sobota, 29 września 2018

Zdzisław Beksiński: Twórczość i pasje muzyczne cz.1


O Zdzisławie Beksińskim już pisaliśmy i to dwukrotnie (daliśmy recenzję biografii TUTAJ, oraz opisaliśmy jeden z jego obrazów TUTAJ, jednak jest to twórca, którego prace zawsze budziły ogromne emocje, co wywoływało to zdziwienie u samego Beksińskiego, bo nie znosił rozmów o swoich dziełach, nawet kiedyś powiedział, że Uwielbiam cudzysłów i pozycję niezaangażowanego obserwatora. Cały świat jest czymś nad wyraz nieprawdziwym, sztucznym, groteskowym i żenującym. Bóg stwarzając człowieka miał swój zły dzień i spartaczył robotę... - Dlatego postanowiliśmy napisać o nim więcej. Niniejszy post jest pierwszym, opiszemy jego twórczość, po kolei etapy twórczości a na końcu krótko przedstawimy jego fascynacje muzyczne, bo muzyka zajmowała ważne miejsce w jego życiu.

Beksiński urodził się 1929 roku w Sanoku. Matka wiązała z nim wielkie nadzieje. Kolekcjonowała jego dziecięce rysunki, podsuwała książki o malarzach i sztuce, lecz skrycie marzyła o karierze pianisty dla swojego syna. W tym celu posyłała go na lekcje nauki gry na fortepianie. Los przesądził jednak sprawę. W zabawie z niewybuchem mały Zdzisław stracił dwa palce, i tak nic innego mu nie pozostało jak zostać sławnym malarzem... Pierwsze wystawy miał już gdy chodził jeszcze do liceum im. Królowej Zofii w Sanoku. Po latach tak wspominał tamten czas: Rysowałem oficjalnie uwspółcześnione, ale zrzynane z Grottgera sceny partyzanckie, a ponieważ Playboy wtedy nie istniał, więc wykonywałem też nieoficjalnie rozmaite rysunki, które zdobyły aplauz u kolegów, ale nie u księdza. Był pierwszym, który się naprawdę na mnie poznał, grzmiąc z ambony w trakcie rekolekcji: „Jest tu jeden taki między wami, który robi takie ohydne rysunki”. Ławki w kościele zaczęły trzeszczeć, inni uczniowie obracali się w moim kierunku: „Synu, ja ci przepowiadam, umrzesz, a twoje wstrętne dzieła straszyć będą jeszcze pokolenia". Artysta był zachwycony tą zdecydowaną opinią i uważał ją za swoją pierwszą pozytywną recenzję.

Malarz pochodził z zacnej, zasłużonej rodziny. Dziadek, Mateusz Beksiński, był powstańcem styczniowym i założycielem fabryki kotłów parowych, która po latach została upaństwowiona i zmieniła profil produkując autobusy. W tej fabryce przez pewien czas pracował w niej również Zdzisław Beksiński, miał jednak inne, dość konkretne plany. Po maturze bardzo chciał zostać filmowcem i przymierzał się do zdawania egzaminów do Szkoły Filmowej w Łodzi, jednak na to nie zgodził się jego ojciec, obiecując, że gdy ukończy wydział architektury na Politechnice Krakowskiej, to on sfinansuje mu potem studia w szkole filmowej. Zdzisław został zatem architektem. Po studiach ożenił się z Zofią Stankiewicz, która była jego przyjacielem, muzą i modelką przez swoje całe późniejsze życie, aż do śmierci w 1998 r.

