzieć, jakie są twoje bieżące ulubione pliki do pobrania lub co znajduje się w twoim odtwarzaczu CD lub w odtwarzaczu płytowym.
Szczerze mówiąc, to jest w tym prawidłowość. Właśnie zacząłem słuchać Stars of the Lid, którzy są z Kranky Records - piękna, piękna muzyka. Wiele lat temu pojechałem na wakacje z Vaughnem Oliverem i właśnie mieliśmy płyty Briana Eno. I byliśmy w górach na Majorce, nago przez większość czasu, i ciągle słuchaliśmy Briana Eno i był to absolutnie zadziwiający, efekt - przyroda, muzyka, to gdy jest nieostra i sposób w jaki się wyostrza. Często próbowałem odtworzyć ten cudowny spokój z otoczeniem i muzyką, a odkryłem, zdałem sobie sprawę, w ciągu pierwszych dwóch dni przebywania w tym domu, że mam tutaj ten świat. Tak więc zdecydowanie zacząłem słuchać Stars of the Lid i szukałem innych podobnie instrumentalnych rzeczy.
Tak więc, jedno powstaje z drugiego, które powstało z innego, już ukończonego dzieła. A opakowanie, którego prawdopodobnie nikt oprócz mnie nie jest świadomy, również to naśladuje. To aspekty sesji zdjęciowej które jest właściwie nagraniem Hope Blister. Wizualnie odzwierciedla to, co robi muzycznie Hope Blister. Zostałem stworzony z czegoś jak rzecz, tak naprawdę nie wiedziałem, co robię. Byłem naprawdę zdezorientowany w Ameryce, naprawdę miałem problemy z nawiązaniem kontaktu z główną dystrybucją wytwórni, Warner Brothers i wszystko mnie przerażało. W pewnym sensie traciłem wątek, i było tak po prostu, że muszę wrócić do studia, muszę się skupić, więc wróciłem do Londynu, uzbrojony w kilkanaście piosenek.
Czy to dziwne, widzieć jakiegoś dzieciaka idącego ulicą z czarną szminką i białym makijażem i wiedzieć, że masz coś wspólnego z tym dzieckiem wyrażającym się w ten sposób?
Nigdy tak naprawdę o tym nie myślę. Widziałem stegozaura, który wyglądał tak włochaty jak kiedyś, i mam tendencję do powtarzania jak dziadek: Czy naprawdę wiesz, jak to było w Anglii w latach 70. i dlaczego ludzie to robili i dlaczego przenosili się z miejsca na miejsce tak szybko? Ale tak naprawdę nie myślę o tym, że coś się ze sobą łączy. Każdego, kto żyje w swoim świecie, który jest nieco poza normą, podziwiam.
Czy znajdujesz to w Santa Fe?
Nie, to dla mnie ucieczka. Jestem tu, aby być w ciszy. Jestem sam przez większość czasu. I naprawdę lubię być konsumentem muzyki. Z pewnością słyszę tyle muzyki, ile jej kiedykolwiek zrobiłem i uwielbiam fakt, że naprawdę nie ma to znaczenia, co lubię, a kiedy prowadzisz wytwórnię, musisz nastawić się na to i mieć zdanie takie, że pieprzyć wszystkich, oni są beznadziejni. Jeśli zajmujesz się muzyką zawodowo, musisz bardzo szybko wyrobić sobie opinię.
Wyalienowany w świecie, który sam sobie stworzył, Ivo Watts-Russell pozostał nadal koneserem nowych wrażeń. I tak w 2006 r. zorganizował wystawę w Klaudia Marr Galery w Santa Fe, na której pokazał prace kilkunastu plastyków, wśród których byli: Toby Boothman, Chris Buzelli, Gregory Calibey, Cathy Fenwick, Nigel Grierson, Carolyn Machado, Rick Monzon i Daniel Peacock (TUTAJ). Ostatnio podobno spotkał się też z dawnym wspólnikiem, Peterem Kentem, zdeklarowanym gejem i buddystą, który na stałe mieszka teraz w Chicago. Niegdyś skłóceni teraz przeprowadzili przyjazną rozmowę. O psach...
Klimat mroku tym razem w wykonaniu zespołu czteroosobowego, mamy bowiem w składzie wokalistkę i multiinstrumentalistkę, gitarzystę, klawiszowca i perkusistę.
