sobota, 8 stycznia 2022

Byli wśród nas: Andrzej Nowak, lider i założyciel zespołu TSA

We ostatni wtorek wszystkie portale podały smutną wiadomość: zmarł Andrzej Nowak, lider i założyciel zespołów TSA i Złe Psy, miał 62 lata… O śmierci muzyka powiadomiła jego żona, Justyna Grzywacz Nowak na falach komercyjnego radia. Zaraz po niej, poprzez media społecznościowe, odezwały się środowiska powiązane z artystą, dodając szczegóły o chorobie nowotworowej i długotrwałej walce z tym schorzeniem (LINK).


A przecież jeszcze kilka miesięcy temu, w lipcu z reaktywowanym zespołem TSA Andrzej Nowak wystąpił w Jarocinie, a we wrześniu w Gliwicach, w ramach trasy Dream Team 40 Tour, dla uczczenia jubileuszu 40. lat. W tym roku grupa miała wyruszyć w dalszą trasę, prezentując nowe aranżacje swoich największych przebojów, a w przerwach ten sam skład miał pracować nad kolejną płytą, czyli Marek Piekarczyk (śpiew), Andrzej Nowak (gitara), Stefan Machel (gitara), Paweł Mąciwoda (gitara basowa) i Zbigniew Kraszewski (perkusja). 

Plany, z których nic nie zostało… tylko kilka już archiwalnych nagrań.

W 2019 roku gitarzysta świętował sześćdziesiąte urodziny, czterdziestolecie pracy artystycznej i dwudziestolecie zespołu Złe Psy grając koncerty i wydając dwie płyty. I przy okazji dał kilka wywiadów, jego wypowiedzi nabrały teraz nowego znaczenia, są niczym wiadomość dla nas fanów i testament dla muzyków.


A więc po kolei:

O zespołach…

Z jednej strony czuję się lekko zażenowany tym, że ten czas tak szybko upłynął – jak mgnienie, to jest nieprawdopodobne – a z drugiej strony jestem dumny, że tak jest – że mam wspaniały zespół, że wszystko się kręci. Póki sił, trzeba grać i coś tworzyć.

Złe Psy to już właściwie orkiestra.


O początkach, szkole, o tym jak to się stało, że zaczął grać na gitarze:

Kontrabas, skrzypce, fortepian, akordeon i śpiew… Na akordeonie skończyłem szkołę muzyczną I stopnia. Dwa fakultety szkoły muzycznej, trzeci nie skończony; harmonia, chóry… Miałem nawet lekcje na organach kościelnych, bo w szkole muzycznej w Opolu są organy, a na gitarze nauczyłem się grać sam. Kiedy SBB nagrywało płytę w studio Radia Opole, poznałem Anthimosa Apostolisa – to było dla mnie nieprawdopodobne wrażenie – dla mnie to był półbóg. Grałem wówczas na organach (bo jeszcze nie było słowa klawiszowiec). Po paru spotkaniach wziąłem gitarę do ręki. Apostolis popatrzył na mnie i powiedział: „Chłopie, po co Ci te organy? Przecież Ty jesteś gitarzystą! Ty masz dźwięk i tak niech zostanie”. Dał mi kostkę na pamiątkę, którą moja mama zaszyła w skórce jak amulet, który mam do dziś. Dzięki Niemu stałem się gitarzystą – dwa słowa mogą nakierować człowieka na zupełnie inne tory.


O powstaniu TSA…

W 1979 r. założyłem TSA i ja byłem wokalistą w tym zespole. Zresztą grali w nim zupełnie inni ludzie, niż obecnie. Tak się utarło, tak to ktoś napisał, że na początku TSA to była grupa instrumentalna. Nieprawda, bo przecież ja miałem wokalizy i śpiewałem w zespole. Zobaczcie na pierwszych zdjęciach z Jarocina w 1981 r., że Nowak stoi przy mikrofonie i śpiewa. Potem dołączył Marek Piekarczyk, ponieważ wysoko piał i to ładnie wchodziło w ostre riffy. Marek przyszedł na życzenie i prośbę Jacka Rzechaka, mojego ulubionego menedżera, który nas wyprowadził na szerokie wody, oraz autora wszystkich pierwszych tekstów zespołu. Dzisiejszy skład jest trzecim albo czwartym. Oni przyszli do TSA na moje zaproszenie.

