sobota, 31 lipca 2021

Archiwum artykułów o Joy Division: Dave McCullough recenzuje Closer Joy Division

26.07.1980 roku, czyli nieco ponad dwa miesiące po śmierci Iana Curtisa, i osiem dni od wydania Closer, w magazynie Sounds ukazuje się recenzja albumu autorstwa Dave'a McCullougha. Przypomnijmy, że w tym dziale (w którym omawiamy, streszczamy lub tłumaczymy  artykuły poświęcone zespołowi) nazwisko dziennikarza ukazało się wiele razy. Tak też w tej samej gazecie opublikowani jego pożegnanie z Ianem Curtisem (TUTAJ), 14.07.1979 roku ukazała się genialna recenzja debiutu zespołu w znakomitym artykule Martwe Disco (TUTAJ), a wizytę dziennikarza w Manchesterze na wywiad z zespołem uwiecznił w swojej znakomitej książce sam Paul Slattery (TUTAJ). Zresztą jednym z jego zdjęć opatrzony jest artykuł który tłumaczymy dzisiaj, a zatytułowany Closer to the Edge (Bliżej Krawędzi).


Bliżej Krawędzi 

Młodzi mężczyźni o ciemnych sylwetkach, niektórzy ciemniejsi niż inni, zapatrzeni we wnętrza samych siebie, patrząc - odkrywają ciągle ten sam horror i opisują go z takim samym mrokiem akordów rocka gotyckiego. Niespodziewanie są muzykami soul; rozszerzają skalę z dogłębnego  płaczącego smutku, przez Presleya, przez Tamlę (Miłość to naprawi), do punka, a teraz do burzy i stresu młodych mężczyzn spoglądających do wewnątrz z zewnątrz, czyniących swoje dusze  przerażającym poczuciem ostateczności i końcem łańcucha wydarzeń rocka. Bez pudła Joy Division oznacza epokę, inni twórczo krążą tylko wokół nich. Love Will Tear Us Apart jest  najlepszą piosenką miłosną od czasu Love Minus Zero Dylana; ta piosenka jest idealna w każdy sposób, w tym technicznie, ale dodatkowo, bardziej niż cokolwiek innego przecina serce za pomocą nacięcia tak głębokiego i tak prawdziwego, że trudno jej wysłuchać do końca. Pod względem oddziaływania i bólu można porównać ją jedynie  do Unknown PleasuresJeśli Love Will Tear Us Apart jest nacięciem, głębokim nacięciem, to Closer jawi się jako otaczający ją, zawiły strumień wydarzeń. Unknown Pleasures jest albumem gorzko nieszczęśliwym; a jedyne jego ciepło tkwi w wiedzy, że to nierozcieńczone nieszczęście utopione jest w kawałku winylu. Love Will Tear Us Apart jest kompletną całością, a album Closer jest bardziej wyważony, uładzony i jednocześnie bardziej grubo ciosany niż jego poprzednik. Pomysły są wciągane i wyciągane w oparciu o solidniejszą podstawę  niż robiono to na Unknown. Ta podstawa jest dźwiękowym odpowiednikiem solidnej marmurowej płyty, tak luksusowym i tak przejmującym jak kamienny, antyczny obraz śmierci, który zdobi okładkę; światło jest załamywane we wszystkich kierunkach, muzyka i produkcja tonalna, poziomy wznoszą się i opadają nieprzewidywalnie, nigdy nie stoją w miejscu, nigdy nie odpoczywają, nigdy nie są dwa razy w tym samym punkcie. Ta zadziwiająca różnorodność jest dobrze zaplanowana i zarządzana przez Martina Hannetta, dając muzyce przestrzeń i powietrze, którego potrzebuje, i umieszczając głos Iana Curtisa w samym jej centrum. Album obejmuje spektrum możliwości Joy Division z łatwością przeistaczania się kameleona, zaczynając od najdłuższej i najluźniejszej strukturalnie piosenki albumu, witajcie w naszej-komnacie-terrorystów koszmar, hałas i świst  czyli Atrocity Exhibition. Godzien swojego tytułu utwór gdzie Curtis syczy To jest droga, wejdź do środka, podczas jazdy po błyszczącym metalu gitary Bernarda Albrechta, całość kończy się śliskim hałasem, który krąży po całym ciele niczym w Set the Controls For The Hearts of the Sun Pink Floyd.

