Koń jaki jest, każdy widzi. Zdanie to pochodzi z pierwszej polskiej encyklopedii Nowe Ateny… ks. Joachima Benedykta Chmielowskiego (1700–1763). Autor ograniczył opis wyglądu zwierzęcia do tego jednego zdania, nie zadając sobie trudu wdawania się w jakiekolwiek bliższe szczegóły. Ale że koń koniowi nie równy zatem bez zaglądania koniowi w zęby, postanowiliśmy przeanalizować znaczenie tego zwierzęcia w sztuce.
Najwcześniejsze znane wizerunki koni pochodzą z jaskiń we Francji. Do niedawna uważano, że jaskinia Lascaux, odkryta w 1940 roku w południowo-zachodniej Francji, była najstarszą, liczącą około 17 000 lat. Została, jeśli już o niej mowa, przypadkowo odkryta przez 18-letniego Marcela Ravidata gdy szukał swojego psa, który wpadł do jamy podczas spaceru. Była uważana za najstarszą do 1994 roku kiedy grupa speleologów (ludzi, którzy badają jaskinie) znalazła jaskinię Chauvet w południowo-wschodniej Francji, a w niej oszałamiającą kolekcję realistycznych obrazów koni, datowaną na około 30 000 lat p.n.e. Jednak stało się to niedawno, podczas gdy przez stulecia najstarsze wizerunki konia wiązano ze starożytną sztuką egipską i grecką, a także z dziełami rzymskich artystów.
Konie w starożytnej sztuce były nieodzownym elementem scen bitewnych, walk i polowań, stając się symbolem heroicznych cnót jeźdźca. To wtedy zaczęto przedstawiać zwycięskich wodzów i władców na koniach. Najsłynniejszym z takich jeździeckich portretów jest posąg Marka Aureliusza, naśladowany w czasach późniejszych, począwszy od średniowiecza, jeśli przypomnimy konny portret Karola Wielkiego (LINK), po czasy nowożytne (Gattamelata Donatella - 1453 LINK) aż po na przykład XIX wieku (Książę Józef Poniatowski Bertela Torvaldsena - 1828 LINK) .
Ale znacznie słynniejszą rzeźbą konia, o której wiadomo tylko z literatury, pozostaje koń trojański. Według Homera został wykonany przez greckiego bohatera Epeiosa i ustawiony u bram Troi jako dar Greków, którzy niby to pozorowali odwrót. Tymczasem elitarni, greccy żołnierze, wśród nich Odyseusz, ukryci w brzuchu tego gigantycznego konia, nocą, po tym, gdy Trojanie wciągnęli posąg do swojego miasta, otworzyli bramy Troi dla swojej armii. Ten fortel zadecydował o wyniku bitwy. Pomimo symbolicznego znaczenia i popularności konia trojańskiego, zachowało się zaskakująco niewiele jego przedstawień malarskich. Najwcześniejsze można znaleźć na płaskorzeźbie pithos mykeńskiej z VII wieku p.n.e.
Znacznie późniejsze, lecz także znane są Rumaki Lizypa autorstwa Lizypa z Sykionu, greckiego rzeźbiarza żyjącego w IV p.n.e.przeniesione w średniowieczu z Konstantynopola do Wenecji i umieszczone na frontonie Bazyliki św. Marka.
Innym koniem, który przeszedł do legendy i jednocześnie stał się częścią naszej kultury jest Pegaz, odgrywający szczególną rolę w mitologii greckiej obok pół-ludzkich koni, centaurów. Jest również znany jako rumak poety, ponieważ odnalazł, grzebiąc kopytem, Hippokrene (gr. końska krynica), mitologiczne źródło muz w pobliżu świętego gaju na stokach Helikonu (Beocja). W tej kulturowo-heroicznej funkcji był wielokrotnie przedstawiany aż do czasów współczesnych. Cześć jaką otaczano konie również ma swoją genezę w starożytności. Cesarz Kaligula chciał nawet uczynić swojego ulubionego konia o imieniu Incitatus konsulem i obdarował go cennym siodłem i uzdą.
W sztuce chrześcijańskiej i bizantyjskiej konie stały się głównie tłem scenerii religijnej, choć trzeba odnotować gobelin z Bayeux z XI wieku, który zawiera dziesiątki haftowanych scen wojennych przedstawiających wydarzenia związane z podbojem Anglii przez Normanów, kończące się bitwą pod Hastings, na którym jest prawie 200 koni. (Jako interesującą ciekawostkę możemy podać, że dzieło to zawiera także pierwsze w historii przedstawienie komety Halleya).