O zespole, jak to w zwyczaju mają młode grupy, wiadomo było niewiele, bo na ich stronie internetowej kilka lat temu nawet nie podano składu. Ale kto poszperał w Internecie dowiedział się, że grupę tworzyło małżeństwo Aleks Palladino i Devon Church, a teraz, po wydaniu ostatniej płyty wiemy już znacznie, znacznie więcej. Niestety wiemy, że zespołu już nie ma...
W muzyce grupy słychać było fascynację klimatami post punk i nowej fali, przebijały się do słuchacza dźwięki znane z dokonań Dead Can Dance i Joy Division, ale tylko nieznacznie. Przez zupełnie niesamowity niski głos wokalistki i transowe rytmy, Exitmusic tworzyli klimaty znane głownie z płyt 4 AD.
Byłem kiedyś pewny, że ich kariera potoczy się szybko i staną się sławni. Tak jednak się nie stało. Posłuchajmy koncertu live z rada KEXP, z czasów, kiedy tak myślałem. No ma dziewczyna głos, kto zaprzeczy?
Po realizacji płyty Recognitions (kwiecień 2018) napisano na stronie, gdzie płyty można odsłuchać (TUTAJ):
Kiedy wiele par traciło masę czasu na opisywanie wzlotów i upadków w ich relacjach, Aleksa
Palladino i Devon Church zamienili to na niesamowitą twórczość w zespole Exitmusic. Projekt rozpoczęli w roku kiedy się pobrali (2004), ale niestety wszystko zakończyło się po ich rozwodzie. Tamten twórczy okres uwiecznili na The Recognitions.
Nie był to łatwy czas, bowiem Palladino musiała balansować między tworzeniem muzyki, a karierą filmową w takich produkcjach jak Halt and Catch Fire, The Sopranos,
Boardwalk Empire, Storytelling czy Sidney Lumet's.
Gitarzysta powiedział w wywiadzie: Nasz związek finalnie rozpadł się, kiedy Aleksa przerwała nagrywanie celem gry w Iowa w filmie Explains Church. Kiedy wróciła z nagrań, powiedziałem jej bezpośrednio, że coś się skończyło. Razem dorastaliśmy, ale teraz działamy osobno.
Aleksa obecnie gra z Robertem De Niro w filmie Martina
Scorsese pt. The Irishman. Exitmusic natomiast, pracują nad projektami solowymi. Ach te kobiety...
Dyskografia:
The Recognitions (2018)
Passage (2012)
From Silence - singiel (2011)
The Decline Of The West (2007)
A tutaj ich drugi koncert, niestety daty nie podano. A mój dziadek zawsze, kiedy przynosiłem mu zdjęcie, mówił - weź długopis i natychmiast napisz z tyłu datę...
Trisomia 21 to zespół wad wrodzonych powodowanych obecnością chromosomu 21, znany jako Zespół Downa. Prezentowana dziś płyta to klasyka chłodnej fali, pochodzącego z Francji zespołu, stworzonego w 1980 roku przez braci Philippe i Herve Lomprez. W dyskografii zespołu płyta, o której dziś piszę, jest dziesiątą i została wydana w roku 1987. Wielu krytyków muzycznych uważa ją za najważniejszą i najlepszą. Wskazuje się jeszcze na Plays the Pictures z 1990 roku, zdecydowanie krytykując ostatnie dokonana grupy (TUTAJ).
Awers okładki obok tytułu i listy piosenek, przedstawia chłopca na tle drzwi. Widać jak niepewnie stara się wzdłuż nich przemieszczać:
Motyw drzwi często wykorzystywany jest przez muzyków cold wave, że wspomnę choćby kopertę płyty Unknown Pleasures zespołu Joy Division (od motywu drzwi zaczyna się też teledysk Love Will Tear Us Apart). Motyw chłopca pojawia się też na biało - czarnym krążku płyty:
Tutaj jednak, chłopiec stoi bokiem tak jakby zasmucony obserwował coś/kogoś odchodzącego.
Rewers okładki informuje o brukselskiej wytwórni, autorze okładki, podaje adres do kontaktu z zespołem. Zawiera też ciekawe hasło: wszyscy jesteśmy udawaczami.