O pracy z Martyną Jakubowicz…

… że tak powiem po męsku, wzięła mnie pod spódnicę. Zaaranżowałem jej dwie pierwsze płyty i zrobiłem parę fajnych piosenek.

O Tadeuszu Nalepie…


Z Tadeuszem grałem praktycznie równolegle jak z Martyną. On w pewnym momencie wziął mnie pod swoje skrzydła, zabrał mnie do swojego pałacyku w Józefowie, gdzie zaczął mnie wychowywać na lidera, na gitarzystę, na człowieka, który powinien wejść w życie z rozmachem. Pod jego opieką zacząłem inaczej postrzegać świat. Przestałem być młodocianym, postrzelonym gitarzystą, który nic nie widzi i ma klapki na oczach. Zacząłem patrzeć obiektywnie i dzięki Niemu jestem taki, jaki jestem. (…) On traktował mnie jako drugiego syna, a ja traktowałem go jako drugiego ojca. Powtarzał mi, żebym się patrzył, uczył i nie mówił za dużo, że przyjdzie na mnie kolej i będę liderem. Wychowywał mnie nie tylko jako muzyka, doradzał mi w wielu sprawach.

O motocyklach…

U mnie [sezon motocyklowy] trwa cały rok. W zimie jeden motocykl naprawiam w zimnym garażu, inny w nieco cieplejszym, trzeci u siebie w pokoju, czwarty obok sali prób – już nie ma salonu. Nie ma szafek z kryształami – zamiotłem to wszystko i na środku jest motocykl. Wychodzisz z sali prób, obok stoją motocykle do remontu, dalej stolik i barek. Wszystko jest w rodzinie – rozumiesz, o co chodzi. Kto chce, idzie naprawiać motocykle, kto chce – gra. Jak chcemy zagrać wszyscy, to wystarczy, że jeden gwizdnie i biegniemy do sali. Często wychodzimy do lasu, siadamy na dębowych ławach, ognisko się pali, gitary grają, śpiewamy piosenki i jest tak, jak trzeba. A jak komuś się nie chce schodzić na dół, to zostaje przy ognisku i śpi na stole, który jest bardzo wielki i ciężki – trzeba go podnosić w co najmniej sześć osób. Kiedyś w TSA napisałem taką piosenkę „Chciałbym kiedyś móc zbudować wielki dom. Tak ogromny żeby miał jasnych okien sto. W środku wielki stół, na nim świeży chleb, żeby moi przyjaciele chcieli mieszkać w nim” I słowo stało się ciałem – spełniło się moje marzenie. 


Urodziłem się w Opolu, ale już od kilku lat mieszkam na folwarku, na pograniczu czeskim. I to do mnie wszyscy przyjeżdżają na próby. Mamy tam warunki potrzebne do pracy. Ta moja farma to taka fabryka uczuć muzyka. Aby zaaranżować dobrą kompozycję, zespół musi się lubić, wręcz razem mieszkać i jeść, śmiać się, dyskutować, myśleć… (…) Poza doskonale wyposażoną salą prób mam parę hektarów terenu w pięknych okoliczności przyrody. Nawet nie muszę nikogo zapraszać na ten mój folwark. Wszyscy chcą tu ciągle być. Choć urodziłem się w Opolu, radio nagrywa mi płytę, to dom na wsi jest moją prawdziwą ostoją spokoju.

O Polsce, o przodkach, o tym co ważne…

Musiałem dojrzeć do tej decyzji, żeby nazwać płytę „Duma”. Składa się na to wiele rzeczy: Polska, patriotyzm oraz moje odczucia dotyczące tego, gdzie byłem wychowywany z dziada pradziada. Śpiewam o tym w piosence, że nasza Polska jest najpiękniejsza i najukochańsza. To rodzaj podziękowania nie tylko moim rodzicom.

Mając cztery lata stałem na baczność i recytowałem mój pierwszy wiersz „Kto ty jesteś? Polak mały”, tak jak w mojej piosence. Pamiętam tę sytuację, tak jakby było to wczoraj.


A to, że byłem wychowywany w tym duchu polskości, to wszyscy wiedzą… Od mojego dziada, pradziada, babci, mamy, ojca. Polska dla mnie jest jedyna i ukochana. Jaka była, taka była, ale to nasza ojczyzna.

Moi pradziadowie po powstaniach emigrowali do Stanów, zresztą jeden jest uwieczniony na Statule Wolności. Od Piłsudskiego po II wojnę światową moja rodzina walczyła między innymi po to, żebym ja żył i czuł się dobrze. Za to im jestem wdzięczny. Bóg, honor, ojczyzna to idea, którą ja kontynuuję.