Isolation przypomina mi Metamorfozę Kafki, Hannett sprowadza ton o krok w dół, kwitnie dźwięk syntezatorów, odniesienia do Kafki to fragment Matko, próbowałem, proszę uwierz mi. Piosenka jest jednak krótka i wybucha naglą akcją, co jest typowe dla całego albumu, w ostatniej chwili , jakoś odpływa niekompletna co zwiększa poczucie beznadziejności. Na końcu pierwszej strony wyróżnia się jeszcze A Means To An End. Piosenka po części o zemście, po części o  wyrzutach sumienia wbita w album tak mocno jak gwóźdź. Pokładam w Tobie moje zaufanie; ma taką samą strukturę jak Love Will i podobnie, nie mogę powstrzymać się od skojarzenia z wczesnym Stax i ich singlami  TamlaPassover jest za to subtelny, drżący i przesiąknięty akceptacją winy. Następująca po nim dudniąca Kolonia powraca do stylu zespołu opartym na r'n'b, i przez wers Bóg w swojej mądrości wziął mnie za rękę, podkreśla podobieństwa z wczesną muzyką bluesową/gospel. Druga strona albumu to dawka transcendentnego Joy Division; piosenki są monumentalne, bez oszczędzania na aranżacji. A to rodzi moje zastrzeżenia, bowiem w tej czwórce piosenek jest coś zbyt klaustrofobicznie DOSKONAŁEGO. Piosenkom brakuje powietrza i przestrzeni pierwszej strony, nagle produkcja przekracza granicę od mistrzowsko subtelnej do misternie oczywistej. Przydałoby się jakaś pomyłka tu czy tam, jakaś skaza. Desperacja pojawia się po The Eternal, gdzie brzęczące radio i krótka pogawędka urywa się nagle, co tylko zdaje się potwierdzać, że w tych piosenkach umieszczono zbyt duży ładunek doskonałości. Być może jest to zbiór sztuczek Martina Hannetta, które wyczerpują się lub biegną za szybko. Tak czy inaczej, po prostu spieram się z samą ideą perfekcji; lecz nie mam wątpliwości, że te cztery utwory są najbardziej zaawansowanymi piosenkami Joy Division, a talent Iana Curtisa osiąga apogeum rozpaczy. Heart and Soul, przypływy i odpływy 24 Hours, najniższy upadek na The Eternal (jakiś rodzaj sennego spaceru po pogrzebie) i finał, klimatyczne syntezatory z Decades. Album kończy się jak może kończyć się tylko klasyczne dzieło soulowe, wychodząc z kompletnej beznadziejności miłości w sercu Iana Curtisa i mówieniu o „smutkach, które przecierpieliśmy”, rzucając światło dookoła w świat. Zobacz sam. Sędzia dla samego siebie. Ale nie bierz tego zbyt poważnie (wszyscy czasami traktujemy to zbyt poważnie, kiedy musimy). Closer to zapierająca dech w piersiach muzyka rockowa, to szczyt obecnych szczytów, dzielenie się czymś, co jest w muzyce Magazine, Bunnymen, a nawet Dexy i innych, ale jednocześnie definiujący ciemne klimaty i pozostawiający je niezrównanymi. Gdybyśmy mogli na to spojrzeć za dwadzieścia lub więcej lat, może dowiedzielibyśmy się więcej o tym, co sylwetki młodych mężczyzn w ciemności mają nam do powiedzenia. Na razie Closer jest wystarczająco blisko. Rozerwie cię na strzępy. Ponownie.

DAVE McCULLOUGH

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.      

piątek, 30 lipca 2021

Brickies in eyeliner: Ian Curtis, Siouxsie Sioux, Bowie i Robert Smith z the Cure

Pisaliśmy już kilkakrotnie o modzie lat 80. początkach stylu gothic oraz wpływie jaki miały wygląd ówczesnego pokolenia zespoły new wave (TUTAJ). Ale warto poruszyć jeszcze jeden aspekt, który by (jest?) dość kontrowersyjny. Chodzi o kredkę. A dokładnie o eyeliner. I to nie tylko na twarzy u dziewcząt, wśród których niewątpliwie wybija się Siouxsie Sioux z Siouxsie and the Banshees ale także u chłopców.  

