O Zdzisławie Beksińskim już pisaliśmy i to dwukrotnie (daliśmy recenzję biografii TUTAJ, oraz opisaliśmy jeden z jego obrazów TUTAJ, jednak jest to twórca, którego prace zawsze budziły ogromne emocje, co wywoływało to zdziwienie u samego Beksińskiego, bo nie znosił rozmów o swoich dziełach, nawet kiedyś powiedział, że Uwielbiam cudzysłów i pozycję niezaangażowanego obserwatora. Cały świat jest czymś nad wyraz nieprawdziwym, sztucznym, groteskowym i żenującym. Bóg stwarzając człowieka miał swój zły dzień i spartaczył robotę... - Dlatego postanowiliśmy napisać o nim więcej. Niniejszy post jest pierwszym, opiszemy jego twórczość, po kolei etapy twórczości a na końcu krótko przedstawimy jego fascynacje muzyczne, bo muzyka zajmowała ważne miejsce w jego życiu.
Beksiński urodził się 1929 roku w Sanoku. Matka wiązała z nim wielkie nadzieje. Kolekcjonowała jego dziecięce rysunki, podsuwała książki o malarzach i sztuce, lecz skrycie marzyła o karierze pianisty dla swojego syna. W tym celu posyłała go na lekcje nauki gry na fortepianie. Los przesądził jednak sprawę. W zabawie z niewybuchem mały Zdzisław stracił dwa palce, i tak nic innego mu nie pozostało jak zostać sławnym malarzem... Pierwsze wystawy miał już gdy chodził jeszcze do liceum im. Królowej Zofii w Sanoku. Po latach tak wspominał tamten czas: Rysowałem oficjalnie uwspółcześnione, ale zrzynane z Grottgera sceny partyzanckie, a ponieważ Playboy wtedy nie istniał, więc wykonywałem też nieoficjalnie rozmaite rysunki, które zdobyły aplauz u kolegów, ale nie u księdza. Był pierwszym, który się naprawdę na mnie poznał, grzmiąc z ambony w trakcie rekolekcji: „Jest tu jeden taki między wami, który robi takie ohydne rysunki”. Ławki w kościele zaczęły trzeszczeć, inni uczniowie obracali się w moim kierunku: „Synu, ja ci przepowiadam, umrzesz, a twoje wstrętne dzieła straszyć będą jeszcze pokolenia". Artysta był zachwycony tą zdecydowaną opinią i uważał ją za swoją pierwszą pozytywną recenzję.
Malarz pochodził z zacnej, zasłużonej rodziny. Dziadek, Mateusz Beksiński, był powstańcem styczniowym i założycielem fabryki kotłów parowych, która po latach została upaństwowiona i zmieniła profil produkując autobusy. W tej fabryce przez pewien czas pracował w niej również Zdzisław Beksiński, miał jednak inne, dość konkretne plany. Po maturze bardzo chciał zostać filmowcem i przymierzał się do zdawania egzaminów do Szkoły Filmowej w Łodzi, jednak na to nie zgodził się jego ojciec, obiecując, że gdy ukończy wydział architektury na Politechnice Krakowskiej, to on sfinansuje mu potem studia w szkole filmowej. Zdzisław został zatem architektem. Po studiach ożenił się z Zofią Stankiewicz, która była jego przyjacielem, muzą i modelką przez swoje całe późniejsze życie, aż do śmierci w 1998 r.
Beksiński urodził się 1929 roku w Sanoku. Matka wiązała z nim wielkie nadzieje. Kolekcjonowała jego dziecięce rysunki, podsuwała książki o malarzach i sztuce, lecz skrycie marzyła o karierze pianisty dla swojego syna. W tym celu posyłała go na lekcje nauki gry na fortepianie. Los przesądził jednak sprawę. W zabawie z niewybuchem mały Zdzisław stracił dwa palce, i tak nic innego mu nie pozostało jak zostać sławnym malarzem... Pierwsze wystawy miał już gdy chodził jeszcze do liceum im. Królowej Zofii w Sanoku. Po latach tak wspominał tamten czas: Rysowałem oficjalnie uwspółcześnione, ale zrzynane z Grottgera sceny partyzanckie, a ponieważ Playboy wtedy nie istniał, więc wykonywałem też nieoficjalnie rozmaite rysunki, które zdobyły aplauz u kolegów, ale nie u księdza. Był pierwszym, który się naprawdę na mnie poznał, grzmiąc z ambony w trakcie rekolekcji: „Jest tu jeden taki między wami, który robi takie ohydne rysunki”. Ławki w kościele zaczęły trzeszczeć, inni uczniowie obracali się w moim kierunku: „Synu, ja ci przepowiadam, umrzesz, a twoje wstrętne dzieła straszyć będą jeszcze pokolenia". Artysta był zachwycony tą zdecydowaną opinią i uważał ją za swoją pierwszą pozytywną recenzję.