Wraz z odrodzeniem nastąpił powrót tematów z większym udziałem koni. Przedstawiali je najwybitniejsi artyści, tacy jak Tycjan, Andrea Mantegna, Rafael, a nawet Leonardo da Vinci oraz oczywiście inni. Ta tradycja stała się dominująca także w epoce baroku i konie zostały uwiecznione na płótnach malarzy takich jak Peter Paul Rubens, Anthony van Dyck i Diego Velàzquez. Od XVII wieku notujemy nawet typ portretu reprezentacyjnego, czyli władcy na wspiętym do galopu koniu.
Im bliżej naszych czasów tym jeszcze więcej wyobrażeń koni. Sztuka XIX wieku wykorzystywała elegancję i odwagę koni do antropomorfizacji ich przedstawień. Słynny obraz Jacquesa-Louisa Davida, przedstawiający Napoleona Bonaparte przeprawiającego się przez Alpy nadaje mu cechy heroiczne głównie dzięki wizerunkowi konia, na którym siedzi.
Wybitnym XIX-wiecznym malarzem koni był również Eugène Delacroix, który ukazywał je w historycznych obrazach w również sposób niezwykle bohaterski, podkreślając w ten sposób zaciętość i nieustraszoną odwagę walczących. W Polsce, w której koń uważany był za wiernego towarzysza i przyjaciela (warto nadmienić, że do tego stopnia, iż konina byłą uważana za ostateczność, decydowano się na nią w chwilach wielkiego głodu) malarskie wyobrażenia konia podkreślały pozytywne cechy tego zwierzęcia. Jednym z najciekawszych dzieł jest obraz Piotra Michałowskiego (1800-1855)
Szarża w wąwozie Somosierra, ukazujący atak przeprowadzony przez 3. szwadron 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej w dniu 30 listopada 1808 roku na siły hiszpańskie. Szwoleżerowie z impetem pokonują na obrazie pod obstrzałem krętą i wąską górską ścieżkę, stromo wznoszącą się ku przełęczy. Padają zabici i ranni, część koni pędzi bez jeźdźców. Wokół cwałującego szwadronu wznoszą się tumany rdzawobrunatnego pyłu, skrywającego wszystko poza kawalerzystami… Innym, interesującym dziełem jest Szał uniesień Władysława Podkowińskiego (1866-1895), na którym naga kobieta unoszona jest na grzbiecie wzburzonego konia. Płótno wzbudziło sensację, skandal, choć według zamierzeń artysty było jedynie alegorią artystycznego natchnienia.
O obrazie tym wspominaliśmy przy okazji tekstu o polskim zespole psychodelicznym Jan Kowalski (TUTAJ).
Nie w sposób wymienić współczesnych wszystkich artystów, którzy utrwalili na swoich pracach konia. Byli wśród nich najwięksi, Pablo Picasso, Salwadore Dali, Frans Marc, Marc Chagall, Wojciech Kossak i wielu, wielu innych…
Także inne współczesne sztuki, w tym film – można powiedzieć – eksploatowały temat konia. Bo czy możemy sobie wyobrazić western i kowboja lub Indianina bez konia? A co z filmami fantasy? Tam także są konie, począwszy od rumaków z Władcy Pierścieni a na Legendzie Ridleya Scotta kończąc.
W ostatnich latach koni mamy niestety mniej. Herosi przesiedli się więc na maszyny: na motocykle, na samochody. Taki obraz bohatera-jeźdźca oferuje na przykład heavy metalowy zespół Motörhead w swojej piosence Iron Horse (1971)
lub the Rolling Stones Wild Horses
Albo znacznie spokojniejszy A Horse With No Name zespołu America
I w klimacie naszego bloga Bring on the Dancing Horses – Echo & the Bunnymen
Koń pojawił się też na płycie Sgt. Pepper the Beatles, gdzie Lennon umieścił go w piosence o benefisie Mr. Kite.
Moglibyśmy tak w nieskończoność ale post ma swoje granice. Jeśli jakiś koń czy piosenka z koniem jest dla Was ważna/interesująca/godna wspomnienia, wpisujcie ją w komentarzach. Albo i nie…
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
Kilka tygodni temu rozpoczęliśmy na naszym blogu omawianie specjalnego wznowienia albumu Revolver zespołu the Beatles (TUTAJ) streszczeniem wstępu Paula McCartneya. Następnie streściliśmy relację Gilesa Martina (TUTAJ) - współrealizatora nagrań, a fenomen albumu omawiał raper Questlove (TUTAJ). Opisaliśmy też historię zastosowania sitaru (TUTAJ) i jak powstawały efekty specjalne (TUTAJ), oraz zaczęliśmy omawiać rozdział zatytułowany Track by Track, w tym historię powstania piosenki Taxman (LINK), Elanor Rigby (LINK), I'm Only Sleeping (LINK), Love You To (LINK), Here, There and Everywhere (LINK), Yellow Submarine (LINK), She Said She Said(TUTAJ) i Good Day Sunshine (LINK).