W latach 70. i 80. było to tak powszechne, że uległ temu nawet Ian Curtis, który kojarzony jest z wyglądem prawie militarnym. Lecz jego żona, Deborah wspomina w swojej książce, że gdy poznała Iana, był on chudy, niezgrabny, wbity w obcisłe dżinsy i miał oczy podkreślone eyelinerem (szkoda swoją drogą, że nie ma w obiegu takiego zdjęcia) (TUTAJ).  Curtis wzorował się przede wszystkim na Dawidzie Bowie – Zyggy Stardust. Zresztą tak samo jak Souxsie Sioux, która podpatrywała także Iggy Popa i muzyków Slade, których opisała w jednym z wywiadów jako brickies in eyeliner (LINK).

Czy taka moda była ewenementem? Oczywiście nie. Zwyczaj malowania oczu przez mężczyzn był w użyciu od czasów starożytności. Nie można sobie wyobrazić egipskiego dostojnika bez oczu silnie obrysowanych charakterystyczną kreską, ciągnąca się aż do skroni, zupełnie tak jak na przykład u muzyków Adam and the Ants, którzy dołożyli do tego jeszcze strój XVIII wiecznego dandysa.


Jednak celem takiego kociego obrysowania oczu w starożytności nie była chęć uatrakcyjnienia swojego wyglądu lecz przywołanie obecność egipskich bogów Horusa i Ra, a tym samym ochrona przed chorobami. Ten trend panował przez kilka tysięcy lat i nawet Aleksander Wielki malował swoje oczy, a wszystko po to aby odstraszyć muchy…  Epoką gdy makijaż oczu (i nie tylko) był równie popularny, to okres rządów Elżbiety I. Oprócz eyelinera ceniono sobie wówczas także upiornie białą skórę, pudrowaną bielą ołowianą, co powodowało nierzadko przedwczesną śmierć dandysa (LINK).  

Potem moda na malowanie oczu stała się passe, będąc oznaką przynależności do marginesu społecznego. Za czasów królowej Wiktorii makijaż uznano za przejaw wulgarności, za coś co pozwala rozpoznać prostytutkę, ale z jednym wyjątkiem – aktorów. Ci nie tylko mogli, ale wręcz powinni stosować przesadny makijaż a wszystko po to aby ich mimika był widoczna nawet z dalszych miejsc na widowni. Ta tradycja została następnie przeniesiona na srebrny ekran, gdzie największe gwiazdy ery kina niemego, takie jak Charlie Chaplin i Rudolph Valentino, wykorzystały tę sztuczkę, aby zwrócić uwagę na swoje wyraziste oczy. I tak przybliżyliśmy się do XX wieku, gdy makijaż oczu u mężczyzn stał się częścią szokującego wizerunku scenicznego, niemal koronnym dowodem na pochodzenie z obcej planety…


Po Davidzie Bowie eyelinera można zobaczyć na twarzy Micka Jaggera, Keitha Richardsa, Stevena Tylera, Princea i innych, dałoby się jeszcze wymieniać wielu. Niewątpliwie gwiazdorem, który przez lata zachował niezmienioną stylizację jest Robert Smith z The Cure. Oczy obwiedzione kredką, rozmazana krwista szminka i nastroszone, utapirowane czarne włosy uczyniły z niego ludzkie logo.



Obecnie makijaż twarzy u gwiazd rocka przestała szokować. Granice płci, seksualności i wyrażania siebie coraz bardziej się zacierają, jeśli nie doszło już do ich całkowitej unifikacji. Może dzisiaj zwracałby uwagę ktoś, kto odbiegałby od tej mody, ktoś wyglądający jak (aż strach to napisać) mężczyzna?  To byłby dopiero szok… 

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

czwartek, 29 lipca 2021

Joy Division w książce Shadowplayers Jamesa Nice'a cz.5: Po Unknown Pleasures pora na Transmission!



Poprzednie części streszczenia fragmentów poświęconych Joy Division w książce Jamesa Nice'a można odszukać (kolejno od pierwszej do czwartej) TUTAJTUTAJTUTAJ i TUTAJ.

Kolejny fragment książki powiązany jest z kultową okładką debiutu Joy Division czyli Unknown Pleasures (pisaliśmy o tej płycie wiele razy TUTAJ). Peter Saville przeprowadził się do Londynu bo uważał że tam więcej się nauczy. Podjął pracę, ale niewiele mu dawała. W 1979 roku zaprojektował okładkę Unknown Pleasures, która w sposób wręcz idealny pasowała do muzyki zawartej na albumie. Na awersie nie było nazwy zespołu a na rewersie tracklisty. Obraz CP 1919 został zredukowany do wielkości 56x70 mm i umieszczony na czarnym tle, jakby zawieszony w czerni. W środku znakomita fotografia Ralpha Gibsona wycięta z gazety. W NME ukazała się recenzja Maxa Bella.