Co do samej płyty trudną ją jednoznacznie zakwalifikować. Dla mnie to niesamowite klimaty, a płyta i zastosowane instrumentarium pokazuje, że cold wave można wykonywać w zasadzie na dowolnym instrumencie. Chciałem zamieścić ten album w dziale chłodnofalowa jazda obowiązkowa, ale nie mogę nigdzie odszukać tekstów...
Tracklista:
1. The Hazy Ridge
2. Sunken Lives
3. There’s A Strange Way This Morning?
4. Sharing Sensation
5. The Rickshaw
6. The Fairylike Show
7. Some Twenty One Miles From The Coast
8. Magnified Section Of Dreams
9. The Clencher
10. Million Lights
Zresztą warto posłuchać samemu, i ocenić, czy płyta jest warta znaczącej ceny, jaką osiąga na bazarach internetowych:
Wzburzone morze, szalejący żywioł, statek, rozbitkowie - lub wręcz przeciwnie - gładka tafla na tle bezkresnych wód, to motywy często przewijające się w sztuce europejskiej, w zasadzie od zarania jej dziejów. Już w starożytnym Egipcie można spotkać freski o takiej tematyce, lecz zarówno wieki temu, też na malowidłach ściennych w Pompejach, a także jeszcze później, w średniowieczu, morski krajobraz malowany był tylko przy okazji, gdzieś w tle, towarzysząc scenie głównej. Dopiero w XVII wieku w Holandii powstały obrazy, w których motywy morskie stały się głównym tematem. Nie było to dziełem przypadku, lecz wynikało z sytuacji tamtego społeczeństwa, żyjącego z handlu na morzu i z zamorskich kolonii. W każdym razie to tam żyła liczna grupa malarzy nazwanych małymi mistrzami holenderskimi, którzy odtwarzali na niewielkich obrazkach scenki z życia codziennego, wśród których znalazły się również te dziejące się na morzu. Z czasem, mniej więcej od poł. XVIII w., podobna tematyka trafiła na płótna malarzy żyjących w Niemczech, Anglii, Stanach Zjednoczonych, Rosji i Belgii, czyli krajów posiadających spore floty morskie, aby w poł. XIX w. stać się istotnym tematem malarstwa romantycznego (wystarczy gdy przypomnimy malarstwo Caspara Davida Friedricha, które opisaliśmy tutaj: LINK). Po malarzach romantycznych po motywy morskie sięgnęli impresjoniści i postimpresjoniści francuscy oraz malarze kolejnych pokoleń. Od tamtego czasu wprawdzie wątek uległ znacznej przemianie, lecz istnieje w malarstwie do dziś.
Morski widoczek nie tylko zdobił, lecz dostarczał przeżyć egzystencjalnych, bo morze na obrazie nosi w sobie wiele znaczeń: Toń morska, tajemnicza i niezgłębiona od zawsze symbolizuje świat stworzeń i nieznanego życia spod powierzchni, których obecność tylko przeczuwamy. Woda może także symbolizować siłę nadziei i wiary w nią, ponieważ fale rozpływają się na brzegu, lecz za chwilę wzbierają znów i z nową siłą uderzają ponownie, podobnie jak człowiek, który upadając ciągle zdobywa się na odwagę rozpoczynania nowego życia z nową energią. Ale to nie wszystko, morze może również oznaczać nieskończoność, zmienność nastrojów kobiety a nawet smutek, żałobę i śmierć…
W poetyckich porównaniach morze odnosi się do emocji, jest więc morze miłości, morze litości, morze spokoju, morze złości, morze rozpaczy. Charles Baudelaire (TUTAJ) zauważył, że morze jest wcieleniem emocji, kocha, nienawidzi i płacze, odrzuca wszelkie próby uchwycenia go słowami i odrzuca wszelkie kajdany, bez względu na to, co mówisz, zawsze jest tym, czego nie możesz, a w jednym z sonetów porównuje muzykę do morza:
Muzyka mnie ogarnia niekiedy jak morze! Ku mojej gwieździe bladej Pod stropem mgły lub w puste eteru przestworze Rozpinam żagiel.
