Niedawno pisaliśmy o początkach twórczości Zdzisława Beksińskiego, o powstałych w latach 50. fotografiach, rysunkach, rzeźbie i pracach na szkle TUTAJ.
Dopiero od 1960 r. artysta zaczął malować te wszystkie obrazy, które kojarzą się przeciętnemu człowiekowi z nazwiskiem Zdzisław Beksiński. Najobszerniejsza kolekcja jego prac znajduje się w Muzeum Historycznym w Sanoku oraz w posiadaniu Piotra Dmochowskiego, jego paryskiego marchanda. Oglądają je tysiące ludzi a pozostawione przez nich opinie pełne są epitetów takich jak apokaliptyczne, straszne, traumatyczne, okrutne, wstrząsające…
Na pewno artysta czułby z tego powodu satysfakcję, bo zależało mu na wywołaniu silnego wrażenia estetycznego, i choćby dlatego aby nie sugerować odbiorcy niczego, powstrzymywał się od nadawania obrazom tytułów. W ogóle wydaje się, że jego płótna powinno oglądać się odrzuciwszy najpierw wszelką wewnętrzną klasyfikację. Idealnym widzem jego dzieł byłaby osoba całkowicie wolna. Wolna od skojarzeń wypływających z naszej europejskiej cywilizacji i powiązanych z nią schematów kulturowych. Taki swoisty Caspar Hauser, o którym pisaliśmy TUTAJ. Ktoś taki, dla którego logiczny jest brak logiki, podobnie jak ma to miejsce w widzeniach sennych, w których wszystko może się zdarzyć i nic nas nie dziwi. Bo na obrazach Beksińskiego możemy zobaczyć drobiazgowo, doskonale namalowane krajobrazy, lecz pełne onirycznych wizji, wśród których są rozpadające się budowle, dziwne wraki, rozsypujące się trupy i kościotrupy, animalistyczne stwory i spersonifikowane zwierzęta.
Wiele przedstawia płonące w nocy miasta, cmentarze z tysiącami zniczy czy ognisk pośród których plączą się nieokreślone stwory o zabandażowanych, krwawiących głowach. Widać ślady gwałtownych wydarzeń - wypalone pozostałości jakiś budowli obsypane są szczątkami cywilizacji, po której pozostały różne sprzęty i kości ludzi, których nie miał już kto pochować.
Gdzieniegdzie piętrzą się więc góry ze sprasowanych ze sobą trucheł żołnierzy po których pozostały poniewierające się wszędzie hełmy…. Mimo narzucanego braku skojarzeń obrazy przywołują biblijną frazę: Marność nad marnościami... I tylko czasem malutka postać ludzka błądzi w mroku szukając z pochodnią w ręku może śladów innego człowieka a może przebrzmiałego świata idei? Ale co stanie się gdy dwie istoty w końcu się znajdą? Otóż na jednym z obrazów widzimy taką parę wtuloną w siebie, kobietę i mężczyznę. Ale nie oddają się miłości. Są martwi. Ich ciała rozkładają się, a spod pękającej skóry widać już kości. Czas już ich omija a oni trwają w niezmiennym uścisku… Niektórzy przyrównują to malarstwo do równie destrukcyjnych wizji Hansa Rudolfa Gigera, twórcy wielu przerażających stworów ożywionych za sprawą hollywoodzkiego kina (jednym z nich jest Ósmy pasażer Nostromo), jednak w porównaniu z nimi płótna Beksińskiego są o wiele bardziej malarskie, operujące po mistrzowsku plamą barwą i mimo wydawałoby się ograniczonego spektrum kolorów, porażają przepychem odcieni.
Wielu próbuje dokonać niemożliwego i jednak zinterpretować jego dzieła. A przynajmniej doszukać się syndromu lęku przed śmiercią. Jednak bliski przyjaciel malarza - Norman Leto - nie pozostawia złudzeń, bo jak mówi w jednym w wywiadów: Beksiński chciał mieć przede wszystkim spokój. Spokój, żeby móc malować, bawić się nowym gadżetem, czytać instrukcje obsługi, cokolwiek. Święty spokój kosztuje. Mógł walczyć o wyższe ceny obrazów, mógł zmieniać galerie, przeprowadzić się do dużej pracowni. Nie wiem, czy Zdzisław Beksiński czekał na śmierć, ale często o niej rozmawialiśmy. Przede wszystkim chciał mieć spokój i w jako takiej wygodzie przesiedzieć w życiowej poczekalni. A gdyby się dało, odwlekałby swą śmierć w nieskończoność, byle malować (TUTAJ).
Jednak mimo niechęci do interpretacji swoich dzieł, Beksiński, według Krzysztofa Banacha, innego wieloletniego przyjaciela i dyrektora Muzeum w Sanoku, Zdzisław Beksiński chciałby, żeby istniał Bóg i żeby istniało życie wieczne. Marzył wręcz o tym, bo to, czego bał się od młodości panicznie, to była nicość. Obawiał się, że po śmierci nie ma niczego. A wtedy wszystko - cały jego trud, łącznie z tą sztuką, jest właściwie nic niewarty, bo ileż dłużej może przetrwać? Ale z drugiej strony i tak nie widział innego narzędzia dla siebie niż twórczość. Chciał przetrwać chociaż trochę. Oczywiście, jeśli ktoś po jego śmierci uznałby, że to w ogóle jest warte zachowania. On nigdy nie był przekonany, że to co robi, ma wartość wysokiej klasy, a on sam będzie przez następne lata hołubiony i "wieszany" w muzeach TUTAJ.
Więc stało się tak jak pragnął. Jest sławny. Jego obrazy mocno zapadły w pamięć i są rozpoznawalne. W dodatku pod koniec życia oprócz tradycyjnych obrazów tworzył od 1997 również komputerowe fotomontaże i te także funkcjonują w obrocie publicznym, w reklamie. Można by jeszcze wspomnieć o licznych wystawach malarza w kraju i za granicą, o współpracy z Piotrem Dmochowskim, który skutecznie wypromował jego twórczość za granicą, można by... tylko po co? O tym wszystkim pisze w każdym biogramie artysty. My raczej popatrzmy na jego obrazy. Spójrzmy obojętnym okiem niezaangażowanego emocjonalnie widza.... Czy damy radę?
Czytałam książkę "Beksińscy: portret podwójny", pomogła wiele zrozumieć. Spojrzeć innym, dojrzalszym okiem na te obrazy. Kiedyś budziły dreszcz w taki atawistyczny, bezrefleksyjny sposób, obecnie zaś więcej w tym zadumy, choć wrażenia nadal wywołują silne.
OdpowiedzUsuńPisaliśmy o tej książce u nas, jest bardzo dobra. Natomiast na film nie poszedłem w związku ze sposobem w jaki przedstawiono w nim Tomasza. Obrazy pozostały i szkoda że nigdy już nie zobaczymy nowych. Pozostają wystawy i muzeum w Sanoku. Pozdrowienia
OdpowiedzUsuń