W 1955 r. Beksiński wrócił zatem z żoną do Sanoka gdzie przyjął pracę plastyka w sanockiej fabryce autobusów Autosan, tej założonej przez jego dziadka, w której pracował jego ojciec. Nie wytrzymał tam długo, został zwolniony i znalazł zatrudnienie w malarni, gdzie wykonywał przede wszystkim propagandowe, komunistyczne transparenty. Nie zrealizował już swoich marzeń o szkole filmowej - ojciec, który jak pamiętamy miał łożyć na jego studia - zmarł. Te niezrealizowane pomysły o reżyserii czy pracy operatora filmowego artysta kompensował fotografią artystyczną. W zasadzie reżyserował każdy kadr zdjęcia, każdą fotografię: ustawiał modela, wybierał scenografię, światło, tworzył temat... Potem jednak uznał, że lepsze efekty osiąga w rysunku czy obrazie i około 1960 r. przestał zajmować się fotografią artystyczną. Niemniej jego zdjęcia od razu wywarły wrażenie w środowisku fotografów. Indywidualną wystawę miał już w 1954 r. Pokazał na niej fotogramy, a wśród nich ten, który dał mu rozgłos owiany nutką skandalu. Był to akt jego żony (o czym nikt poza nim nie wiedział), pokazanej z tyłu, w pozie jak najbardziej akademickiej, jednak z ciałem oplecionym ciasno sznurkami jak baleron. Taki sposób ukazania ciała kobiecego wzbudził ambiwalentne emocje, od entuzjazmu po odrzucenie. Już w tym wczesnym dziele można zobaczyć typowe cechy twórczości Beksińskiego: solidność warsztatową, wyobraźnię i swoistą ironię.
W sztuce europejskiej panował wtedy niepodzielnie abstrakcjonizm a w Polsce socrealizm. Beksiński nie poszedł za wskazaniami ani jednego, ani drugiego stylu, zachował własny, a mimo to w 1956 r. zyskał uznanie stając się twórcą przychylnie odbieranych fotogramów i fotomontaży, pełnych interesujących efektów świetlnych, do których wykonania używał wszelkich dostępnych materiałów - od zdjęć milicyjnych, osobistych, lekarskich po reprodukcje dzieł sztuki i zdjęcia amatorskie. Zestawiał je tak, jak robili to dadaiści czy nadrealiści, uzyskując efekty niezwykle ekspresyjne, pokazując świat realny, w który nagle wkroczyło coś nieoczekiwanego i odrealnionego... Powstałe prace emanowały emocjami narzucającymi nastrój odbiorcy. Po jednej z wystaw poznał Janusza Boguckiego, który był wówczas znanym krytykiem. Ten zachwycił się jego pracami i potem przez wiele lat promował twórczość. W 1960 jedna z jego wystaw towarzysząca ekspozycjom innych polskich fotografików pokazanych podczas kongresu Międzynarodowego Zrzeszenia Krytyków Sztuki AICA, na tyle zainteresowała prezesa tego stowarzyszenia, że zaproponował on Beksińskiemu półroczne stypendium w USA, czego artysta nie przyjął.



Równolegle do fotografii Beksiński zajął się rysunkiem oraz rzeźbą. Jak sam wspomina tamten okres: ...Zaczynałem jako ekspresjonista podobnie jak zaczynało wielu młodych polskich malarzy tego okresu. Nie wiem, na ile znali się wzajemnie, faktem jest jednak, że ja nie znałem żadnego z nich, a tym niemniej to co w tym okresie robiłem i co wynikało mi jakby z duszy było niemal analogiczne: krzyczące postacie na pustyni, ludzie z głowami z kamienia, jakieś kobiety rodzące, jacyś ludzie w trakcie kopulowania, defekacji, umierania, rozstrzeliwani, czy wieszani, więzienia, miasta bez okien itp. Stylistycznie było w tym coś z ducha Cwenarskiego czy Wróblewskiego, potrafiłem machnąć nawet pięć obrazów wielkiego formatu dziennie, byłem absolutnie bezkrytyczny, szybko się niecierpliwiłem, więc nie widziałem sensu w malarskim dopracowaniu tego, co już zostało błyskawicznie namazane temperą lub węglem na ogromnym arkuszu tektury. Tym niemniej myślę, że tylko wtedy naprawdę byłem szczery. A może tylko naiwny?... Sądzę, że fakt włączenia się do awangardy, był w istocie pierwszym nałożeniem maski. Prace z tamtego pierwszego okresu twórczości zachowały się w ilościach na prawdę szczątkowych, bo artysta uznał po latach, iż były marne. Tak marne, że znalezione po latach mogłyby negatywnie obciążyć jego obraz jako twórcy. Dlatego spalił je w ogródku.

Na szczęście można zobaczyć rzeźby z tego okresu - i jak je nazywał - reliefy. Wykonywał je z gipsu, metalu i drutu, po czym poddawał skomplikowanym zabiegom chemicznym i mechanicznym, po których otrzymywały wiele warstw: polerowanych, patyny, wytrawionych. W efekcie powstały jednorodne, niczym skamieliny przedmioty, które zostały stworzone tylko kaprysem artysty. Po co w ogóle powstały? Beksiński tłumaczył, że obrazują pewne utarte skojarzenia: Dla  przykładu takim typem skojarzenia będzie skojarzenie typu pisma z charakterem człowieka, kojarzenie utworu muzycznego z budowlą (naturalnie nie mieszkalną!!!),  kojarzenie form szklanych i gładkich z mrozem, strachem, bieli z niepokojem, form obłych i puszystych z ciepłem i spokojem etc. Naturalnie te doświadczenia można w  racjonalny sposób odnieść do doświadczeń codziennego życia, lecz ponieważ wszyscy tu na ziemi wychowujemy się w podobnych warunkach, u nas wszystkich skojarzenia te są podobne.