Pierś ma naprzód podana, wzdymają się płuca, Niby płótno żaglowe, Na grzbiety fal się wdzieram, noc zasłonę rzuca Na moją głowę.
I czuję, jak namiętnie tętnią w moim pulsie Wszystkie tortury okrętu, Przychylny wiatr, i nawałnice, i konwulsje
Wśród niezmiernego odmętu Kołyszą mnie. Lub cisza płaska w morzu pustem Jest mej rozpaczy lustrem!
A w innym jego utworze, słynnym wierszu zatytułowanym Człowiek i Morze, morze jest metaforą losu ludzkiego:
Miłość dla morza wieczna w twoim wolnym łonie! Morze jest twym zwierciadłem; ty swojego ducha Badasz w wzburzonej fali, gdy toczy się głucha, I niemniej gorzkie ducha twojego są tonie.
Ty chętnie się zatapiasz w głąb swego obrazu, Ogarniasz go ramieniem i wzrokiem, a serce Twe niekiedy się kocha w swej własnej rozterce, Na głos tej skargi pełnej dzikiego wyrazu.
Wy jesteście milczący, posępni oboje, Człowiecze! Nikt nie zbadał twych przepaści stoków, Morze! Nikt nie zna skarbów twych skrytych mroków, Tak skrywacie zazdrośnie tajemnice swoje!
I oto wieki wśród czasów otchłani, A wy bój wciąż toczycie bez żalu, litości, Tak dzika żądza mordu i śmierci w was gości, O bojownicy wieczni, bracia niezbłagani!
Napisać, że poezja Baudelaire’a wywarła ogromny wpływ na twórczość innych poetów, to truizm, lecz on sam przyznawał, iż cały widzialny wszechświat jest jedynie magazynem obrazów i znaków, którym wyobraźnia da względne miejsce i wartość, jest rodzajem pastwiska, które wyobraźnia musi strawić i przemienić, zatem nic dziwnego, że dwa jego wiersze Podróż do Cythery i Podróż, opublikowane w 1857 roku w Les Fleurs du Mal (przetłumaczone jako Kwiaty zła ) zainspirowały m.in. Jean Artura Rimbaud (Pijana łódź) i Paula Verlain’a. Pisaliśmy też o wyraźnym wpływie jego poezji na muzykę zespołu nowofalowego Little Nemo (TUTAJ). Podróż morska, podróż łodzią, sama łódź stała się w nich metaforą życia ludzkiego i jego zmiennych losów, co także nie było nowością, bo takie porównanie eksploatowane jest od czasów starożytności i masowo występowało w poezji renesansowej i barokowej. Przed Baudelaire’m byli także poeci romantyczni, którzy wzbogacili wątek morski o motywy wynikające z fascynacji cierpieniem, tajemnicą, makabrą, egzotyką...
Reasumując mocno przydługi wstęp, według rzymskiego przysłowia navigare necesse est, vivere non est necesse (żeglowanie jest koniecznością, życie nią nie jest), które oddaje zarówno cały ogrom znaczeń, wiele obrazów zawiera skomplikowane, nawet eschatologiczne treści. Należą do nich morskie weduty norweskiego artysty Amaldusa Clarina Nielsena, urodzonego w Mandal w 1838 r., który żył prawie 100 lat bo zmarł w 1932 r.
Nielsen kształcił się w Kopenhadze i Düsseldorfie a przez całe długie życie malował przede wszystkim Naturę. Chciał ją oddać jak najdokładniej, dlatego wiosną i latem wiele czasu spędził kontemplując wybrzeże, szkicując i tworząc niewielkie studia, które w pracowni dopracowywał. Jego ojciec był kapitanem, ale zmarł, gdy malarz miał 7 lat. W związku z tym w młodości nie raz brakowało mu funduszy na kontynuowanie edukacji. W 1857 r. otrzymał pomoc finansową od właściciela huty żelaza Diderika Cappelena, którego zmarły przedwcześnie syn August także był malarzem. Dzięki temu mógł kontynuować naukę i podróżować wzdłuż wybrzeża, a nawet odbyć rejs do Kadyksu w Hiszpanii, skąd przywiózł serię obrazów o tak świeżych barwach, że niemal impresjonistycznych. Znawcy jego twórczości podkreślają, iż był on jednym z pierwszych malarzy, którzy pracowali w plenerze. By być bliżej swoich tematów, w 1869 r. przeprowadził się do Christianii, gdzie mieszkał aż do swojej śmierci. Utrzymywał się z gospodarstwa rolnego lecz każdego lata odbywał wycieczki studyjne po kraju. W latach 70. XIX wieku znalazł interesujące go motywy w fiordach Vestland, wokół Mandal i na archipelagu Hvaler.