Nawet dziadek mojej żony był powstańcem warszawskim. To są już tradycje głęboko zakorzenione. U nas w domu w święta czy przy obiedzie w ogóle nie mówi się o tzw. rzeczach błahych. Każdy obiad to takie mini spotkanie rodzinne, gdzie refleksje na temat naszej przeszłości i przyszłości zawsze są poruszane. To mnie cieszy, że jednak ci ludzie żyją tą tradycją.

Jeżeli my przestaniemy się interesować historią i naszą piękną polską tradycją, możemy doprowadzić do czegoś niedobrego. Naród, który nie zna swojej historii zaczyna iść w złą stronę. Historia to te drzwi, które otwierają się dla każdego, kto kocha swoją ojczyznę.

Rozumiem, że wielu muzyków ze Złotymi Płytami na półkach chce tylko Polsce dowalać, ale niech nie zapominają, że to ona ich wykształciła i wykarmiła. Niech sobie gadają, co chcą, ale pluć na ojczyznę nie wolno. To jest świętość jak druga Maryja Panna.

O miejscach na ziemi, w których mieszkał, lataniu, psach…

[mieszkałem w USA] chyba z 17 lat z przerwami… To wciąż mój drugi dom. Miałem już prawie miesięczny bilet, latałem do Polski trzy razy w miesiącu razem z moim ukochanym psem, czyli Pinią, która przeżyła ze mną 18 lat - najbardziej rock and rollowym psem znanym na obu kontynentach.

Zresztą gitara zrobiona specjalnie dla mnie nazywa się Pinia i ma numer 001. Gdy tak latałem do Polski, to panie stewardessy stale żartowały „czy pani Pinia leci z panem” (śmiech). Zawsze jednak pamiętałem, że jestem Polakiem.

Mieszkałem jakiś czas w Warszawie. Zmusiła mnie do tego właściwie muzyka, zawód jaki wykonuję, ale po jakimś czasie przestała mi imponować zatłoczona ulica, tłok, bankiety. Powiedziałem sobie „Stary wyluzuj, odpocznij”. Teraz liczy się wieś, spokój, zwierzęta i dużo muzyki. No i moja pasja - motocykle.

O muzyce…

Zawsze powtarzam, że muzyka i kompozycje to nie jakaś fabryka młotków.

Ja się nie przebieram, nie udaję nikogo. Nie robię kompozycji na siłę lub z komputera żeby tylko nagrać płytę. Jeśli coś czuję, wtedy komponuję i to się dzieje pod wpływem chwili.

Nie chcę śpiewać o zarzyganych ulicach i o tym, że u nas jest źle. Nie chcę narzekać, tylko opowiadać o tym, że jestem Polakiem, mamy piękną ojczyznę, historię i że cudowni ludzie nas otaczają.

O disco-polo…

Jestem z daleka od tej muzyki, nie rozumiem jej, ale nie neguję. Nie można negować jakiejś muzyki, bo akurat ja gram coś innego.

Jeśli ta muzyka podoba się komuś, to trzeba to uszanować. Uważam, że jeśli na festiwal powróciłby koncert „Rock w Opolu”, taki jak był przed laty i zaprosimy naszych wielkich rockowych muzyków do Opola, to dlaczego nie spróbować?

Ja jestem eksperymentatorem i podczas moich podróży po świecie włączałem ludziom disco polo. To zadziwiające, ale tej muzyki nie zrozumie nikt inny poza Polakami, reszta nie wie co z tym robić (śmiech). Z disco polo nie jest tak jak na przykład z muzyką latynoską, czy tradycyjną muzyką afrykańską, że ona trafia do wszystkich…  

O Jarocinie…

Jarocin to była „Bomba Muzyki Rockowej”. Wszyscy żyli muzyką, a nurty muzyczne nie tylko mieszały się na ulicy, a też na scenie. Nie było takiego drugiego miejsca na świecie, a my jako TSA pierwsi przełamaliśmy bariery i skruszyliśmy lody, jakie dominowały wtedy w muzyce rockowej. Nasze obcięte jeansy i gołe torsy i pot, który wylewał się litrami z naszych ciał na scenie, rozwaliły cały Jarocin. I tak się zaczęła nasza kariera!