Oprócz tych wszystkich technik: fotografii, rzeźby i płaskorzeźby, rysunku wykonywał - o czym mało kto wie - malarstwo na szkle.  Były to nie tyle obrazy co heliotypy czyli rodzaj fotografii na szklanych kliszach, które malował nieczułą na światło czerwoną farbą. Następnie drapał w warstwie farby rysunek i pod pytę wkładał papier fotograficzny. Dalej działo się tak samo jak z każdym zdjęciem: robił odbitkę. Obrazy te artysta wykonywał przez rok około 1957, a znaleziono je przypadkowo - pod podłogą jego warszawskiego mieszkania, które po jego śmierci przygotowywano na sprzedaż, w paczce mieszczącej 29 sztuk.



Tak zaczynał Zdzisław Beksiński, znany głównie z obrazów zaludnionych przez dziwne, niczym z koszmarów sennych, stwory. Ale o tym w kolejnym wpisie za jakiś czas...

bibliografia:
LINK
LINK

piątek, 28 września 2018

Z mojej płytoteki: Peter Gabriel - muzyka z filmu Ptasiek



Na swojej stronie internetowej (TUTAJ) Peter Gabriel, legendarny wokalista Genesis, wspomina powstanie muzyki do filmu Birdy w reżyserii Alana Parkera (TUTAJ). Muzyka nagrana została między październikiem a grudniem 1984 roku, a wydana w roku 1985.


Gabriel współpracował wtedy z francusko-kanadyjskim producentem i multiinstrumentalistą Danielem Lanoise'm znanym choćby z pracy z U2 nad ich doskonałą płytą The Unforgettable Fire. Swoją drogą, moim zdaniem była to ostatnia godna poznania płyta tego zespołu, zresztą bardzo dobra. Ten sam producent współpracował z Gabrielem przy płycie So i US

Autor wspomina:  Zawsze kochałem muzykę filmową, gdy miałem 17 lat miałem wybór, czy iść do London School of Film Technique,  czy podjąć karierę muzyka, co było niełatwą decyzją. 

Zawsze chciałem pracować przy produkcji filmów, ale nie jako aktor, tylko jako twórca. Kiedy otrzymałem zaproszenie od Alana Parkera by pracować nad Birdy bardzo mnie to podekscytowało. 


Ptasiek nie jest bardzo znanym filmem, za to jest bardzo mocny i posiada silne przesłanie od Matthew Modine'a i Nicholas'a Cage'a którzy w tamtych czasach wcale nie byli bardzo znani.  Chwilami jest to film strasznie klaustrofobiczny i nastrojowy, dlatego podobała mi się praca z takimi skomplikowanymi strukturami i klimatami. 

Autor wspomina także, że praca nad muzyką do filmu dała mu możliwość skonsumowania swoich starszych niewykorzystanych wcześniej kompozycji. 
  
Gabriel podkreśla także, że Daniel Lanoise współpracował z Haroldem Buddem (tak tak to ten sam który nagrywał z Cocteau Twins) i wywodzi się, przynajmniej częściowo ze szkoły muzycznej Briana Eno... Jaki ten świat jest mały. 

A teraz kilka słów o płycie. Wydawnictwo którym dysponuję to wznowienie z 2017 roku na podwójnym winylu 180g - i jest to numerowana limitowana edycja (moja płyta posiada numer 000571 (wydawnictwo Caroline International). Wewnątrz znajduje się specjalny kupon pozwalający na wolny dostęp do płyty on line lub na ściągnięcie muzyki w postaci albumu wysokiej jakości w wersji 24 lub 16 bitowej.   


Wydany doskonale pod względem graficznym. Zwłaszcza imponuje niesamowitej jakości środek  ilustrowany czarno-białymi  zdjęciami z filmu. 


Myślę, że do muzyki filmowej nie raz jeszcze na tym blogu powrócimy. Tymczasem posłuchajmy chyba jednego z najlepszych utworów ze ścieżki dźwiękowej, nostalgicznego Dressing the Wound...