Na jego obrazach powtarzają się podobne motywy: pasek morza na pierwszym planie z przesuwającym się niebem powyżej. Rejestrował również wrzosowiska i skaliste wybrzeża południowej Norwegii. Jego liryczne krajobrazy tworzone były w godzinach porannych, co widać na w szarych i czerwonawych odcieniach palety barw ukazujących letnie słońce i ślizgające się w czystym powietrzu promienie.
W 1886 r. Nielsen w epidemii grypy stracił żonę i troje dzieci. Ta tragedia spowodowała, iż podał się rozpaczy i przestał malować na niemal dekadę. Wrócił do pracy twórczej na początku lat 90 XIX wieku na wyspie Jæren. Jego obrazy z tego czasu są zwykle budowane według stałego schematu: na pierwszym planie jest piasek i głazy, poza nimi morze, a nad tym wszystkim wysoko na niebie wiszą kłębiaste chmury. Ostatnie 15 lat życia malował tematy zza okna, ogród, dom, krajobraz przesiąknięty deszczem i śniegiem. Zmarł na zapalenie płuc, właśnie malując pejzaż pokryty śniegiem… Miał trzy żony, jego syn Niels był kapitanem żeglugi wielkiej i kupcem. Obrazy Nielsena zostały udostępnione w formie zdigitalizowanej na stronie norweskiego muzeum (TUTAJ).
Ten temat kiedyś musiał się u nas pojawić. Kto śledzi w Internecie strony poświęcone Joy Division dostrzega zapewne, że ich autorzy nie unikają też informacji o New Order. Tak jakby New Order było kontynuacją Joy Division. Czy tak rzeczywiście jest?
W jednym z wywiadów Bernard Sumner wspomniał, że gdyby Joy Division istniał dzisiaj, to linia muzyczna byłaby taka jaką ma New Order. Trudno zgodzić się z tą opinią. Po pierwsze Sumner kompletnie ignoruje wkład GillianGilbert w muzykę New Order, a moim zdaniem jest on dość znaczący. W końcu, to ona przejęła od Sumnera grę na klawiszach, której jakość Martin Hannet, legendarny realizator płyt Joy Division, określił dość krytycznie w wywiadzie jaki zamieszczaliśmy TUTAJ. Po drugie, Deborah Curtis w swojej książce o Ianie Curtisie (Przejmujący z oddali) twierdzi, że to wokalista był autorem zdecydowanej większości linii melodycznych piosenek zespołu. I w końcu, po trzecie, obaj panowie, zarówno Sumner jak i Hook, wprzeciwieństwie do Morrisa, nie poszli na pogrzeb Iana Curtisa, o czym Hook pisał w swojej książce (recenzja TUTAJ). Oczywiście można siedzieć w pubie przy piwku kiedy chowają kumpla, któremu tyle się zawdzięcza i na którego dorobku bazuje się do dziś... Z drugiej strony młodość ma swoje prawa i może był to swoisty sposób odreagowania stresu.
Dlatego New Order pojawiają się na naszym blogu z częstotliwością, jaka powinna towarzyszyć każdemu wykonawcy nurtu nas interesującego. Moim zdaniem trzy ich płyty zasługują na szczególną uwagę: Movement, Low-Life i Republic. Na pewno do nich jeszcze wrócimy. Tymczasem dzisiaj na prawdę bardzo dobry koncert (jeszcze z Hookiem w składzie) - Montreux 2.07. 1993. To doskonały występ z hitami z okresu Republic. Później była już tylko równia pochyła po której zespól stacza się do dziś.