Ten opisał muzykę zespołu jako klaustrofobiczną, ale uznał album za wielkie dzieło brytyjskiego rocka. Z kolei recenzję dla Melody Makera napisał Jon Savage. Ten nazwał album jako jeden z najważniejszych debiutów muzycznych od wielu lat.

W USA płyta była dystrybuowana przez Rough Trade która miała filię w San Francisco. W kalifornijskim punkzinie Slash ukazała się recenzja płyty (warto dodać że w 1980 roku ukazał się tam wywiad z zespołem który opisaliśmy TUTAJ). 

Recenzja chwaliła sposób śpiewu Iana Curtisa, pozbawiony dziwnego (fucking) akcentu. Przez melodyjne piosenki zespół unika szarych pułapek w jakie wpadali ich egzystencjalni kumple w industrialnym świecie. Umieszczenie na płycie piosenki Interzone tłumaczono kryzysem osobowości

Ten album ma dobre zadatki, ale ma też jedną poważną wadę - po prostu się nie trzyma całości. Tekstury są przyjemne, utwory rozpoznawalne, ale jakoś nie zapadają w pamięć. Z kolei New York Rocker określił płytę jako: ciekawie zimną i niejednoznaczną ofertę, jeśli szuka się jakiegokolwiek wskaźnika intencji artystycznych... 

Płyta mimo dobrych recenzji sprzedawała się (zwłaszcza na początku) słabo i połowa nakładu (czyli 5 000 płyt) była przechowywana w biurze wytwórni i w garażu Wilsona. Przyczyną była dość słabo rozwinięta sieć dystrybutorów - małych sklepików które chciały sprzedawać album. 

W sierpniu 1979 roku Joy Division ukazali się na okładce NME a Paul Rambali napisał w artykule o zespole że ich muzyka jest smutna i depresyjna.  Dave McCullogh odwiedził Manchester celem przeprowadzenia wywiadu z zespołem (warto zobaczyć TUTAJ, wywiad miał miejsce dokładnie 28.07.1979, wtedy Paul Slattery wykonał znakomitą sesję zdjęciową z zespołem). 3 miesiące po Unknown Pleasures zespół wydał singla Transmission. Efekt dźwiękowy na tym singlu bije na głowę wszystko co dotychczas ukazało się na rynku. Stephen Morris zawsze wierzył, że Transmission powinno ukazać się w formie singla (opisaliśmy go TUTAJ).

Na stronie B umieszczono Novely - był to pomysł Roba, choć zespół uważał ten utwór już za nieco przestarzały. Factory mieli nadzieję że DJ-ie będą grali piosenkę z powodu refrenu i kultowego już dziś dance dance dance to the radio. Wilson  udał się do Londynu do Carol Wilson z Dinc Disc. Uzyskał zgodę na granie Transmission w Radio 1 pod warunkiem, że zapłaci 2 000 GBP. Jednak na zebraniu Factory postanowiono nie iść w tym kierunku. 

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie. 

środa, 28 lipca 2021

Streamline moderne, czyli odmiana art deco - o historii Luxtorpedy

Gdyby kazano nam wyobrazić sobie pojazd przyszłości, większość z nas miałby wizję konstrukcji o opływowych kształtach, zbliżonych do pocisku czy cygara. Skąd taka pewność? Bo właśnie takie skojarzenie niemal wdrukowali nam w świadomość futurolodzy, których fascynacja aerodynamicznymi wynalazkami sięga lat 30. ubiegłego wieku. Wtedy to powstał styl określony mianem streamline moderne, będący odmianą art deco. Moda ta dotknęła głównie wzornictwo przemysłowe a także… w architekturę. Od nazwy stylu ukuto nawet termin Streamliner oznaczający pojazd w kształcie, który zapewniał najmniejszy opór powietrza oraz nowoczesny budynek z wprowadzonymi nowinkami typu elektryczność. W rezultacie nowoczesne pojazdy stały się szybkie, smukłe, cylindryczne, a budynki pozbawione kątów prostych, zastąpionych krzywiznami ze wstawkami z betonu i szkła zamiast dekoracji.