(…) Ja cały czas gnam do przodu, a nie do tyłu. Już nie mogę słuchać, kiedy ktoś mi mówi, że 35 lat temu był w Jarocinie. No i co z tego, że był? Ja też tam byłem, ale to było 35 lat temu. Od tego czasu wyrosły nam dwa pokolenia! Jeśli ktoś się wtedy urodził, ma dziś 35 lat i być może dzieci, które niedługo staną się dorosłe. Świat idzie do przodu, zmienia się, inne są samochody i motocykle, inne kobiety i inni mężczyźni. Życie jest za krótkie, dlatego szkoda czasu na oglądanie się za siebie. Ja wolę żyć i oddychać pełną piersią.

O polityce…

...ja nie chcę politykować. Jestem szczęśliwy, że mieszkam w naszym kraju i mogę tu przysiąc publicznie, że jeśli nasz kraj będzie w zagrożeniu, jako pierwszy pójdę i stanę w jego obronie. Dla mnie Polska jest święta. Życie jest tu piękne. Po co nam nienawiść?

O życiu…

Żona, przyjaciele, przyroda, motocykle i gitary – wszystko na miejscu.

Jeszcze psy i koty. I najważniejsze – życzliwi sąsiedzi. To cała filozofia – enklawa fajności.

Tak naprawdę to człowiekowi potrzebni są dobrzy ludzie i swoje miejsce na świecie. Mam rodzinę, przyjaciół, małą pracownię redaktorsko-muzyczną i to mi wystarcza.

O planach na przyszłość…

W tej chwili dogaduję się z pewnym reżyserem, który ma też za sobą parę książek – powiedział, że kolejną będzie pisał o mnie. Dojrzałem do tego, by na czterdziestolecie twórczości powstała książka o prawdziwym rock and rollu, który Nowak przeżył w swoim życiu – bez kłamstw i czarowania. [będzie tam] całe moje życie od samego początku – od czasu kiedy zacząłem stawiać pierwsze kroki jako muzyk, po wszystkie eskapady, wszystkich przyjaciół, z którymi miałem zaszczyt grać i nagrywać z nimi płyty. Oczywiście opowieści rockowe z najwyższej półki, moje wyjazdy do USA, Kanady, Meksyku, przez Francję, Niemcy, Węgry… To wszystko zostanie opisane i zilustrowane, bo uzbierało się trochę zdjęć. Myślę, że każdy będzie zadowolony. To będzie książka bez czarowania, więc będzie można się dowiedzieć jak prawdziwy rock and roll wygląda z drugiej strony.

„W genach zapisane mam” myślę, że to piosenka, która nadawałaby się na Gitarowy Rekord Guinnessa – w refrenie są słowa „w genach to zapisane mam, biorę gitarę gram, gram, gram”. To jest piosenka o nas – o gitarzystach. 

… przestałem być skromny. Skromny pozostaje w cieniu, a ja w cieniu być nie chcę.

W poście wykorzystano wypowiedzi z następujących wywiadów:

https://www.infomuza.pl/wywiad/48033,wywiad-andrzej-nowak-tsa-zle-psy

https://opowiecie.info/andrzej-nowak-rockandrollowcem-sie-zawsze-a-scenie/ 

https://magazyngitarzysta.pl/muzyka/newsy/43029-tsa-i-marek-piekarczyk-ponownie-razem-grupa-zagra-w-jarocinie 

https://magazyngitarzysta.pl/muzyka/wywiady/40386-andrzej-nowak

https://wieslawkrolikowski.blogspot.com/2021/07/nie-bede-psu-legendy-rozmowa-z.html 

https://magazyngitarzysta.pl/muzyka/wywiady/40386-andrzej-nowak

https://kultura.onet.pl/muzyka/wywiady-i-artykuly/andrzej-nowak-wolalbym-dode-od-nowaka/dxmzej3

piątek, 7 stycznia 2022

The Nomi Song: film dokumentalny o Klausie Nomi

The Nomi Song to film dokumentalny Andrew Horna o życiu i twórczości Klausa Nomi, legendy muzyki undergroundowej (pisaliśmy o nim TUTAJ). Film został zrealizowany w 2004 roku. Interesujący początek, gdzie przeplatają się wątki dokumentalne i science-fiction bierze się to z faktu, że ludzie opowiadający swoje odczucie po spotkaniu z Klausem Nomi i jego sztuką zastanawiali się, czy ten człowiek nie jest z innego świata.