Tracklista: Regret, Ruined in a Day, Dream Attack, World, Special, As It Is When It Was, Everyone Everywhere, True Faith, Bizarre Love Triangle, Temptation, The Perfect Kiss
Zacznijmy od tego, że powieść Rok 1984 opublikowana została przez George'a Orwella w 1949 roku, czyli dawno przed narodzeniem muzycznych bohaterów dzisiejszego wpisu. Kto zna ustrój socjalistyczny doskonale wie, jak celnie autor przewidział jego działanie, dlatego książka w Polsce była wydawana w podziemiu, i miałem okazję czytać ją w nielegalnej drukowanej wersji w 1985 roku.
W powieści roi się od aluzji do ZSRR, Chin, Korei czy całego bloku RWPG (zresztą pod koniec są one jawnie wymienione). Inwigilacja, propaganda i tylko cztery funkcjonujące ministerstwa Miłości, Prawdy, Obfitości i Pokoju, które mieściły się w Londynie - wówczas stolicy Oceanii. Ta z kolei była jedną z trzech krain Ziemi będących ze sobą w ciągłych sporach i stanie permanentnej wojny.
Wojna? A jakże:
Najważniejsze były, rzecz jasna, Ministerstwo Miłości i Prawdy, w którego podziemiach mieściły się więzienia gdzie torturowano wrogów Partii. Nie będę streszczał książki, chciałbym za to napisać dziś o kilku artystach polskiej nowej fali, na których powieść Orwella wywarła wyraźny wpływ.
Mówiono, że gmach Ministerstwa Prawdy ma trzy tysiące pomieszczeń nad ziemią i tyleż samo pod ziemią. W Londynie istniały jeszcze tylko trzy budynki o podobnych rozmiarach i zbliżonym wyglądzie. Tak górowały nad resztą miasta, że z dachu Bloku Zwycięstwa dostrzegało się je wszystkie równocześnie. Mieściły cztery ministerstwa, składające się na aparat rządowy: Ministerstwo Prawdy, któremu podlegała prasa, rozrywka, oświata i sztuka, Ministerstwo Pokoju, które zajmowało się prowadzeniem wojny, Ministerstwo Miłości, które pilnowało ładu i porządku,wreszcie Ministerstwo Obfitości, sprawujące pieczę nad gospodarką. Ich nazwy, w nowomowie, brzmiały następująco: Miniprawd, Minipax, Minimiło i Miniobfi.
Tak wyobrażał sobie gmach Ministerstwa Prawdy sam autor:
Miniprawd - odbijał zdecydowanie od wszystkich innych budowli w okolicy. Była to ogromna piramida z lśniącego białego betonu, pnąca się tarasami w górę na wysokość trzystu metrów. Z okna swojego mieszkania Winston (Smith - bohater książki) widział wyraźnie trzy hasła Partii, wymalowane starannie na białej fasadzie:
WOJNA TO POKÓJ WOLNOŚĆ TO NIEWOLA IGNORANCJA TO SIŁA
Podstawową ideą panującej Partii jest powszechna równość. Członkowie Partii mieszkają w szarych blokach, są poddawani ciągłej inwigilacji, i otumaniani alkoholem o podłym smaku, tzw. Dżinem Zwycięstwa, który utrzymuje ich w stanie swoistego rodzaju euforii.
Dżin miał smak kwasu azotowego, a w dodatku człowiek po każdym łyku czuł się tak, jakby dostał w łeb gumową pałką. Jednakże w następnej chwili palenie w żołądku nieco zelżało i świat wydał się Winstonowi weselszy.
Nie ulega wątpliwości, że napój wywołuje halucynacje a Partia może dalej emitować swój ideologiczny przekaz... Tak śpiewała o tym Republika w filmie Koncert. Poniżej wersja w najlepszym składzie, w którym nagrali ich debiut Nowe Sytuacje:
Ewolucję poglądów do takich właśnie ideologicznych podstaw systemu Orwell opisuje następująco:
Zarazem jednak uświadomiono sobie, że powszechny dostatek zagraża trwałości społeczeństw hierarchicznych; właściwie jest ich zgubą. W świecie, gdzie każdy pracuje krótko, ma pod dostatkiem żywności, mieszka w domku z bieżącą wodą, posiada lodówkę, samochód, a może nawet i awionetkę, znikają najbardziej rzucające się w oczy i najbardziej istotne przejawy nierówności. Powszechny dostatek oznacza zatarcie różnic. Można sobie oczywiście wyobrazić społeczeństwo, w którym dobrobyt, w sensie własności dóbr materialnych i wygody życia, dostępny jest wszystkim na równi, podczas gdy władza spoczywa w rękach nielicznej kasty uprzywilejowanych.