Peter Gabriel: Birdy, Geffen Records 1985. Tracklista: At Night, Floating Dogs, Quiet and Alone, Close Up, Slow Water, Dressing the Wound, Birdy's Flight, Slow Marimbas, The Heat, Sketch Pad With Trumpet and Voice, Under Lock and Key, Powerhouse at the Foot of the Mountain

czwartek, 27 września 2018

Joy Division news 9: Bauhaus w Polsce, wznowienie płyt This Mortal Coil, dr. Martens i buty Joy Division


W związku z powrotem mody na płyty winylowe pojawiają się masowe wznowienia wydawnictw z lat 80-tych. Tak też wytwórnia 4AD po rozpoczęciu reedycji płyt Cocteau Twins obecnie wzięła się za This Mortal Coil (pisaliśmy o nich TUTAJ). Wznawiane są (również na CD) w wersjach deluxe wszystkie płyty (tak zwanej przeze mnie) złotej trójki twórczości TMC: It will End in Tears, Filigree and Shadow i Blood.  

Wznowienia będą dostępne już od 26.10.2018 roku, ceny jak muzyka - z kosmosu. Więcej TUTAJ.  

  
Powrót legendy, zespół który reaktywuje się i rozpada. PETER MURPHY & DAVID J. we Wrocławiu - 40 lat BAUHAUS, jedyny koncert w Polsce. Centrum Koncertowe A2, 26.11.2018 godz. 20:00. Bilety do nabycia TUTAJ.


Dr. Martens wypuścił buty inspirowane okładką płyty Joy Division, Unknown Pleasures autorstwa Petera Saville'a (TUTAJ). Rodzime portale (TUTAJ) zachłysnęły się i odkrywają fakt inspirowania przez Joy Division kreatorów mody, czyli coś  czym my pisaliśmy tak dawno, że już nawet nie pamiętamy kiedy... (TUTAJ). 

środa, 26 września 2018

Warpaint: damskie granie, psychodeliczny post punk i gitary elektryczne

Jesteśmy przyzwyczajeni do imprezy nazwanej męskie granie: komercyjnej, nastawionej na zyski i masową publiczność głównego nurtu. Imprezy skierowanej do ludzi którzy mało wiedzą o muzyce a do szczęścia wystarczy im kilka chwytliwych rytmów opakowanych w komercyjną papkę i paru zarośniętych przystojniaków. Imprezy te organizowane są w dużych salach i przynoszą zyski, a o większości wykonawców po roku lub dwóch nikt więcej nie słyszy. 

Dlatego celem osiągnięcia pewnej równowagi, dzisiaj chcemy zaprezentować czysto kobiece granie, może nie tak zaangażowane jak zazwyczaj prezentujemy, nieco lżejsze, ale jednak niekomercyjne. 

Chodzi o zespół, który w USA ma już dość mocno ugruntowaną pozycję, nagrał kilka płyt i gra na dość znaczących imprezach międzynarodowych (TUTAJ), jak choćby na ostatnim, organizowanym w Barcelonie festiwalu Primavera Sound 2018

Zespół nazywa się Warpaint, pochodzi z Los Angeles i powstał w roku 2004. Tworzą go  Emily Kokal (gitara, śpiew), Theresa Wayman (gitary - głównie prowadząca, śpiew; można dodać że okazjonalnie gra też w filmach), Jenny Lee Lindberg (gitary - głównie bas, śpiew), i Stella Mozgawa  - perkusja. 

Powiem szczerze, że choć mamy do czynienia z lżejszą formą psychodelicznego post punka, panie doskonale radzą sobie na scenie, posiadają na prawdę umiejętności wokalne i instrumentalne wymieniając się podczas koncertów gitarami. Muzyka nieco  przypomina Throwing Muses - jedną z legend 4AD, choć jest na pewno bardziej psychodeliczna i kobieca. Panie nagrały trzy płyty długogrające: The Fool (2010), Warpaint (2014), Heads Up (2016).

Zacznijmy od Elephants pochodzącego z ich debiutanckiego singla Exquisite Corpse z 2007 roku:


I'll break your heart
To keep you far from where all dangers start
And atmosphere
Gets crazy life
Where every breath transpires
And to a star
Space of calm about you
They call me a thief
They call me a thief
Call me a thief
Call me a thief
Common thief
Common thief
Common thief
Call me
Call me
So I know
That you're not that you're not here
Sort of lost without you
I hope
That you burn all there is that
You want is inside you now
I'll break your heart
To keep you far from where
All dangers start
I'm on my way
I'm on my way down
I know
That you're not that you're not here
Sort of lost without you
I hope
That you find all there is that
You want is inside you now
I know…

W podobnym klimacie utrzymany jest Bees - utwór z pierwszej płyty:


Cztery lata później ukazuje się drugi album a jego wizytówką staje się doskonały Keep it healthy:


Na koniec równie doskonały Billie Holliday, śpiewany na koncertach niemalże a cpella. A Joy Divison czai się w tle - proszę zobaczyć:


Dzisiaj nic już nie zabrzmi piękniej...

I koło się zamyka...

wtorek, 25 września 2018

Peel Sessions: Cocteau Twins jakiego nie znacie


Cocteau Twins (TUTAJ), jeden z filarów wytwórni 4AD (TUTAJ) nagrali w studio Johna Peela trzy sesje. I bardzo dobrze, że tak się stało bowiem udokumentowana została ewolucja jaką przeszła muzycznie ta grupa, a ewolucja ta jest czymś zupełnie wyjątkowym. 

Mało kto dzisiaj kojarzy Cocteau Twins z chłodnym zimnofalowym dość schematycznym brzmieniem, które zespół prezentował podczas nagrywania pierwszego albumu Garlands, i towarzyszących mu singlom. Później pojawił się drugi album Head over Heels, i tutaj wyraźnie widać było zmianę stylu, który w zasadzie osiągnął maksimum ideału na Treasure i przychodzącym po nim doskonałym Victorialand... 

Tę ewolucję my słuchacze konsumujemy mając wybór - albo dołować się klimatami takimi jak zaprezentowane dzisiaj, albo popaść w melancholię spokojnej, nostalgicznej i rozbudowanej instrumentalnie muzyki, jak ta pojawiająca się na późniejszych krążkach. Pierwsze płyty zawierają teksty, później sposób śpiewu Elizabeth Frazer to melancholijny głos udający instrument, coś jak Liza Gerrard z Dead Can Dance, czy Claire Hamill na swoim doskonałym Voices, gdzie w zasadzie nie ma już żadnego instrumentu poza głosem... 

Dzisiaj pierwsza sesja u Johna Peela (TUTAJ i TUTAJ)  i pierwsze wcielenie zespołu. Wyprodukowana została przez Johna O. Williamsa, inżynierami dźwięku byli Dave Dade i Mike Engles  a nagrania dokonano w Studio Maida Vale 4. Co ważne, sesja pokazuje, że od początku zespół podąża swoim własnym szlakiem. Mamy chłód gitary, schematyczny bas i automat perkusyjny. Ale proszę zwrócić uwagę na styl śpiewu Elizabeth Frazer. Jest na pewno czymś wyróżniającym, pełnym niepokoju, lęku. 

Sesję otwiera Wax And Wane  z pierwszej płyty zespołu Garlands. W odróżnieniu od nagrania z albumu automat perkusyjny jest bardziej płaski, również gitara gra nieco inaczej niż na albumie. Zwłaszcza zaskakuje solówka na końcu i samo zakończenie. Po nim Garlands, z wiadomej płyty, z ciekawym wstępem, znowu gitara brzmi inaczej niż na płycie, jest na pewno bardziej wyeksponowana. Wokal również jest inaczej zmiksowany, pojawiają się efekty nakładania partii głosowych, których nie ma na albumie. Ogólnie gry gitar, zwłaszcza na drugim planie to znak rozpoznawczy zespołu w tamtym czasie. Alas Dies Laughing - piosenka spoza albumu Garlands ukazała się później na rozszerzonych wersjach płyty. To bez wątpienia jedna z najbardziej ponurych piosenek zespołu:

Flaxen, the dress is born
Crush a crushing stone
Tie a starching walls
Wake takes a mumbling form
Wake takes a mumbling form 
 

Po nim Feathers Oar/Blades również spoza Garlands. Tutaj gitarzystę już zupełnie ponosi. 

Reasumując, kto nie zna Garlands i pojawiającej się w okolicach roku 1982 twórczości Cocteau Twins wiele traci, dziś to podwaliny nowoczesnej muzyki chłodnofalowej. Już na tym etapie pokazali, że są niesamowicie twórczy. 

A szczyty dopiero były przed nimi... 