Po przytoczeniu powszechnie znanych faktów z życia artysty pojawia się dominujący w filmie wątek epizodu nowojorskiego.


Obecność Nomiego w Nowym Jorku wynikała z faktu, że pod koniec lat 70-tych, jak wspomina jedna z jego znajomych, było to miasto w którym mogłeś żyć na swoich własnych zasadach

Ludzie żyli wtedy zafascynowani sztuką Andy Warhola, przybywając do miasta nie mieli pieniędzy, skazani byli na kiepskie jedzenia, ale byli dla siebie bardzo mili. Znajomi artysty wspominają, jak trudnym było znalezienie kontekstu w którym Nomi mógłby używać swojego falsetu. Czasem śpiewał jak Maria Callas, a czasem jak David Bowie.


Manager artystyczny Klausa Nomi wspomina, jak dziwnych chwytów wtedy używano w klubach żeby zwrócić na siebie uwagę. W tym wszystkim pojawił się Nomi w swoim dziwnym stroju, niczym człowiek z innego wymiaru. Ludzie, kiedy usłyszeli jego głos zastanawiali się, czy to aby nie playback, ale on śpiewał naprawdę. Wzbudzał podczas występów emocje, zaskoczenie, a nawet płacz.


Szczególne znaczenie dokumentalne mają wypowiedzi samego Klausa Nomi jak i jego bliskich, wspominających początki kariery artysty.


Po przyjeździe do Nowego Jorku przyjaciele, poznając jego możliwości, postanowili założyć  dla niego zespół. W pierwszym eksperymentalnym składzie Nomi grał na gitarze hawajskiej (mimo że nie umiał), w składzie były też dwie tancerki, owinięte w folie.



Muzycy mieli dziwaczne stroje, wszystko niczym z jakiegoś filmu science-fiction. Swoją drogą było to dość męczące, bo pocili się podczas występów. Jeden z sąsiadów Nomiego wspomina, jak wtedy z grupą kilkudziesięciu przyjaciół założyli klub miłośników filmów science - fiction, wśród nich był oczywiście też i muzyk. Wierzyli w rychły koniec świata. 

Ron Johnsen, kiedy usłyszał zespół, postanowił zostać ich menedżerem. Już wtedy coraz większe tłumy chciały ich oglądać na żywo. Wtedy Johnsen dostrzegł potencjał i możliwości zbudowania całego image i historii Klausa Nomi. Sam artysta wspomina, jak jego matka wymieniła płyty Presleya z jego kolekcji na płyty Marii Callas, stąd on znalazł się pomiędzy tymi dwoma postaciami.



Sklep z odzieżą dla hipisów Fiorucci zaprojektował i wykonał specjalną choreografię dla Klausa Nomi - dużą literę N z drzwiami z których artysta wychodził na początku występu. Wtedy też powstało charakterystyczne logo przypominające nieco logo Batmana

Anthony Scibelli - fotograf, wspomina że Nomi był w zasadzie idealnie ucharakteryzowany do sesji zdjęciowych, zwłaszcza modnych wtedy sesji czarno-białych. Dodatkowo artysta zachowywał się jak robot.

Page Wood - dyrektor artystyczny wspomina jak doszło do zakupu kostiumu na wstęp z Davidem Bowie. Pat Gibbons - menadżer Bowiego, zapytał ich wtedy ile potrzebują pieniędzy, żeby kupić sobie odpowiednie kostiumy na ten występ. Wyjął cały rulon banknotów a Nomi i jego kolega dostali tyle ile chcieli. Po tym bardzo udanym występie odbyło się party, na którym był też Iggy Pop. Bowie obiecywał, że skontaktuje się z zespołem Nomiego ponownie, ale nie odezwał się więcej. 

Po koncercie postanowili zaprojektować dla Nomiego jego najbardziej znany strój, który wykonano w Brooks-van-Horn.




Pasją artysty, poza muzyką, było piecznie ciast. Muzycznie przyjęli filozofię, że Nomi nie udzielał wywiadów, na koncerty przywozili go ochroniarze, po nich szybko znikał. Nie kontaktował się z publiką i nie udzielał wywiadów. W szczycie zainteresowania popularność muzyka była zbliżona do popularności the Beatles.
 