Ta równość została dość dobrze pokazana w piosence Republiki pt. =.
Bloki Zwycięstwa, w których mieszkali członkowie Partii do złudzenia przypominają bloki epoki komuny, wieżowce znane w Polsce lat 70-tych.
Winston Smith, ... wślizgnął się przez szklane drzwi do Bloku Zwycięstwa, ale nie dość szybko, by powstrzymać tuman ziarnistego pyłu, który wtargnął za nim do środka. Klatka schodowa cuchnęła gotowaną kapustą i starymi, butwiejącymi wycieraczkami. Na jednym jej końcu wisiał barwny plakat, zbyt wielki do eksponowania w ciasnym wnętrzu. Przedstawiał tylko ogromną twarz, przeszło metrowej szerokości: przystojną, czerstwą twarz mniej więcej czterdziestopięcioletniego mężczyzny z sutym czarnym wąsem. Winston skierował się w stronę schodów. Sprawdzanie, czy winda działa, nie miało żadnego sensu. Nawet w najlepszych okresach rzadko bywała czynna, obecnie zaś, w ramach oszczędności związanych z przygotowaniami do Tygodnia Nienawiści, nie włączano prądu przed zmrokiem. Winston mieszkał na siódmym piętrze... Na każdym piętrze, na wprost drzwi windy, spoglądał ze ściany plakat z ogromną twarzą. Była tak namalowana, że oczy mężczyzny zdawały się śledzić każdy ruch przechodzącego. WIELKI BRAT PATRZY, głosił napis u dołu plakatu.
Takie bloki można zobaczyć we fragmencie filmu Koncert z 1982 roku - tak przedstawiała to Brygada Kryzys, zespół o którym pisaliśmy niedawno TUTAJ (Robert Brylewski 1961-2018):
Ów Wielki Brat, może natomiast być kojarzony z magiczną CentraląPartii z której płynął przekaz do obywateli Oceanii...
Miłość w Oceanii nie istnieje, a może mogłaby istnieć, gdyby nie zakazywała jej Partia, podobnie zresztą było z innymi uczuciami. Partia ma program i kieruje wszystkim od zachowań do uczuć, tak widział to znakomity Made in Poland i 1984.
Uprzytomnił sobie, iż rozpacz należy do minionych czasów, gdy istniało jeszcze życie osobiste, miłość, przyjaźń, a członkowie rodziny trzymali ze sobą w każdej sytuacji.
Za wroga uważano nie tyle miłość, ile zmysłowość, zarówno w małżeństwie, jak i poza nim. Każdy związek małżeński między członkami Partii musiał zyskać akceptację specjalnej komisji i - choć nie istniał na to żaden paragraf - nie udzielano zgody kandydatom, którzy sprawiali wrażenie, że czują do siebie pociąg fizyczny. Jedynym akceptowanym celem małżeństwa było płodzenie przyszłych członków Partii. Sam stosunek płciowy należało traktować jako coś wzbudzającego odrazę, niczym lewatywa. Tego również nie mówiono wprost, lecz w pośredni sposób wpajano od dzieciństwa każdemu członkowi Partii.
Główny bohater książki był kiedyś żonaty, jednak jego małżeństwo było związkiem opisanym według partyjnego schematu. Miało cel tylko i wyłącznie prokreacyjny, i tak traktowała ten związek jego była żona Katherine.
Byli razem tylko przez piętnaście miesięcy. Partia nie zezwalała na rozwody, ale małżeństwa bezdzietne na ogół zachęcano do separacji.