And Your Bird Can Sing to druga piosenka na stronie B albumu. Nagrano ją
20.04.1966 w studio Abbey Road. John Lennon okazywał się być największym
krytykiem swojej twórczości, pytany wiele lat później o ten utwór miał o
nim niezwykle krytyczne zdanie. Nazwał go horrorem i odrzutem.
Z
kolei piosenkę bardzo lubił Slash z Guns and Roses (jest to jedno z
wyjaśnień dlaczego o tym zespole nie piszemy na naszym blogu), który
uważał że podwójne gitary są rodem z nieba.
Paul kiedyś przyznał, że
podczas piosenki słychać jak są pod wpływem narkotyków. Na wielu forach dyskutuje
się o czym jest ta piosenka, komu może być dedykowana - wymienia się
Jaggera albo Sinatrę. Być może słowo bird oznacza dziewczynę, bo tak
przyjęto w slangu, być może ta piosenka nawiązuje do Norwegian Wood z
Rubber Soul. Rękopis wskazuje, że oryginalny tytuł piosenki brzmiał You
Don't Get Me. 12 strunowa gitara Harrisona przypomina brzmienie typowe
dla the Byrds, którzy byli wtedy popularni, zresztą muzycy zespołu
gitarzyści David Crosby i Roger Mcguinn byli pod mocnym wpływem albumu A
Hard Days Night Beatlesów.
Sześć dni później miała miejsce kolejna sesja, ale zespół odmówił
ponownego nagrania tego utworu. W sumie istnieje siedem wersji
piosenki, różnią się tamburynem, wokalami, cymbałami i basem. Jej monofoniczny mix został wysłany 12.05.1966 do USA do wytwórni
Capitol, celem umieszczenia na albumie Yesterday and Today.
Amerykanie zrobili z niego miks duofoniczny.
Ponadto piosenka została
umieszczona na amerykańskiej kreskówce o zespole.
A może the Beatles napisali ten utwór żeby uhonorować swoich amerykańskich kumpli, z którymi narkotyzowali się podczas wizyty w San Francisco?
C.D.N.
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
Rosyjski artysta Stanislav Plutenko (ur. 1961 r.) niczym zręczny magik zaskakuje nas barwnymi surrealistycznymi kompozycjami. Choć on sam widzi siebie zgoła jeszcze inaczej, pisząc: Jestem jak szef kuchni, który w swoim arsenale ma kilka przypraw (tematów) - romantyzm to cukier, surrealizm - sól, orientalizm to przyprawy, groteska jest ostrą papryką. Mieszam to wszystko i mam nadzieję, że tą „zupą” nakarmię świat (LINK) .
I rzeczywiście, gdy przypatrzymy się jakże zróżnicowanemu malarstwu Plutenki dostrzeżemy i jego tematyczną niejednolitość, i połączenie wielu stylów: od realizmu aż po fotorealizm, z nutą surrealistycznych wątków, po niemal modernistyczne kompozycje. Tak samo jest z jego techniką. Artysta maluje jednocześnie olejami, temperą, akrylem i akwarelą, używając jeszcze aerografu. Ale co by nie malował, niezmienny pozostaje sposób w jaki to robi. Malarz dobrze zna swoje rzemiosło i jest wrażliwym kolorystą. Jego obrazy oświetlone mocnym, a jednocześnie ciepłym, słonecznym blaskiem mienią się pełnymi kolorami.
Artysta jest zafascynowany kulturą Orientu. Nawet nie znając szczegółów jego życia, tylko z jego malarstwa możemy wywnioskować, że podróżował do Indii, Pakistanu i na Bliski Wschód. W efekcie mamy dzieła przypominające kompozycje poprzedzających go, starszych o dobry wiek orientalistów, wśród których warto wspomnieć Eugene Delacroix, Carla Wernera (1808–1894), Johna Fredericka Lewisa (1805–1876), Etienne Dineta (1861–1929), a z Rosjan Iwan Ajwazowskiego (1817–1900) oraz Wasilija Wereszczagina (1842–1904).