W tamtym czasie zbudowano specjalną makietę wyglądającą jak suknia baletowa za którą śpiewał Nomi. Pojawiły się też specjalne parasole hipnotyzujące. Mimo ogromnego zainteresowania prasy i publiki nie było ciągle zainteresowania wytwórni muzycznych. Wtedy pojechali na trasę koncertową na wschód USA, gdzie artysta cieszył się ogromną popularnością.

Najgorsza przeprawa czekała ich w New Jersey, gdzie akurat grali Twisted Sister. Nomi miał otwierać ich występ... To było straszne doświadczenie i stwierdzili, że nie wszyscy są jeszcze gotowi na jego muzykę.


Jednocześnie Nomi był człowiekiem niezwykle samotnym. Występował w klubach gejowskich szukając przygód, a na ostrzeżenia ze strony znajomych reagował twierdzeniem, że Penicylina jest dobra na wszystko. W tym samym czasie nie opływał w luksusy, pieniądze zarabiane w trasie przeznaczał na stroje i jedzenie.


Po podpisaniu kontraktu Nomi zmienił muzyków i choreografię. Nie podobało się to jego poprzednim współpracownikom, bowiem zespół wyglądał jak kapela z lat 70-tych. Nie było w tym żadnego przemyślanego konceptu. On ciągle był znakomity, ale to już nie był ten świat Nomiego który znała publika.


Kontrakt płytowy zrujnował jego stary wizerunek i wszystko skupiło się na zarabianiu pieniędzy. RCA miało jednak kłopot jak lokować ten produkt, bo ani nie byłą to muzyka poważna, ani rock, mało tego dzieci bały się image'u artysty.


Płyta jednak po czasie stała się obowiązkową dla znawców muzyki, a Nomi stał się czołowym artystą RCA. Postanowiono wydać kolejny album za rok, a Nomi odbył trasę po Europie.


Kristian Hoffman, autor piosenek dla Nomiego wspomina jak rozczarowany był, gdy RCA nawet nie powiadomiło go o wydaniu albumu, gdzie były jego piosenki. Przed wydaniem kolejnego zadzwonili do niego i zaprosili do napisania piosenek. Uważa, że drugi album zawiera najlepsze piosenki artysty. Niestety nie zamieścili na okładce jego nazwiska jako producenta, tylko kogoś innego. Wtedy zerwał kontakty z Nomim i nigdy z nim nie rozmawiał.


Problemy zaczęły się tydzień po realizacji klipu Simple Man, gdy artysta zemdlał na przyjęciu. Później w trasie po Europie czuł się źle i leczono go antybiotykami. Po powrocie z tej trasy wiedzieli już, że nie ma dla niego ratunku. 

AIDS było wtedy nową chorobą, a gdy był w szpitalu znajomi zaczęli go unikać. Obawiali się zarażenia, inni nie chcieli widzieć jego wykończonego chorobą ciała, chcieli go pamiętać takim, jakim był...


Czytajcie nas -  codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.             

czwartek, 6 stycznia 2022

John McCrady: Klasyczna sztuka z domieszką maniery art-deco

John McCrady urodził się w 1911 roku na plebanii w Grace Episcopal Church w stanie Missisipi. Jego ojciec był księdzem anglikańskim, więc John całe dzieciństwo spędził na przeprowadzkach pomiędzy wiejskimi plebaniami rozsianymi po Luizjanie i Mississipi, dopóki ostatecznie nie osiadł w Oxfordzie (lecz nie tym w Anglii a w Missisipi) gdzie jego ojciec otrzymał nominację na rektora i profesora tamtejszego uniwersytetu. Także John wstąpił na tę uczelnię po krótkotrwałym epizodzie pracy w charakterze majtka na południowoamerykańskim parowcu i ukończył ją w 1932… W lecie tego samego roku  brał udział w kursach organizowanych przez Pennsylvania Academy of Fine Arts i zaczął uczęszczać zajęcia w New Orleans Art School, gdzie za namową Mary Brasso, także studentki tej uczelni i swojej późniejszej żony, namalował Portret Murzyna, który zgłosił na konkurs prac studenckich w Nowym Jorku. I wygrał stypendium dzięki któremu mógł kontynuować naukę. 


Kolejne lata były okresem pracy nad własnym stylem. Rejestrował codzienne życie ludności murzyńskiej i ta tematyka została bardzo dobrze przyjęta przez krytyków. Po serii pochlebnych recenzji zaczął otrzymywać zlecenia rządowe na wykonanie murali i plakatów. Wkrótce zdobył kolejne stypendium, tym razem imienia znanego kolekcjonera, Johna Simona Guggenheima. W 1942 Roku wraz z żoną otworzył szkołę artystyczną na Bourbon Street w Nowym Orleanie, gdzie do swojej śmierci w 1968 roku uczył, szkolił i ogólnie  wywierał wpływ na młodych artystów z Południa. 