Malarz pochodził z zacnej, zasłużonej rodziny. Dziadek, Mateusz Beksiński, był powstańcem styczniowym i założycielem fabryki kotłów parowych, która po latach została upaństwowiona i zmieniła profil produkując autobusy. W tej fabryce przez pewien czas pracował w niej również Zdzisław Beksiński, miał jednak inne, dość konkretne plany. Po maturze bardzo chciał zostać filmowcem i przymierzał się do zdawania egzaminów do Szkoły Filmowej w Łodzi, jednak na to nie zgodził się jego ojciec, obiecując, że gdy ukończy wydział architektury na Politechnice Krakowskiej, to on sfinansuje mu potem studia w szkole filmowej. Zdzisław został zatem architektem. Po studiach ożenił się z Zofią Stankiewicz, która była jego przyjacielem, muzą i modelką przez swoje całe późniejsze życie, aż do śmierci w 1998 r.
W 1955 r. Beksiński wrócił zatem z żoną do Sanoka gdzie przyjął pracę plastyka w sanockiej fabryce autobusów Autosan, tej założonej przez jego dziadka, w której pracował jego ojciec. Nie wytrzymał tam długo, został zwolniony i znalazł zatrudnienie w malarni, gdzie wykonywał przede wszystkim propagandowe, komunistyczne transparenty. Nie zrealizował już swoich marzeń o szkole filmowej - ojciec, który jak pamiętamy miał łożyć na jego studia - zmarł. Te niezrealizowane pomysły o reżyserii czy pracy operatora filmowego artysta kompensował fotografią artystyczną. W zasadzie reżyserował każdy kadr zdjęcia, każdą fotografię: ustawiał modela, wybierał scenografię, światło, tworzył temat... Potem jednak uznał, że lepsze efekty osiąga w rysunku czy obrazie i około 1960 r. przestał zajmować się fotografią artystyczną. Niemniej jego zdjęcia od razu wywarły wrażenie w środowisku fotografów. Indywidualną wystawę miał już w 1954 r. Pokazał na niej fotogramy, a wśród nich ten, który dał mu rozgłos owiany nutką skandalu. Był to akt jego żony (o czym nikt poza nim nie wiedział), pokazanej z tyłu, w pozie jak najbardziej akademickiej, jednak z ciałem oplecionym ciasno sznurkami jak baleron. Taki sposób ukazania ciała kobiecego wzbudził ambiwalentne emocje, od entuzjazmu po odrzucenie. Już w tym wczesnym dziele można zobaczyć typowe cechy twórczości Beksińskiego: solidność warsztatową, wyobraźnię i swoistą ironię.
W sztuce europejskiej panował wtedy niepodzielnie abstrakcjonizm a w Polsce socrealizm. Beksiński nie poszedł za wskazaniami ani jednego, ani drugiego stylu, zachował własny, a mimo to w 1956 r. zyskał uznanie stając się twórcą przychylnie odbieranych fotogramów i fotomontaży, pełnych interesujących efektów świetlnych, do których wykonania używał wszelkich dostępnych materiałów - od zdjęć milicyjnych, osobistych, lekarskich po reprodukcje dzieł sztuki i zdjęcia amatorskie. Zestawiał je tak, jak robili to dadaiści czy nadrealiści, uzyskując efekty niezwykle ekspresyjne, pokazując świat realny, w który nagle wkroczyło coś nieoczekiwanego i odrealnionego... Powstałe prace emanowały emocjami narzucającymi nastrój odbiorcy. Po jednej z wystaw poznał Janusza Boguckiego, który był wówczas znanym krytykiem. Ten zachwycił się jego pracami i potem przez wiele lat promował twórczość. W 1960 jedna z jego wystaw towarzysząca ekspozycjom innych polskich fotografików pokazanych podczas kongresu Międzynarodowego Zrzeszenia Krytyków Sztuki AICA, na tyle zainteresowała prezesa tego stowarzyszenia, że zaproponował on Beksińskiemu półroczne stypendium w USA, czego artysta nie przyjął.