Trzeba przyznać, że nawet z naszego, współczesnego punktu widzenia, rezultaty tamtych działań były imponujące i również obecnie budzą szacunek i uznanie. Dowodem na to jest historia polskiego składu dużych prędkości, czyli tzw. Luxtorpedy, która miała połączyć największe miasta w Polsce i zapewnić pasażerom punktualny oraz szybki transport. I tak też się stało. Mimo zniszczeń spowodowanych I wojną światową i 123 letnim okresem braku państwowości, a przez to eksploatacją kraju przez zaborów, rekord ustanowiony przez Luxtorpedę w 1936 r. na trasie Kraków - Zakopane nadal nie został pobity. Przed ponad 80 lat czas podróży trwał 2 godz. i 18 min, a teraz od 3,5 godzin do 4. Ale przedwojenna maszyna mogła rozwinąć szybkość do 150 k/h, co teraz może nie jest takim wyjątkowym osiągnięciem (w porównaniu np.: do japońskich kolei) lecz mimo wszystko imponującym (LINK).

Warto wymienić nazwisko twórcy polskiego superszybkiego parowozu: był nim Kazimierz Zembrzuski (1905-1981), który pracował w Fabryce Lokomotyw w Chrzanowie - Fablok. Skonstruowana przez niego i jego zespół aerodynamiczna sylwetka parowozu oznaczonego Pm36-1 wzbudziła zachwyt na paryskiej wystawie światowej roku 1937. Pojazd nazwany żartobliwie la belle polonaise wrócił do kraju ze złotym medalem, a zakład Fablok otrzymał wyróżnienie (Diplôme d’Honneur). Trzeba tu zauważyć, że nagrodzony i jeżdżący po torach pociąg składał się z lokomotywy połączonej konstrukcyjnie z jednym wagonem, którym mogły podróżować max 42 osoby. Oprócz wygodnych przedziałów miały one do dyspozycji bar, w którym wieczorami organizowano dancingi…


Niestety, dalszą pracę konstruktorów przerwała wojna. W 1939 jeden z parowozów składowany w Poznaniu przejęli Niemcy. W 1941 okupanci zmienili jego oznaczenie z Pm36-1 na 18 601. Mniej więcej w tym samym czasie pojazd przebudowali na parowóz hamulcowy i zdjęli z niego otulinę, przez co pociąg stracił swój opływowy wygląd. Po 1945 roku został prawdopodobnie zarekwirowany przez Sowietów. Podobno ciągnął wagony w rejonie Królewca, aż do 1952 roku, gdy został zezłomowany na terenie obecnej Białorusi. Inna, zdezelowana wersja Luxtorpedy transportowała po wojnie pracowników kopalni Siersza w Trzebini, zanim ostatecznie nie została w 1954 roku pocięta na złom. Co stało się z kilkoma innymi, nie wiadomo. Prawdopodobnie zostały zniszczone podczas działań wojennych. Przetrwała za to legenda i choć nie zachował się żaden egzemplarz aerodynamicznej, steamliner Pm36-1, można podziwiać jej cyfrową rekonstrukcję, a efekt modelowania 3D jest niezwykły: 


Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

wtorek, 27 lipca 2021

Wesley Boden: syn Deborah Curtis

Jak wszyscy fani Joy Division wiedzą, żoną Iana Curtisa była Deborah Woodruff (pisaliśmy o niej sporo m. in. TUTAJ). Mieli jedną córkę Natalie, obecnie znaną artystkę fotografa, o której pisaliśmy TUTAJ. Po tragicznej śmierci męża Deborah została pisarką i napisała książkę Touching from a Distance która posłużyła do stworzenia scenariusza filmu Control Antona Corbijna. Wdowa po wokaliście udzieliła następnie kilka wywiadów i w zasadzie wycofała się z życia publicznego. Ale życie płynie... Deborah pozostała w Macclesfield i wyszła za mąż za Rogera Bodena, który przeniósł się do tego miasta w 1978 roku z Manchesteru. Oprócz Natalie Deborah ma więc również syna Wesleya, młodszego od siostry o 7 lat. W 1983 roku założyła wraz ze swoim drugim mężem małe studio nagraniowe, które istnieje do dzisiaj (LINK). W zeszłym roku Roger przeszedł na emeryturę i prowadzenie studia przekazał synowi oraz współpracowniczce i piosenkarce Charlotte Day.


Wesley w dzieciństwie chciał zostać gitarzystą. Podobno już w wieku 4 lat grał na pianinie i gitarze a nawet napisał pierwszą piosenkę.  Jednak ostatecznie nie został muzykiem, a producentem muzyki, nauczył się od ojca programować i nagrywać w rodzinnym studio. Pierwsze wydawnictwo zrealizował, gdy jeszcze chodził do szkoły średniej - w 1998 roku nagrał singiel z taneczną muzyką nieistniejącego zespołu Queeg - Red Hot Lover. Potem zajął się projektowaniem i tworzeniem stron internetowych - i to z dużym powodzeniem - bo podobno był poszukiwanym freelancerem. Ostatecznie jednak wrócił do rodzinnej firmy. 

W Cottage Record można w zasadzie nagrać każdy rodzaj muzyki, no może poza symfoniczną.  Z usług studia korzystają głównie rodzimi muzycy, wytwórnia na swoim profilu FB z dumą przypomina iż w niej to został nagrany w 1987 roku album grupy Macc Leds „Live At Leeds”, z którego prezentujemy jeden z utworów:

Oprócz niego z bardziej znanych zespołów w Cottage Records nagrywali Kerosene - album o oryginalnym tytule: [ahr-kahyv] (LINK).

Wesley pracował z różnymi zespołami, a także, jak tajemniczo napisano na stronie wytworni nad własnymi projektami solowymi nie zdradzając ich szczegółów. Cóż, w Macclesfield nie w sposób uciec od muzyki… 


My też od niej nie uciekamy i wracamy jutro z nowym wpisem - dlatego czytajcie nas - codziennie coś nowego, tego nie ma w mainstreamie.

poniedziałek, 26 lipca 2021

Isolations News 151: Stephen Morris promuje koszulkę, historia okładki Closer i artefakty Factory, 4AD ma rocznicę, Tim Burgess wzywa, the Cure - reedycje, Duran Duran nagrywa, KK's Priest i Yes z nowymi klipami, wraca Diuna

Firma odzieżowa 1of100 we współpracy ze Stephenem Morrisem wyprodukowała limitowaną serię 100 T-shirtów (LINK). Widać na nich prawdopodobnie konsolę od automatu perkusyjnego. Warto w tym miejscu przypomnieć, że to bazując na mechanicznym sposobie gry Stephena wyprodukowano pierwszego automatycznego perkusistę.


Skoro już (jak zwykle) zaczynamy od Joy Division, to właśnie ukazały się interesujące artykuły opisujące historię powstania okładki Closer (TUTAJ) i 10 kluczowych produkcji Factory (TUTAJ). Oczywiście okładkę Closer zaakceptowali wszyscy, włącznie z Ianem. Pada też wyjaśnienie, dlaczego po jego śmierci zmieniono okładkę LWTUA z tej z trawionym w metalu kwasem napisem, na anioła z nagrobka. Tamta ponoć wyglądała jak nagrobek. A ta nowa za to jak k#@$a jak co? Jak budka z lodami?


Ciąg dalszy historii kapel z Manchesteru i okolic. Frontman The Charlatans Tim Burgess wezwał do reformy streamingu w opublikowanym na początku tego roku artykule. Niejako w odpowiedzi rządowa Komisja Specjalna Departamentu ds. Cyfryzacji, Kultury, Mediów i Sportu (DCMS) zbadała model biznesowy wydawców i sprawdziła, czy jest sprawiedliwy dla autorów piosenek i wykonawców. Wyniki opublikowane 15 lipca odniosły skutek, znaleźli się brytyjscy posłowie którzy domagają się nowego prawa dającego artystom zmiany w prawie i w rezultacie sprawiedliwy podział zarobków, aby rozwiązać problem nierówności w płatnościach otrzymywanych przez artystów (LINK). Bla bla bla...


Milsze klimaty - w tym roku 4AD świętuje z wielkim rozmachem 40 lecie istnienia. Wytwórnia z tej okazji wydała  18-utworowy album kompilacyjny zatytułowany Bills & Aches & Blues obejmujący utwory zespołów z historii wytwórni, w tym z The Birthday Party, Grimes i The Breeders. Dnia 2 kwietnia wyszła wersja cyfrowa, a na nośniku CD i standardowe wydania winylowe ukazały się 23 lipca. 4AD poinformowała również, że zysk z pierwszych 12 miesięcy sprzedaży płyty zostanie przekazany na rzecz The Harmony Project, fundacji działającej dla integracji lokalnej. Tytuł albumu pochodzi z tekstu piosenki Cocteau Twins: Cherry-Colored Funk (LINK). 


A my zadajmy sobie pytanie z ręką na sercu - gdyby podsumować wszystkie ważne dla wytwórni kapele, to ile procent stanowiłyby te z początku lat 80-tych? Dla nas jakieś 99%...


The Cure  także obchodzi jubileusz, i to podwójny - 25. rocznicę powstania 10 albumu Wild Mood Swings z singlami The 13th, Mint Car, Strange Attraction i Gone! - album ukaże się ponownie, tym razem po raz pierwszy na krążku ze zdjęciami (LINK), oraz 40. rocznicę wydania trzeciego studyjnego albumu Faith (pisaliśmy o tym znakomitym wydawnictwie TUTAJ). Ten również wyjdzie ponownie. Tłoczenie płyt nastąpi specjalnie i wyłącznie z okazji Record Store Day (LINK) (LINK). 

Faith, Pornography i fragmenty kilku innych płyt akceptujemy. O tym wydanym 25 lat temu słyszymy właśnie dwa razy: pierwszy i ostatni.


Inne gwiazdy lat 80-tych, Duran Duran proponują nową piosenkę Invisible. Utwór pochodzi z Future Past, ich 15. powstającego albumu studyjnego. Zespół chce go promować podczas trasy po USA w 2022 roku. Teledysk do wspomnianego singla został stworzony przez sztuczną inteligencję nazwaną Huxley, opracowaną przez Nested Minds Solutions. Piosenka jest cieńka, a na klipie widać zombie. No cóż mamy sezon ogórkowy, więc Duran Duran załapali się do newsów, bo o czymś musimy przecież pisać.

W temacie zombie - Paul McCartney udostępnił dziwaczny nowy teledysk do Find My Way Back, w którym został cyfrowo odmłodzony. Z nieznanych nam przyczyn przy okazji sklonowali go z Michaelem Jacksonem. No chyba że Macca śpiewa z drutem kolczastym między nogami.  

Z kolei Yoko Ono zareagowała na przeróbkę Imagine, która wybrzmiała podczas ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Tokyo. Raczej jej się spodobała. W każdym razie we wpisie zamieszczonym w mediach społecznościowych zaznaczyła, że piosenka powstała z wzajemnych inspiracji jej Johnem i na odwrót (LINK). O taak, wzajemnej inspiracji, zapewne podczas tzw. lost weeekend.


Nowy zespół byłego gitarzysty Judas Priest KK Downing, KK's Priest, ogłosił zmianę terminu wydania swojego debiutanckiego albumu Sermons Of The Sinner. Projekt, który pierwotnie miał ukazać się 20 sierpnia, będzie dostępny od 1 października nakładem Explorer1 Music Group/EX1 Records. W KK's Priest oprócz Downinga jest były wokalista Judas Priest Tim „Ripper” Owens oraz gitarzysta AJ Mills (Hostile), basista Tony Newton (Voodoo Six) i perkusista Sean Elg (Cage, The Three Tremors). 

Grają jak Judas Priest, wokal jest taki sam, wiec po kiego wała? Niemniej metalowcy pieją pod klipem z zachwytu. Ale oni zawsze należeli do mało wymagających...


Nowy klip udostępnia też Yes - powstał on do również nowej piosenki The Ice Bridge. Utwór pojawi się na ich nadchodzącym albumie The Quest, pierwszym od 2014 roku, który będzie można kupić 1 października. 

Proste porównanie z KK's Priest od ręki wyjaśnia, o co nam chodziło powyżej, gdy pisaliśmy o wymaganiach metalowców.


Future Sounds: Wie ein paar Krautrocker die Popwelt revolutionierten (suhrkamp taschenbuch) Broschiert – to tytuł książki Christopha Dallacha, której premiera miała miejsce 20 czerwca. Publikacja zwiera wywiady z pionierami gatunku, takimi jak: Irmin Schmidt, Jaki Liebezeit, Holger Czukay (alle Can), Michael Rother (Neu!), Dieter Moebius (Cluster), Klaus Schulze (Tangerine Dream), Achim Reichel (AR Machines), Lüül (Agitation Free), Karl Bartos (Kraftwerk) i Brian Eno (LINK).  A TUTAJ pisarz udzielił krótkiego wywiadu (na końcu recenzji książki). 


Skoro wkroczyliśmy w klimaty zupełnie odjazdowe - pojawił się trailer (drugi z kolei) nowej ekranizacji Diuny. Film, którego reżyserem jest Denis Villeneuve znajdzie się w kinach w październiku. Nowa wersja znacznie przypomina starą... Ciekawe czy muzykę napisali KK's Priest? Byłoby podwójnie wtórnie..

My wracamy już jutro, w nowym stylu przypominającym stary. Dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

niedziela, 25 lipca 2021

Dazzle Ships OMD, czyli od Petera Saville'a do Edwarda Wadswortha lub odwrotnie

Dazzle Ships to czwarty studyjny album angielskiego zespołu Orchestral Maneuvers in the Dark (OMD), wydany 4 marca 1983 roku. Tytuł i okładka płyty zaprojektowana przez Petera Saville'a nawiązuje do obrazu Edwarda Wadswortha z 1919 roku zatytułowanego Dazzle-ships in Drydock at Liverpool (1919) znajdującego się w zbiorach National Gallery of Canada w Ottawie. Tym samym Saville po raz kolejny dał wyraz zamiłowaniu do stylistyki futurystów (LINK).




Edward Alexander Wadsworth ARA (1889 – 1949) najchętniej malował pejzaże, krajobrazy marynistyczne i martwe natury. Artysta pochodził z Yorkshire, urodził się w rodzinie zamożnego przemysłowca. Uczęszczał do Bradford School of Art i Slade School of Art w Londynie, gdzie doceniano jego talent przyznając mu nagrody za pejzaże, lecz na jego twórczość największy wpływ miała wojna i funkcja jaką wówczas pełnił. Otóż podczas I wojny światowej służył w marynarce wojennej jako oficer wywiadu, zajmując się kamuflażem okrętów. Jak ważne było to zadanie zrozumiemy, gdy uzmysłowimy sobie, że okręty wojenne w tamtym czasie miały napęd żaglowy lub parowy i były dość powolne. Przeciwko nim Niemcy wysyłały swoje łodzie podwodne, które niepostrzeżenie podpływały blisko okrętów alianckich i je zatapiały… Straty ludzkie takich ataków były ogromne, bo agresor nawet gdyby chciał, nie mógłby pomóc załogom zniszczonej floty. Małe łodzie podwodne ledwie mieściły załogę. Dlatego zaczęto stosować technikę kamuflażu, biorąc wzór ze świata natury. Już na początku wojny brytyjski embriolog John Graham Kerr (1869-1957) zauważył, że niektóre duże zwierzęta, takie jak zebry, przemieszczają się w dużych stadach a jednocześnie pozostają ukryte. Kerr napisał list o swoich spostrzeżeniach do Pierwszego Lorda Admiralicji, Winstona Churchilla, stwierdzając, że „Konieczne jest przełamanie regularności konturu, a można to łatwo osiągnąć za pomocą silnie kontrastujących odcieni… żyrafa, zebra czy jaguar mają wygląd, który rzuca się w oczy w muzeum, ale w naturze, zwłaszcza w ruchu, jest cudownie trudne do zauważenia”.




Churchill szybko nakazał wprowadzenie częściowego kolorowania statków, co, jak zauważono, utrudniło wrogim statkom i okrętom podwodnym dokładne określenie odległości dzielącej je od nich. Mimo, że w Dardanelach flota aliancka poniosła klęskę, po której marynarka powróciła do zwykłego szarego koloru, niemniej zanim wojna się skończyła, ponad dwa tysiące statków zostało pokolorowanych i to jaskrawo, czego nie ukazują fotografie, które wtedy były przecież czarno-białe.  Projekty zakamuflowanych Dazzle zostały najpierw przetestowane na modelach w Królewskiej Akademii Sztuk w Burlington House w Londynie, które oglądano przez peryskopy, aby określić skuteczność pomysłu.




Wadsworth był zafascynowany efektami wizualnymi statków pokrytych kamuflażem. Dowodem na to jest jego cykl czarno-białych drzeworytów. I chociaż malarz stał się w latach 30 surrealistą, został zapamiętany głównie z powodu serii grafik Dazzle.


Po zakończonej służbie wojskowej artysta swoją służbę i odczucia z nią związane uczcił wspomnianym obrazem Dazzle-Ships w Drydock w Liverpoolu z 1919 roku. W 2014 roku galeria Tate Liverpool zleciła wenezuelskiemu artyście Carlosowi Cruz-Diezowi pomalowanie statku Edmund Gardner z okazji Biennale w Liverpoolu (LINK). Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Pstrokaty okręt z czasów wojny zaskoczył czystymi, oślepiającymi barwami zgromadzonych widzów, stając się nieoczekiwanym hołdem złożonym twórczości Edwarda Wadswortha i jego monochromatycznym drzeworytom.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.