Napisaliśmy, że cieszył się akceptacją publiczności, choć nie zawsze. W 1946 roku namalował cykl murali w restauracji Delmonico’s w Nowym Orleanie, w następstwie czego komunistyczna gazeta The Daily Worker dokonała przeglądu jego prac i potępiła niedawną wystawę jego obrazów w Nowym Jorku jako rażący przykład rasowego szowinizmu




Malarz po czymś takim przez chwilę przestał w ogóle tworzyć, a gdy wrócił do uprawiania sztuki zmienił nieco tematykę swoich obrazów, preferując nieszkodliwe scenki z życia codziennego i zaprzestając tematyki społecznej.






Niedługo przed śmiercią podjął się ambitnego zlecenia. Wykonał wystrój kościoła, przy którym się urodził, można więc uznać, że w jego przypadku historia zatoczyła koło. Wykonał freski ukazujące Ustanowienie Eucharystii oraz projekt Wniebowstąpienia, lecz samo malowidło zostało zrealizowane już po jego śmierci przez jego ucznia, Alana Flattmanna, którego zatrudniła w tym celu wdowa po malarzu. Co jest interesujące, postacie Apostołów były wzorowane na konkretnych postaciach, na mieszkańcach parafii… W ten sposób i oni przeszli do historii.



Malarstwo McCradyego jest przykładem realistycznego, klasycznego podejścia do sztuki. Zamiast modnych w połowie wieku abstrakcji artysta stał się kontynuatorem stylistyki akademickiej, choć z domieszką maniery art-deco, co widać w zastosowaniu charakterystycznych  konturów  i mocnej, kontrastowej kolorystyce. Także przyjęta tematyka ukazująca sytuacje zaczerpnięte z codziennego życia na Południu, choć czasem z domieszką nierealistycznych elementów, przemawiają jednak za uznaniem John McCrady za artystę art-deco choć on sam do końca nie zdawał sobie z tego sprawę...



Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

środa, 5 stycznia 2022

Mick Middles i Lindsay Reade: Życie Iana Curtisa - Rozdarty cz.24: Niesamowity taniec Curtisa wyglądał jakby kierowała nim jakaś nieznana siła

 

Dziś omawiamy kolejny fragment z książki Micka Middlesa i Lindsay Reade (poprzednio omówione fragmenty: 12345678910111213141516171819202122 i 23).

Wiosną 1979 roku zespół stanął przed wyborem wytwórni. Padały różne propozycje, miedzy innymi Genetic należącej do producenta the Buzzckocs Martina Rushenta, albo Radar Records. Nagrywał w niej zespół The Pop Group, a ich hit She Is Beyond Good and Evil bardzo podobał się Joy Division.  


Klimat tego typu, z pogranicza psychodeli, został podłapany później w Factory przez A Certain Ratio

Zespół w tamtym czasie zagrał kilka ważnych koncertów, między innymi w Bowden Vale Youth Club, 14.03.1979 roku. Martin O'Neil wykonał wtedy kultowe zdjęcia  zespołu (pisaliśmy o tym TUTAJ). 

Fotograf wspomina, że skupił się na robieniu zdjęć a nie na muzyce. Było to dość kłopotliwe - scena była mała i w pewnym momencie usłyszał od Hooka "fuck off".


Natomiast kompletnie zaszokował go Ian, kiedy zaczął tańczyć. Bał się, że wokalista Joy Division może stłuc jego aparat. Nigdy czegoś takiego wcześniej nie widział.


Inny naoczny świadek koncertu Paul Hanley też wspomina niesamowity taniec Curtisa, który wyglądał nie jakby poruszał się w rytm muzyki, ale jakby kierowała nim jakaś nieznana siła. I jeszcze leżący na podłodze syntezator, na którym Barney podczas całego koncertu zagrał tylko raz, wydając dźwięk syreny. Zespół wyglądał na bardzo zdeterminowany, w szczególności Ian Curtis.            

Kolejny, 10 już rozdział książki nosi tytuł Unknown Pleasures. Zaczyna się cytatem z wypowiedzi Petera Hooka, o tym, że Ian miał zostać ojcem, że był szczery i że każdy z nich robił w zespole swoją robotę. Dziwi go, że ludzie doszukują się tak wielu podtekstów w jego piosenkach. 

Rozdział zaczyna się przytoczeniem wspomnień jak to Debbie wymagała od Iana więcej pieniędzy. Ten miał dylemat, czy wybrać mniej znaną wytwórnię i dostać mniejsze zarobki, czy też kontynuować współpracę z RCA. Dochodziło też do sprzeczek między nim a Robem Grettonem, właśnie z powodu pieniędzy. 

W kwietniu zespół rozpoczął nagrywanie Unknown Pleasures. Atmosfera w nowoczesnym studio była daleka od tej, jaką Ian miał w Macclesfield. Zespół przerwał serię koncertów po to, aby Ian w każdej chwili mógł wrócić do swojej żony. Joy Division zdobyli już uznanie dzięki dobrym występom i artykułowi Morleya w NME. Wszyscy czekali na album, który mógł okazać się sukcesem, albo porażką. Na Ianie, jako twórcy tekstów i większości linii melodycznych piosenek, spoczywała wielka odpowiedzialność.  

C.D.N. 

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

wtorek, 4 stycznia 2022

Surrealistyczne, melancholijne i szorstkie fotografie Emona Toufaniana

Emon Toufanian to młody, irańsko-amerykański fotograf, pochodzący z Waszyngtonu, ale mieszkający w Nowym Jorku i w Paryżu. Podobno zaczynał jako muzyk, jednak nie ma śladów po tym jego pierwszym artystycznym zajęciu, poza deklaracją o wpływie muzyki na efekt plastyczny jego prac.




Tworzy zdjęcia cyfrowe oraz - co bardziej nas zainteresowało - kolaże, wyglądające niczym porwane, w momencie uczuciowego uniesienia, kawałki zdjęć, kojarzące się ze skrawkami pamięci, które dopiero po pewnym czasie, gdy mijają emocje, układają się w całość… Natomiast artysta uważa, że są one ilustracją określeń opisujących jego prace:  surrealistyczne, melancholijne, szorstkie (Surreal, melancholic, abrasive). 





Emon jest samoukiem. Został już jednak doceniony m.in. przez tak znane wydawnictwa jak Dazed, PUSS PUSS, Vogue Italia i Document Journal, które jego prace umieściły na swoich okładkach. Zaczął tworzyć w dość niecodziennych okolicznościach, po tym, gdy rzuciła go dziewczyna, hiszpańska malarka. Wtedy jakby prowokując ją, sam zaczął robić najpierw zdjęcia a potem kolaże. Po pewnym czasie, to co miało być tylko terapią stało się sposobem na życie. 

Jego kolaże wyglądają tak jakby kilka zdjęć zostało nałożonych na siebie, z tym, że część z nich jest rozdarta, rozkawałkowana i połączona dość przypadkowo. Od razu kojarzy się to z rozrywaniem wspólnych zdjęć przez co bardziej nerwowych partnerów w chwili rozstania… Na pewno przydaje to jego dziełom dramaturgii i tajemniczości. Poza tym fotograf umieszcza na swoich kadrach fragmenty miast, w których pracuje, czyli Nowy Jork i Paryż... Jego kolaże ukazują twarze, zdjęcia modelek prezentujących modę oraz pejzaże przypominające japońskie grafiki malowane na papierze.

 



Artysta tworzy zgodnie z przyjętym mottem, które brzmi To co najważniejsze to otwartość na życie i chwile pełne spontaniczności, w których wymieniana jest energia z wewnątrz na zewnątrz (LINK).  Jeden z krytyków porównuje typ emocjonalności jego prac z tym, co musiała odczuć Alicja w Krainie Czarów gdy nagle wpadła do króliczej nory i spadała w dół… My aż tak bardzo nie przeżywamy grafik Toufaniana, ale musimy przyznać, że potrafią zatrzymać naszą uwagę. Jest w nich jakaś bezbronność i zgoda na interpretację widza. A skoro na interpretację, to także na krytykę, przydawanie treści, których w nich może nie ma, nadinterpretację i wszelkie działania, nad którymi autor pracy nie ma żadnej kontroli. Ale lecąc w dół nie ma się przecież wpływu na nic, tak samo gdy otwiera się na to, co niesie świat…

Zachęcamy do zaglądania na stronę artysty (LINK).


Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.