...zaraz na samym początku małżeństwa Winston doszedł do wniosku, że ma do czynienia z najgłupszym, najprymitywniejszym i najbardziej pustym umysłem, z jakim dotąd się zetknął. ... Głowę miała nabitą wyłącznie partyjnymi sloganami i zdolna była przełknąć każdą, dosłownie każdą bzdurę wymyśloną przez Partię. W myślach przezywał ją ludzkim gramofonem. Ale zniósłby jej towarzystwo, gdyby nie jedno - ich życie płciowe. Ledwo jej dotknął, wzdrygała się i sztywniała. Obejmując ją czuł się tak, jakby obejmował drewnianą kukłę z ruchomymi kończynami. Najdziwniejsze, że nawet gdy leżał w jej ramionach, miał wrażenie, iż równocześnie odpycha go z całej siły. Uczucie to wywoływała sztywność jej członków, gdyż Katherine leżała z zamkniętymi oczami, ani się nie opierając, ani nie współuczestnicząc, lecz jakby biernie wszystko znosząc. Ich zbliżenia były nieprawdopodobnie żenujące, a z czasem stały się po prostu okropne. Ale mimo wszystko Winston wytrzymałby z żoną, gdyby się tylko zgodziła, by żyli w celibacie. Jednakże, ku jego zdumieniu, ta propozycja okazała się dla niej nie do przyjęcia. Oświadczyła, że muszą mieć dziecko. Tak więc powtarzali ten sam przykry rytuał regularnie raz na tydzień, chyba że akurat było to niemożliwe. Katherine nawet przypominała mu rano o czekającym ich akcie jak o czymś, co trzeba wykonać wieczorem i czego nie wolno zaniedbać. Posługiwała się dwoma określeniami. Pierwsze to „produkowanie dziecka", a drugie „nasz obowiązek wobec Partii" (tak jest, używała dokładnie tych słów!). Wkrótce Winston z coraz większym lękiem oczekiwał wyznaczonego dnia. Na szczęście Katherine nie zaszła w ciążę i w końcu zgodziła się zrezygnować z dalszych prób, a niedługo potem rozstali się na dobre.
Katherine, była jak lalka... Sexy Doll?
W końcu bohater powieści doznaje prawdziwego uczucia. Zakochuje się w nim jedna z działaczek partyjnych pracujących w Departamencie Literatury, i działaczka Ligi Aseksulanej, Julia. Choć trudno do końca rozstrzygnąć czy jest to miłość, czy tylko zaspokajanie potrzeb. Oboje szukają dla siebie miejsca do zakazanych spotkań, pragną izolacji, samotności, ucieczki, a Julia okazuje się posiadać w tej materii bogate doświadczenie. Schowajmy się na dnie szuflady...
W końcu znajdują stałe miejsce spotkań, gdzie zostają złapani przez funkcjonariuszy Partii. Czy na prawdę była to miłość? Nie sądzę, w momencie ich dekonspiracji Smith nie zachowuje się jak przystało na prawdziwego mężczyznę:
Niewielki, pofałdowany koral, podobny do cukrowej różyczki zdobiącej tort, potoczył się po dywanie. Jakiż jest maleńki, pomyślał Winston, jakiż maleńki był zawsze! Tuż za plecami usłyszał jęk, po czym głuchy łoskot, i coś tak silnie uderzyło go w kostkę, że omal nie stracił równowagi. To jeden z funkcjonariuszy wyrżnął Julię pięścią w splot słoneczny; dziewczyna zgięła się jak scyzoryk i padła na ziemię. Miotała się po podłodze, usiłując złapać oddech. Winston bał się odwrócić głowę choćby o milimetr, lecz chwilami kątem oka dostrzegał siną twarz Julii i jej szeroko otwarte usta. Mimo panicznego strachu niemal fizycznie odczuwał jej straszliwy ból i jeszcze straszliwsze, rozpaczliwe wysiłki odzyskania tchu. Wiedział, co przeżywa; okropny, rozdzierający ból, który jednak schodzi na drugi plan, bo stokroć ważniejsze jest, by wciągnąć powietrze w płuca. Potem dwóch funkcjonariuszy chwyciło Julię za ręce i nogi i wyniosło jak worek. Winstonowi mignęła jej odchylona do tyłu twarz, żółta, wykrzywiona, z zaciśniętymi oczami i wciąż ze śladami różu na policzkach; więcej Julii nie widział. Okazało się jednak, że Julia przeżyła i go zdradziła. On zresztą ją również. Śmierć zmysłów i snów...
A może tak tylko Smithowi powiedziano, żeby złamać go podczas przesłuchań? A jego spotkanie z ukochaną po torturach jakim poddawany jest w pokoju 102 to tylko halucynacja? Jak myślicie?