Równolegle do fotografii Beksiński zajął się rysunkiem oraz rzeźbą. Jak sam wspomina tamten okres: ...Zaczynałem jako ekspresjonista podobnie jak zaczynało wielu młodych polskich malarzy tego okresu. Nie wiem, na ile znali się wzajemnie, faktem jest jednak, że ja nie znałem żadnego z nich, a tym niemniej to co w tym okresie robiłem i co wynikało mi jakby z duszy było niemal analogiczne: krzyczące postacie na pustyni, ludzie z głowami z kamienia, jakieś kobiety rodzące, jacyś ludzie w trakcie kopulowania, defekacji, umierania, rozstrzeliwani, czy wieszani, więzienia, miasta bez okien itp. Stylistycznie było w tym coś z ducha Cwenarskiego czy Wróblewskiego, potrafiłem machnąć nawet pięć obrazów wielkiego formatu dziennie, byłem absolutnie bezkrytyczny, szybko się niecierpliwiłem, więc nie widziałem sensu w malarskim dopracowaniu tego, co już zostało błyskawicznie namazane temperą lub węglem na ogromnym arkuszu tektury. Tym niemniej myślę, że tylko wtedy naprawdę byłem szczery. A może tylko naiwny?... Sądzę, że fakt włączenia się do awangardy, był w istocie pierwszym nałożeniem maski. Prace z tamtego pierwszego okresu twórczości zachowały się w ilościach na prawdę szczątkowych, bo artysta uznał po latach, iż były marne. Tak marne, że znalezione po latach mogłyby negatywnie obciążyć jego obraz jako twórcy. Dlatego spalił je w ogródku.
Na szczęście można zobaczyć rzeźby z tego okresu - i jak je nazywał - reliefy. Wykonywał je z gipsu, metalu i drutu, po czym poddawał skomplikowanym zabiegom chemicznym i mechanicznym, po których otrzymywały wiele warstw: polerowanych, patyny, wytrawionych. W efekcie powstały jednorodne, niczym skamieliny przedmioty, które zostały stworzone tylko kaprysem artysty. Po co w ogóle powstały? Beksiński tłumaczył, że obrazują pewne utarte skojarzenia: Dla przykładu takim typem skojarzenia będzie skojarzenie typu pisma z charakterem człowieka, kojarzenie utworu muzycznego z budowlą (naturalnie nie mieszkalną!!!), kojarzenie form szklanych i gładkich z mrozem, strachem, bieli z niepokojem, form obłych i puszystych z ciepłem i spokojem etc. Naturalnie te doświadczenia można w racjonalny sposób odnieść do doświadczeń codziennego życia, lecz ponieważ wszyscy tu na ziemi wychowujemy się w podobnych warunkach, u nas wszystkich skojarzenia te są podobne.
Oprócz tych wszystkich technik: fotografii, rzeźby i płaskorzeźby, rysunku wykonywał - o czym mało kto wie - malarstwo na szkle. Były to nie tyle obrazy co heliotypy czyli rodzaj fotografii na szklanych kliszach, które malował nieczułą na światło czerwoną farbą. Następnie drapał w warstwie farby rysunek i pod pytę wkładał papier fotograficzny. Dalej działo się tak samo jak z każdym zdjęciem: robił odbitkę. Obrazy te artysta wykonywał przez rok około 1957, a znaleziono je przypadkowo - pod podłogą jego warszawskiego mieszkania, które po jego śmierci przygotowywano na sprzedaż, w paczce mieszczącej 29 sztuk.
Tak zaczynał Zdzisław Beksiński, znany głównie z obrazów zaludnionych przez dziwne, niczym z koszmarów sennych, stwory. Ale o tym w kolejnym wpisie za jakiś czas...
bibliografia:
LINK
LINK