Co by jednak nam Stanislav Plutenko nie proponował, czy płótna w duchu Salvatore Dalego czy Iwana Ajwazowskiego, to trzeba przyznać, że mając dobre wzorce i własny talent potrafi sugestywnie przekonywać nas do swojego punktu widzenia na rozmaite, nawet globalne kwestie. Bo nie stroni od dydaktyki, sięgając wtedy po klasyczne, wręcz akademickie formy. Do takich należą jego obrazy z motywami religijnymi oraz z robotnikami przy pracy. Aż trudno uwierzyć, że artysta zaczynał od projektowania turbin w Moskiewskim Instytucie Budowy Maszyn.
Nam także trudno prezentować jego prace, również z innego powodu. Wojna Rosji z Ukrainą sprawia, że cywilizowany świat izoluje się od Rosji. Czy jednak sztuka nie jest ponad to? Ale czy można obecnie zachwycać się pracami rosyjskiego twórcy? Gdy elity rosyjskie milczą? To są trudne kwestie, nieprzystające do pogodnych wizji Plutenki. Nikt nie wybiera sobie miejsca urodzenia, niemniej można potem dookreślić swoje poglądy. Czy Stanislav Plutenko w przyszłości zaskoczy nas również w tym aspekcie pozytywnie? Kto wie? Bo zwróćmy uwagę na pewien szczegół: Chrystus na obrazach zwykle ukazany jest na tle zrujnowanego miasta. Czy jest to tylko element wyrazu, czy przeczucie moralnej klęski świata, którego jest częścią? Czas pokaże, a także jego prace, które możemy śledzić za pośrednictwem jego strony (LINK).
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
Bez niego kariera Joy Division byłaby inna. To on odpowiadał za wydanie debiutu zespołu, albumu Unknown Pleasures
(wydał go za spadek po matce), który dziś uważany jest za najlepszy
debiut w historii rocka. A ponieważ opisaliśmy już na naszym blogu
życiorysy wielu osób z kręgu zespołu (warto popatrzeć na prawy pasek
gdzie zawarliśmy linki do streszczeń), dziś kolej na pierwszą część
opowieści o Tony Wilsonie. Książka, którą zaczynamy dziś omawiać znalazła się w naszych rękach dzięki Tony'emu Costello, którego serdecznie pozdrawiamy.
W tamtym czasie Tony nikł w oczach, był coraz słabszy. Współpracownicy wspominają jak raz wezwali dla niego taksi, bo nie miał siły iść do domu po pracy. Cały czas wpływały pieniądze na lek ale nie z NHS, tylko od dziennikarzy i ludzi z branży muzycznej. Tony jednak nie chciał wiedzieć kto wpłacał.
Udzielił wywiadu i napisał artykuł, uważał że był kiedyś głupi, myśląc, że wszystko w życiu już zrobił. Teraz, gdy śmierć zajrzała mu w oczy, odkrył ile jeszcze chciałby osiągnąć.
Gordon Burns przeprowadził z nim wywiad dla BBC w programie North West Tonight. To był jego ostatni wywiad, wyglądał bardzo źle mimo, że już dostawał Sutent. Był zszokowany, że inni potrafili oszczędzić żeby wpłacić na lek, który powinien być opłacony przez NHS. Na pytanie jakie są prognozy, Tony odpowiedział, że jest tylko jedna: śmierć.
Po wywiadzie odprowadził go syn, a dziennikarz był zaszokowany spustoszeniem, jakie zrobiła w nim choroba. Mimo, że był młodszy i zawsze pełen energii, wyglądał jak staruszek i ledwie się poruszał. Mimo, że całe życie toczył spory religijne ze znajomym księdzem Denisem Clinchem, teraz poprosił go o spowiedź. Clinch później żartował, że zastanawiał się, czy na spowiedź nie zabrać walizki, spodziewał się, że będzie ona trwać kilka dni.
Profesor Hawkins wspomina, że Tony chciał do końca być dobrze informowany o swoim stanie. Walczył i nienawidził tego co było w nim. W końcu trafił do szpitala i było już wiadomo, że nie przeżyje więcej niż kilka dni.
Yvette wspomina, że Tony nie chciał umierać. We wszystkim było też dużo czarnego humoru, potrafił śmiać się podczas rozmów telefonicznych. 10.08.2007 chwilę przed śmiercią chciał o coś zapytać, ale nie miał już siły mówić. Yvette dała mu kartkę żeby to napisał. Tony zapytał na kartce, czy zarezerwowała już dla nich bilety na kolejną podróż. Dwie godziny później już nie żył.