Cocteau Twins - Peel Sessions, 15.07.1982. Wax And Wane,  Garlands, Alas Dies Laughing, Feathers Oar/Blades. 

poniedziałek, 24 września 2018

Joy Division news 8: W marcu 2019 książka Jona Savage'a o Joy Division, White Lies w Poznaniu i Warszawie, NIN gra coraz więcej coverów Joy Division


Jon Savage, pisarz i krytyk muzyczny o którym pisaliśmy więcej (TUTAJ) napisze książkę o Joy Division. Książka zawierać będzie nieopublikowane wywiady nagrywane podczas produkcji filmu dokumentalnego o zespole z 2007 roku. Jej cena to 20 funtów. Więcej o książce TUTAJ



5 i 6 marca 2019 roku zespół White Lies z Londynu wystąpi w Warszawie w klubie Proxima i w Poznaniu w sali klubu CK Zamek. Zespół inspiruje się między innymi Joy Division, dlatego o nich piszemy. Wydali właśnie nową płytę Five. Promujący płytę singiel Time to Give brzmi tak:



Trent Reznor i jego koledzy z Nine Inch Nails grają coraz więcej  coverów Joy Division. Po tym jak oswoiliśmy się już z ich wersją Dead Souls, którą nagrali na potrzeby filmu Kruk, umieścili też na płycie pod tym samym tytułem (TUTAJ) i na deluxe edition płyty The Downward Spiral  która w wersji live brzmi tak:


przyszła kolej na Digital. Raznor kocha się w muzyce Joy Division, wystarczy prześledzić tytuły jego piosenek... No a Digital brzmi w ich wykonaniu tak:



Swoją drogą o Nine Inch Nails trzeba tutaj kiedyś napisać. W końcu to legenda industrialu inspirująca wielu muzyków.

niedziela, 23 września 2018

Jesiennie: Jan A.P Kaczmarek i Orkiestra Ósmego Dnia - Czekając na kometę Halleya

 

Wyobraźcie sobie Państwo rok 1985, na bibule krąży Orwell - Rok 1984 (TUTAJ), w Polsce trwa okres chłodnej fali, w Jarocinie, gdzie bylem wtedy po raz drugi w życiu, króluje Variete, 1984, a Republika daje niesamowity koncert z nowym repertuarem i imagem. 

W pobliskim Domu Książki (było kiedyś coś takiego) z wystawy i okładki płyty spogląda na mnie jakiś ponury człowiek z brodą który trzyma rękę nad głową. Wydawca płyty - SAVITOR, co znaczy tyle, że tanio nie będzie. W tamtych czasach nie było możliwości odsłuchiwania płyt w sklepie. Kupowało się na czuja głownie kierując się wyglądem okładki. A były rarytasy, że wspomnę węgierski EAST, o którym na pewno tutaj napiszemy. 


Kupuję, wracam do domu, włączam adapter UNITRA. Szybko odkrywam, że ta muzyka smakuje najlepiej wieczorem, przy jednoczesnym oglądaniu przez okno zachodzącego słońca. Fidola Fischera, instrument smyczkowy na którym gra Kaczmarek, wyczarowuje absolutnie dołujące klimaty. Ale nie zapomnijmy że multiinstrumentalista używa też niewkacza i syntezatorów Yamaha DX 7 oraz Roland Jx3P, dodatkowo fletów i udziela się wokalnie. Poza nim na płycie występują: Grzegorz Banaszak i Maciej Talaga, którzy grają na gitarach, a sopranem śpiewa (w dodatku jak zaznaczono na okładce gościnnie) Ewa Iżykowska.  



Piszę list do Poznania, list fana do Teatru Ósmego Dnia. Dostaję plakat z autografami i małą wizytówkę teatru. Po latach Jan A.P. Kaczmarek robi karierę w USA, zdobywa nawet Oskara... 

Ale to co stworzył z zespołem wtedy w Polsce pozostaje zatopionym w czarnym winylu niesamowitym śladem tamtych lat. Śladem strasznego smutku, strachu, jakiejś głębokiej depresji, głosem dochodzącym gdzieś z ciemnej krypty, nad wejściem do której widnieje napis vanitas vanitatum et omnia vanitas... 

W drzwiach zastyga jakaś blada postać.  

Zastygła i czeka. 

Do dziś.



Orkiestra Ósmego Dnia - Czekając na Kometę Halleya Savitor, 1985, Producent:  Savitor, Państwowy Teatr Polski W Poznaniu, Tracklista: Czekając na Kometę Halleya, Warkocz, Spadanie, Brzeg, Polonez