We wszystkich gazetach wspominano jego rolę w animacji punku, JD, NO i innych zespołów. Na ratuszu opuszczono do połowy flagi. Hooky napisał wtedy na blogu, że jest w Japonii i wróci jak najszybciej. Prosił żeby Wilson powiedział cześć Robowi, Ianowi, Martinowi od niego.
Na pogrzebie była czarna trumna, a Tony był w trumnie w czarnym Yohi, który tak lubił. Trumna otrzymała numer FAC 501 (warto zobaczyć TUTAJ). Najpierw wybrzmiało Stars of the Sea a później Atmosphere JD. Trumnę po wyjściu z kościoła powitano aplauzem. Po pogrzebie oglądano prezentację w power point z cytatami Tony'ego choć nie wszystkie były autentyczne. Później ukazały się oba filmy o Factory i Joy Division.
Na tym kończymy omawianie książki. Wkrótce pojawi się tutaj początek streszczenia kolejnej książki o Joy Division i New Order, a my przypominamy, że streszczenia innych książek obecne są na tym blogu, jako klikalne bannery na prawym pasku.
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
Grzegorz Czechowski (ur. 1981 r.) jest warszawskim malarzem samoukiem, z wykształcenia projektantem, który proponuje nam swoją wizję świata bliską wskazywanej przez Zdzisława Beksińskiego (wiele razy pisaliśmy o nim TUTAJ). To znaczy – opartą o skojarzenia związane z naszą, Zachodnią cywilizacją - lecz przetransponowaną przez subiektywne konotacje. W zasadzie, aż do niedawna malarz nie był szczególnie zauważany przez marszandów czy krytyków sztuki, pierwszą znaczącą wystawę miał w ubiegłym roku wraz z Krzysztofem Ostrzeszewiczem w jednej ze stołecznych galerii (LINK).
Ale od razu zebrał pochlebne recenzję. Nam także spodobały się jego prace - oniryczne wizje, których źródło pochodzi z przeszłości, co sugeruje ich kolorystyka sugerująca starą, pożółkłą kliszę fotograficzną, pełną rys i nieostrości.
Ale może jest to tylko nasza nadinterpretacja? Bo co chciał nam dokładnie przekazać sam artysta, nie wiadomo, nie przeprowadzono z nim jeszcze wywiadów, a także on sam jest bardzo powściągliwy, wybierając za środek komunikacji wyłącznie swoje obrazy.
Jak już wspomnieliśmy, środki wyrazu i tematyka malarstwa Czechowskiego przywodzi nam na myśl twórczość Zdzisława Beksińskiego a jeśli chcemy być precyzyjnie to konkretny obraz Zdzisława Beksińskiego (LINK), ostatni jaki w swoim życiu namalował. Przedstawia wyłaniający się z nicości, prawie monochromatyczny motyw, który trudno określić, czym jest: przerdzewiałą metalową płytą? A może zmurszałym tworzywem organicznym, poddanym działaniu czasu?
Ale przypisanie inspiracji dzisiejszego bohatera naszego postu malarstwem Beksińskiego jest zbyt oczywiste i chyba nie wyczerpuje źródeł wpływów tego artysty. Według nas (co także jest subiektywną sugestią) Czechowski równie dobrze czerpie z osiągnięć malarstwa impresjonistycznego, jego Katedra (2020) przypomina cykl obrazów Katedra w Rouen Claude Moneta (LINK).
Interesujące w malarstwie Czechowskiego jest jednak to, że nawet półabstrakcyjne wizje zawierają w sobie zachętę do wyobrażenia sobie ukrytego przesłania figuralnego. Jednak użyte motywy: otwierające się szczeliny, jakieś rozdarcia, pęknięcia nie, zmuszają nas do aktywności. Wręcz przeciwnie, artysta pozostawia widzowi wybór, więc albo zatrzymamy się na powierzchni formy i będziemy podziwiać kompozycję, precyzyjną pajęczynę pociągnięć pędzla układająca się w kształt, albo też spróbujemy wniknąć w głąb, spróbować znaleźć w tym jakieś głębsze przesłanie, jakiś ukryty sens…
Czy jest w tym tęskny smutek za tym, co bezpowrotnie odeszło? Być może obrazy Czechowskiego są niczym porysowana szyba okienna, zetlały, rozsypujący się obrazek, w którym widzimy powidok tego, co każdy z nas skrywa głęboko w pamięci i czasem wystarczy drobiazg i uruchamia nasze emocje. Wtedy z nostalgią wspominamy to co już nie powróci…
Zachęcamy do śledzenia poczynań artysty na jego stronie TUTAJ.
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie,