sobota, 9 marca 2024

Las Meninas Diego Velázqueza: Obraz, którego interpretacja obrosła tomami wyjaśnień

Od pewnego czasu odkrywamy przed naszymi czytelnikami różne słabo wiadome (albo wcale) treści bardzo znanych obrazów. Zaczęliśmy oczywiście od dzieł Leonardo da Vinci (LINK), potem były prace Salvadora Dali (LINK). A dzisiaj, jak sądzimy, przyszła chyba pora na obraz, którego interpretacja obrosła tomami wyjaśnień. Chodzi o Las Meninas Diego Velázqueza.

Artysta namalował na nim słabo oświetloną komnatę Pałacu Królewskiego w Madrycie, w której utrwalił – wydawałoby się – dość przypadkową scenę. Przetaczający się orszak dworski, towarzyszący pięcioletniej infantce Małgorzacie Teresie, córce króla Hiszpanii Filipa IV i Mariany Austriaczki. Po prawej stronie obrazu drzemie wielki mastyf, jakby mający za nic powagę chwili. Obok niego stoją dwie karlice, z których jedna  spogląda na nas, widzów tego obrazu, sprawiając wrażenie, że obraz obserwuje każdy nasz ruch z taką samą uwagą, jak my go oglądamy. Za karlicami opiekunka infantki zwierza się w poufnej rozmowie strażnikowi… Jeszcze dalej, przez otwarte drzwi wychodzi z obrazu szambelan królowej, ale najpierw zatrzymuje się, by spojrzeć na nas, być może po raz ostatni. 

Na lewo od tych drzwi lustro odbija blade, wręcz upiorne twarze króla i królowej, których jak przypuszczamy, maluje malarz, ale których fizyczne umiejscowienie w namalowanym świecie nie jest określone. Bo czy malarz naprawdę ich maluje? Jeśli przyjrzymy się dokładniej, zauważymy, że na palecie ma kleks cynobrowej farby, dokładnie w takim odcieniu jak mały, prawie niezauważalny dzbanuszek, który dwórka podaje Infantce
 

Ten dzbanuszek to búcaro - rodzaj naczyń sprowadzonych do Starego Świata przez hiszpańskich odkrywców w XVI i XVII wieku. Wyprodukowany jest z czerwonej gliny występującej w okolicach Tonalá w meksykańskim stanie Jalisco, która nadawała przechowywanej w nim wodzie delikatnego posmaku i aromatu. Uważano, że oczyszczają wodę i wykrywają zatrute płyny.

Ale bucaro pełniło także inną, bardziej zaskakującą funkcję, wykraczającą poza nadawanie wodzie uzależniającego smaku. W XVII-wiecznych hiszpańskich kręgach arystokratycznych panowała moda na obgryzanie i zjadanie brzeżków takich naczyń przez dziewczęta. Glinka, z której lepiono dzbanuszki, powodowała bladość cery. Było to szczególnie pożądane w tamtym czasie,  kiedy sztucznie białą skórę w Europie uznano za normę piękna. A w ciepłym klimacie Hiszpanii za dowód zamożności.
 
Malarka i mistyczka Estefanía de la Encarnación, w opublikowanej w Madrycie w 1631 roku autobiografii pisała o wręcz uzależnieniu od podjadania búcaros, co skutkowało nie tylko śmiertelną bladością, ale także podatnością na popadanie w stany mistyczne.
 

I tak śmiertelnie blada Infantka, wydaje się lekko unosić nad podłogą – efekt został subtelnie osiągnięty dzięki delikatnemu cieniowi pod krynoliną. Także bladzi rodzice infantki, których wizerunki odbijają się w lustrze bezpośrednio nad dzbankiem búcaro, przypominają raczej duchy, niż zwykłe odbicia w lustrze. I w ten sposób malarz osiągnął nieosiągalne – pokazał nie tyle przypadkową scenę dworską lecz metaforę, obraz medytacji nad przemijaniem tego świata i kontemplację wizji powolnego lecz nieuniknionego odchodzenia. Wszyscy, poza Infantką, zdają się doskonale wiedzieć po co przechodzący pochód przez sale pałac królewskiego zatrzymuje się, po co wkłada się  búcaro do ręki królewny. Dzbanuszek staje się nagle dziurką od klucza, przez którą zaglądamy, aby odkryć świat arcydzieła Velázqueza, świat przebrzmiałych chwil wzruszeń...

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

piątek, 8 marca 2024

Nasza relacja: Darker Waves Festival, Los Angeles 18.11.2023. cz.1

Kolega Nieprzypadek po swojej relacji z koncertu wokalisty Ultravox (TUTAJ) zaprasza dziś na pierwszą część relacji z festiwalu Darker Waves Festival w Los Angeles. I to jest wspaniała relacja, za którą w imieniu załogi i czytelników dziękujemy!

Prolog

Jeśli w środku polskiej nocy przeraźliwie dzwoni telefon zza Oceanu, może to oznaczać tylko jedno: Mr. Colourbox wyhaczył jakiś koncert. A jeśli dzwonek nie milknie i nie odpuszcza - musi to być coś wyjątkowego.

- Czego!? - pytam półprzytomny, a jego podekscytowany głos wyrywa mnie z jakiejś bajkowej przygody, bo przecież we śnie zwykle przeżywam różne jazdy. Podobno między wymiarami.

Tymczasem ze słuchawki dobiega niekontrolowany bełkot,     z którego trzeba wychwycić jakiś sens, przesiewając przez sito zrozumienia wszystkie przecinki. A sens brzmi dość radośnie:

- Wstawaj do cholery i trzymaj się! Wiedziałem, wiedziałem, że jeszcze coś się wydarzy!

- Ale co? - na razie budzę się dość wolno.

- Słuchaj, sprawa jest… koncert! Nieee, właściwie nie żaden koncert. Cały festiwal!

- Piosenki amerykańskiej w Zielonej Górze?

- Skoncentruj się: do Los Angeles zjeżdżają Romantycy Muzyki Rockowej, Human League, Soft Cell, Tears for Fears…

- Przecież oni wszyscy już chyba nie żyją?

- Słuchaj dalej: OMD, Echo & The Bunnymen, New Order, Clan of Xymox i cała masa innych!

- Jedziemy, nieważne kiedy, nieważne jak - ocknąłem się na dobre - załatwiaj bilety!

Przygotowania

Zdobyć wejściówki na taki event to niezłe wyzwanie. Polowanie zacznie się o godzinie De-iks, rzucą się chętni z całej planety i wypadałoby wskoczyć na czoło peletonu i jakoś oszukać Centralny Wyrównywacz szans, zwiększając swoje. Aaaaby tak się stało - warto znać osoby, które gromadzą punkty, kupony i inne lojalnościowe bzdety, ale dzięki nim mają zniżki, specjalne dostępy i inne cuda-wianki. Poprzez taką osobę i furtkę z napisem preorder udaje się! W normalnej sprzedaży bilety rozchodzą się w minutę-osiem, a potem jest już  pozamiatane. Jest co prawda lista oczekujących... Tak, tak, piszpan na Berdyczów. My nie musimy.

Skoro znana jest data imprezy: 18.11.2023 mamy pół roku by się przygotować. Ułożyć sobie wszystko w robocie i najważniejsze: wymyślić mocne alibi, by otrzymać urzędowe zezwolenie wyjazdu z domu. Wiadomo: z naczelnym urzędem kontroli rozrywki nie ma żartów. Wszak nasza formuła jest znana i sprawdzona: żadnych zbędnych bagaży no i przecież na jeden dzień nie pojedziemy. Nie karkuluje się, gdy dookoła Dziki Zachód. Ihaaa!

- Powiedziałeś już? - Pytam po kilku dniach - Bo u mnie luzik, przypomnę jakiś tydzień przed wyjazdem: "przecież mówiłem, że jadę".

- Nie. Czekam na odpowiednią sposobność - tłumaczy Mr. Colourbox - mam już gotowy tekst.

Najważniejsze, że bilety lotnicze zakupione, samochód wynajęty, pierwszy nocleg zarezerwowany, a potem - jak zwykle: plan bez planu, gdzie oczy poniosą, byle dalej, do przodu, przed siebie.

Później

Pięć miesięcy i dwa tygodnie później:

- Powiedziałeś już?

- Jutro jej powiem, będzie dobry moment.

Jutro będzie futro. Jutra nie było. Świat się skończył. Spadliśmy z nieba do piekła. Z tym, że na niebo ktoś zesłał potop, straszny potop, a piekło w jednej chwili zamarzło. Co w takiej sytuacji? Jechać samemu? Nie jechać? Szukać zastępstwa? Wszystko poszło się ye ye ye. Nie ma nic. No nic. Niezły kalejdoskop.

- Ratujmy co się da. Ja jadę.

Słowa - jak śpiewał klasyk - are very unnecessary, they can only do harm. Przejdźmy więc do czynów. Od jakiegoś czasu błąkam się po tym Dzikim Zachodzie, pokonując setki mil, lecz westernowe przygody, których Festiwal w Los Angeles miał być ukoronowaniem - to opowieść na inną opowieść, która być może kiedyś zostanie spisana - ale najpierw muszą zostać odtajnione akta miasta Las Vegas.

W drodze

W każdym razie zbliża się dzień festiwalu (to już jutro), a dziś jest dziś. Mr. Colourbox ostatecznie wywalczył z władzą domową wydanie paszportu na 3 dni i ma dziś wieczorem dolecieć. Ominęło go wiele wydarzeń, niektóre wymknęły się spod kontroli, bo oto na tzw. autostopa pojawił się Ten… Trzeci. Ten Trzeci nie interesuje się muzyką, choć jest jednym z mocniejszych rock'n rollowców, jakiego spotkałem. Dziś więc musimy jeszcze przebić się na drugi koniec Los Angeles i dojechać do placówki dyplomatycznej, bo Ten Trzeci zgubił gdzieś paszport, prawdopodobnie wtedy, gdy trąbił na hejnał. Zazwyczaj Ten Trzeci leży rozwalony na tylnej wersalce auta, ale akurat wtedy musiał wyleźć, bo była stacja paliwowa, a jemu się nafta skończyła. No i stało się, po prostu stało się. Sam nie wiem co było prostsze: wytrzymać z Tym Trzecim, czy znaleźć w nocy w Las Vegas, gdzie byliśmy jeszcze wczoraj, fotografa, który wykona zdjęcia biometryczne do nowego paszportu. Przygody!

Jednakże - chyba dzięki przedkoncertowej adrenalinie - ten etap podróży udaje się szczęśliwie zakończyć i oto, po odebraniu Mr. Colourboxa z lotniska LAX, jedziemy we trójkę w stronę plaży Huntington, by przenocować w okolicy. Kto jedzie? ja, Ten Trzeci, Mr. Colourbox oraz 12 kilo winyli/u, które dla mnie przytargał. Bless you.

Szybki login w likierni (gdyż w normalnych sklepach po 9 pm w L.A. panuje prohibicja na mocne), więc w bagażniku wesoło pobrzękuje szkło, a my szybko na bazę, gdzie trzeba się posilić. Nie jesteśmy wybredni - obowiązuje zasada: im gorzej tym lepiej. Czyli wybieramy najgorsze (a więc najlepsze) motele, spelunki i zakazane nory oraz podejrzane zaułki. I fajnie jest, bo wszystko jest. Jest wszystko.

Bombowa niespodzianka

Za pierwszym lepszym rogiem znajduje się jakaś pizzeria, jeszcze czynna, więc wbijamy. Mają tu wina (bynajmniej nie mea culpa) białe, czerwone, mają również takie napoje z meksykańskiej agawy, a nawet Chopina z polskiego ziemniaka oraz coś z włoskiego chmielu. Atmosfera panuje wesoła, ludzie się bawią. I gdy bawią się już całkiem dobrze obsługa zaczyna wietrzyć lokal. Zostają zajęte tylko dwa stoliki: ten nasz i ten dłuuugi obok. Zebrała się tam spora, gwarna ekipa. Niestety obsługa daje do zrozumienia, że bar już closed, więc czas się przenieść do pokoju. Goście z sąsiedniego stolika podnoszą się jako pierwsi. Jakieś krzyżowe spojrzenia, na nasze koszulki: Ultravox i Talking Heads. Nie często spotykane w dzisiejszych czasach.

- O, przyjechaliście na festiwal? - pytają tamci.

- Tak.

- Będziecie grać?

- Zasadniczo to nie, my tu sobie dzisiaj gramy, a jutro jako widownia.

- O, fantastic! Where are you from? - zasadniczo to co chwilę słyszymy gdzieś takie pytanie, więc jesteśmy na to przygotowani.

- From Poland.

- Niemożliwe, och patrzcie, oni przyjechali z Polski - tamci gadają między sobą - Naprawdę? Z Polski? Jak do tego doszło?

- Nie wiem - chciałoby się odpowiedzieć, bo taka prawda - tłumaczymy więc pokrótce teorię nieprzypadku/a.

- A wiecie kim my jesteśmy? - pyta lider tamtej grupki.

- Nie.

- Jesteśmy B’52’s!

- Bi fifti tu? Tu? Z nami? Niemożliwe! - A jednak. Jakby nie było: legenda amerykańskiej muzyki popularnej. I najśmieszniejsze jest, że to nie my ich wyhaczyliśmy, nie my staliśmy gdzieś pod płotem czekając na autografy lub choćby spojrzenie. To oni zaczepili nas. Ludzi z dalekiej Polski. I robi się jeszcze bardziej przyjemnie, bo są takie sytuacje, na świecie, gdy nie obowiązują sztywne konwenanse i inne etykiety. Jest swojsko, bezpośrednio i autentycznie, strzelają migawki selfiaków.

- Widzimy się jutro pod sceną! (Wtedy jeszcze wierzymy, że to teoretycznie możliwe).

Ten Dzień, który nastał

Jutro, a w zasadzie już dziś trzeba zorganizować logistykę. Jak zwykle budzę się tu przed 4 rano (co w domu jest nierealne). Idę na plażę, ogarniam bardachę w pokoju, budzę towarzystwo, bo:

- Trzeba kupić materac w Walmarcie - na najbliższą noc zmieniają nam pokój na mniejszy.

- Trzeba kupić napoje chłodzące na drogę powrotną z koncertu.

- Trzeba znaleźć kryjówkę dla owych napojów, bo przecież na koncert z nimi nie wpuszczą.

- Trzeba przeflancować Tego Trzeciego do nowego pokoju, bo zmęczony on ci jest.

- Trzeba się najeść na zapas.

- Trzeba jakoś dotrzeć na koncert, a to ok. 10 km stąd - zaczynają wpuszczać od 10 rano!

- Trzeba to wszystko jakoś przeżyć. Nie tylko "godnie". Ale w ogóle. Jakoś.

Z Mr. Colourboxem jesteśmy mistrzami Wielkiej Improwizacji. Bez gadania każdy wie co ma robić i jak ogarniać tematy. Robimy niezbędne zakupy, dmuchamy materac (bo wieczorem wentyl mógłby się rozpuścić w ustach), organizujemy przeprowadzkę Temu Trzeciemu.

I (teraz już) wiemy jak wybrać idealną lokalizację w celu ukrycia flaszki w krzaczorach. Bo raz nam się nie udało. Na studniówce, gdy schowaliśmy rzeczoną w męskim kiblu w stalowym górnopłuku. A w krytycznym, spragnionym momencie jej tam zabrakło. Ktoś wtedy okazał się sprytniejszy i zajumał. Teraz nauczyliśmy się na błędach i wcześniej zbadaliśmy teren. Festiwal odbędzie się na pięknej, szerokiej, porośniętej palmami plaży. Zasięg ogrodzonego terenu robi wrażenie. Mamy tam spędzić cały dzień, a może i dłużej. Jaki więc zabrać ekwipunek, jeśli prawie nic nie można wnosić na teren imprezy? A przecież może padać, wiać lub grzać w czerep słonecznym żarem, a wieczorem z pewnością się ochłodzi. Różnice temperatur w ciągu dnia mogą wynosić ok. 20 st C.

Wchodzimy

Na wyjazd zabrałem strój uniwersalny, który przytuliłem chyba nie?przypadkiem. Stary, gruby, czarny, skórzany płaszcz, który przeleżał ponad 50 lat w piwnicach wiekowej warszawskiej kamienicy, przykryty warstwą kurzu i zatęchłych gratów. Udało się go odpicować i pasuje, niczym szyty na miarę: zarówno na mnie, jak i do okoliczności muzycznych. Podobno kiedyś należał do oficera lotnictwa lub marynarki, teraz więc znowu może polatać lub popłynąć - westernowo-zimnofalowym szlakiem. Epicko.

Przechodzimy przez potrójne kontrole bezpieczeństwa, Mr. Colourbox musi oddać mały plecaczek do depozytu. Nawet to nie przejdzie.

- Ale gdzie oddać?

- Proszę tu położyć [tu, to znaczy na glebie*, na kupce innych takich plecaków, przy bramce wejściowej].

- A jakieś pokwitowanie?

- Nie ma, ale spokojnie, on tu będzie leżał.

Kilkanaście godzin później (opuszczając teren festiwalu):

- O, zobacz! Leży!

- Niesamowite, można sobie wziąć swój plecak, ale równie dobrze można się pomylić i zabrać każdy inny. Nikt nie pilnuje, nikt nic nie sprawdza.

*Jeśli chodzi o glebę, to w strefie wejściowej, na całej szerokości, pokryta jest fioletowo-różową wykładziną, co stanowi pewien dysonans poznawczy, biorąc pod uwagę teoretycznie "mroczny" charakter festiwalu. Również logo imprezy jawi się w słonecznych odcieniach, a w naszym mniemaniu powinno raczej emanować barwami z piekła rodem: smolistą czernią, ognistą czerwienią lub trupią szarością, no ale może Kalifornia ma piekło wymalowane w innych barwach? Może piekło jest tu - na ziemii? Pod słonecznym niebem, wśród palm, nad turkusowym morzem? Może. W każdym razie można sobie na tej wykładzinie strzelić pamiątkową fotę “tu byłem” i przejść dalej, gdzie kłębi się już spory tłumek.To kolejka do pamiątek, czyli merczu, więc jeden z nas zajmuje w niej miejsce, a drugi idzie się zorientować - na co można liczyć, by zbytnio na tym festiwalu nie wyschnąć.

- Co załatwiłeś?

- Woda jest za darmo.

- To świetnie, a nie-woda?

- Takie coś wziąłem - Mr. Colourbox pokazuje tekturowe pudełko z soczkiem owocowym, na pierwszy rzut oka: coś jakby napój dla dzieci - Pij połowę, potem uzupełnimy pojemnik wodą i będzie jak znalazł, żeby się nie odwodnić, zaraz zapanuje upał.

- Ależ to jest obrzydliwe! - sączę ów napój o smaku czerwonych owoców, wyprodukowany bez dodatku owoców.

- Zobacz jaki woltaż! aż 11! To było najefektywniejsze.

- Aaaa, no to pyszne! Bardzo dobry ten napój w sumie. Po ile?

- Po 12 (USD)

- Trzeba to jakoś przełknąć.

Później odnajdziemy na terenie festiwalu liczne stoiska gastronomiczne z kuchnią z różnych stron świata, a także bary z dość szerokim asortymentem elementów magicznych, w cenach, które z czasem… im dłużej tu koncertowaliśmy… przestały już szokować, bo jakoś się wzięły i znieczuliły. Te ceny. A para-owocowe soczki w kartonikach okazały się całkiem wydajne, więc bardzo je polubiliśmy. Oczywiście zachowując dyscyplinę taktyczną i rozkładając siły w czasie. Wszak jesteśmy profesjonalistami.

Skala

Historycznie - jeśli chodzi o tak duże i czasochłonne festiwale - to udawało nam się skutecznie je omijać, koncentrując się na "zwykłych koncertach". Nawet tych stadionowych nie bardzo lubimy, a długogrające? W 2023 r. trafiła nam się dość intensywna impreza "Jarocin" w warszawskiej Stodole, czyli ponad 10 godzin w ciągłej akcji, do czwartej w nocy i rzeczywiście było ciężko, ale jakoś przeżyliśmy. Tutaj to jednak zupełnie inna skala przedsięwzięcia i postaramy się to opisać. Na pewno przeszło to nasze oczekiwania, bo okazało się, że rozstawiono aż trzy wielkie sceny. Podobno organizatorzy planowali sprzedać ponad 60 tysięcy biletòw, sądząc jednak po tłumach, które przetaczały się przed naszymi oczami - mogło być nawet więcej fanów muzyki. Czy byliśmy na to gotowi? NIE. Ale staraliśmy się dostosować i wycisnąć maxa.

Gastronomia

O napojach już gadaliśmy i jeszcze pogadamy, a jeśli chodzi o podkład pod te napoje, to było w czym wybierać. Co prawda jakiekolwiek danie, np. kawałek pizzy lub pudełko orientalne kosztowało co najmniej kilkanaście Dolarów, ale wszystko świeże, szykowane na miejscu. Przykładowo pizzę wypiekano w piecu opalanym drewnem, chińszczyznę podawano z wielkiego woka, dania  meksykańskie, koreańskie, amerykańskie i różne inne również przygotowywano ad hoc. Nic swojskiego nie znaleźliśmy, żadnej grochówki lub kiełbasy z grilla, ale ogólnie było smacznie, szybko i sprawnie - nie można powiedzieć złego słowa.

Pamiątki

Wróćmy jednak do merchu, bo oto odstaliśmy godzinę w kolejce do namiotu z gadżetami i już możemy zacząć wybierać. Liczyliśmy na płyty - niestety nie było żadnych. Na pierwszy rzut oka oferta raczej skrojona pod amerykańskie gusta: o kolorowych symbolach festiwalu już wspominaliśmy - promowano słodko-radosne grafiki z zachodzącym słońcem, palmami wesołymi emotkami, co raczej średnio kojarzy się z nazwą festiwalu, a muzycznie? Zobaczymy. Przynajmniej nazwy grup zostały wymienione na koszulkach, więc będzie to jakaś pamiątka do kolekcji dziesiątek innych koszulek, a w najgorszym wypadku skończy jako koszulka nocna lub do prac domowych. Ażurowe czapeczki też nie urywają głowy. I tak sobie oglądamy, co by tu można nabyć, bez wielkiego obciachu i w rozsądnej cenie, gdy naszą uwagę przykuwają tajemnicze, dotykowe tablety, na których rejestrowana jest sprzedaż. Tablety mają funkcję obrotową, można je skierować w stronę kupującego, więc grzecznie uśmiechamy się do sprzedawcy i ciach!

- Zobacz! tu jest coś więcej niż na wystawie!

- Faktycznie! Elektroniczne czary mary? Z boku ekranu można rozwinąć menu, a w nim alfabetyczną listę zespołów biorących udział w wydarzeniu.

- Przewijaj! O kurde: New Order, OMD, Soft Cell, Tears For Fears i tak dalej… klikając na dany zespół ukazuje się lista dedykowanych gadżetów: koszulek, plakatów, czapek, znaczków i innych artefaktów, nie prezentowanych na wystawie. Upewniamy się niepewnie, czy aby wszystko widoczne na tablecie znajduje się tu i teraz w sprzedaży?

- Tak, oczywiście - trzeba kliknąć na model, rozmiar, pokazuje się cena.

- Bożzzz, toż to o to chodziło! To łan moment pliz, musimy się rozeznać.

- Klikaj! Jesteśmy w domu.

A gdy już porządnie kliknęliśmy, sprzedawca zanurkował na zapleczu i zaczął kompletować zamówienie. Poczuliśmy się jak kiedyś, gdy najlepszy towar chowano pod ladą, wyłącznie dla wtajemniczonych. Epoka wszak się zgadza: będziemy słuchać muzy z lat 80-tych!

Pierwsze dźwięki

I oto - gdzieś w oddali - rozbrzmiewają pierwsze dźwięki muzyki. Na pierwszy rzut ucha jakiejś latynoskiej. Pora jest mocno przedpołudniowa, słońce zaczyna przypiekać, za chwilę powinno dobić do 26 stopni Celsjusza w cieniu. Tylko że tu nie ma cienia, a więc odczuwać będziemy znacznie mocniej, zwłaszcza po tych soczkach. Czyli będzie ekonomicznie: mniejszy koszt, zwiększony efekt. Siadamy sobie na piasku pod palmą, jej wąski, wysoki na 30 metrów pień cienia nie daje, ale można się przynajmniej wygodnie oprzeć i wyssać zawartość kartonika. Booster zaczyna działać, ale na razie spokojnie. Przed nami cały dzień i jeszcze pewnie pół nocy.

Jak to zwykle bywa granie zaczyna się od mniej znaczących no-nejmów, by zakończyć na gwiazdach podczas rzeczonej nocy.

Sączą się więc jakieś wynalazki, w tym wypadku ze sceny, a my sobie siedzimy, jest dobrze, obserwujemy przetaczające się przed oczami, coraz bardziej kolorowe tłumy, które się wyspawszy, dotarłszy tu wreszcie z odległych zakątków Kalifornii.   

- Co tam gra? - pytam.

- Nigdy nie słyszałem - Odpowiada Mr. Colourbox - ale chyba musimy się ruszyć, bo dźwięki nowofalowej sekcji rytmicznej zawsze wywoływały u mnie ciary i właśnie zaczynam coś podobnego odczuwać na grzbiecie.

Czas więc zbierać i otrzepać z piasku skórzany płaszcz, który teraz służy za wygodne siedzisko, bo on się jeszcze przyda.

Logistyka

Wszelkie informacje na temat festiwalu organizatorzy dawkowali w sieci bardzo oszczędnie i trudno się było zorientować, jak to będzie wyglądać na miejscu. Wspomniano tylko, że wykonawcy mogą występować na różnych scenach, nawet w tym samych czasie, ale dokładny rozkład otrzymaliśmy dopiero teraz. Zresztą wcześniej takie bzdety nie zaprzątały nam głowy, gdyż najważniejsze było, by się tam (czyli tu) dostać, a potem się zobaczy. Ale właśnie nastał czas tego "potem" i żeby zanadto nie oblać się potem, należało w miarę precyzyjnie opracować timing i logistykę.

- Sfotografujmy plakat, tam jest rozpiska: kto, gdzie i kiedy.

- Dobra, mamy do obskoczenia 3 sceny, wygląda, że występy podzielono na pół godzinne moduły. Większość wykonawców dostaje po jednym module, a tzw. headlinerzy - czyli  gwiazdy - po półtora lub dwa moduły.

- Ciekawe jak sobie z tym poradzą, choćby ze zmianą instrumentów i dekoracji na scenie, skoro występy odbywają się na styk i nie ma przerw pomiędzy modułami.

- Ciekawe, to jak my sobie poradzimy, zobacz - tu musimy chyba zacząć fruwać od sceny do sceny, no bo jak obejrzeć coś co gra jednocześnie tu i tam?

Dwie największe sceny, nazwane DARKER (oznaczona kolorem fioletowym) i WAVES (w kolorze niebieskim) zlokalizowane są wzdłuż linii wody, naprzeciwko siebie, ale ich fronty ustawiono pod lekkim kątem, tak, aby fale dźwiękowe z potężnych kolumn głośnikowych nie wchodziły sobie w paradę. Trzecia scena TIKI (oznakowana na żółto) jest nieco mniejsza, tworzy z pozostałymi dwoma trójkąt, a dźwięki będą płynąć z niej wzdłuż Pacific Coast Highway, czyli ulicy, którą przyjechaliśmy i która ciągnie się wzdłuż całego wybrzeża. Wcześniej się zastanawialiśmy, jak organizatorzy rozwiążą temat kąpieli w oceanie, no bo to przecież logiczne i oczywiste, że rozgrzani muzyką i naspidowani różnymi magicznymi pierwiastkami widzowie ruszyliby radośnie, wprost w dość zdradliwe prądy, albo mówiąc dosłownie: "zbawienne" fale Pacyfiku. No dobra, o falach oceanu jeszcze będzie. Na końcu. Niestety w rzeczywistości dość brutalnie, acz skutecznie odgrodzono cały teren festiwalu: zarówno od strony wody, jak i ulicy. Mysz się nie prześlizgnie. A fale dźwiękowe? Zobaczymy. Na końcu.

Ludzie

Taki festiwal ściąga fanów z całego świata, więc lądujemy w prawdziwym tyglu kulturowo-narodowościowym, a jednocześnie na rewii przedziwnej mody.

Tu nie ma granic obciachu lub kiczu, bo nie ma żadnych granic, których nie dałoby się przekroczyć. Podobno wyobraźnia nie zna granic. Mamy więc przed sobą fantazyjne kreacje, prowokacyjne części garderoby, wyczesane fryzury i nakrycia głowy oraz oryginalne makijaże.

Może to zabrzmi trywialnie, ale teoretycznie to właśnie muzyka łączy owo wielobarwne ptactwo. A co je dzieli? Również muzyka, a detalicznie: muzyczne preferencje, bo za chwilę ludzie rozproszą się po całym terenie, pójdą pod różne sceny, słuchając swoich ulubieńców. Tymczasem indywidualne upodobania muzyczne najlepiej widać po… koszulkach.

Oglądamy je z zainteresowaniem, gdyż sami mamy ich sporo i nie wahamy się używać na co dzień. Pokaż mi swoją koszulkę, a powiem ci kim jesteś?

Można "założyć", że na taki festiwal każdy wybiera tę ulubioną lub szczególnie ważną koszulkę. Stąd widzimy T-Shirty wszystkich najpopularniejszych wykonawców muzyki rozrywkowej, niekoniecznie reprezentowanych na tym festiwalu, od metalu, przez punk i inne gatunki rocka, aż po różne ambitne klimaty. Mamy wrażenie, że na koszulkach reprezentowani są wszyscy najważniejsi wykonawcy, począwszy od lat 70. No dobra: oprócz polskich i tu trzeba uderzyć się w piersi, że nie założyliśmy nic swojskiego. Na usprawiedliwienie: koszulka Siekiery była już noszona podczas tego wyjazdu, gdzieś w okolicach Wielkiego Kanionu. Raz udało się usłyszeć polski język, ale tylko w postaci krótkiego "yak sze masz na sdrovie", a próba nawiązania bliższej relacji skończyła się szybciej niż się zaczęła.

W każdym razie koszulki to świetny punkt zaczepienia, aby do kogoś zagadać. No bo jak przejść obojętnie, jeśli ktoś ma na sobie T-Shirt np. Cocteau Twins?

Występy

Gdy już pooglądaliśmy sobie ludzi, zlokalizowaliśmy sceny, punkty gastronomiczne, bary oraz kible oraz gdy dowiedzieliśmy się, że nasze bilety, co to podobno miały być VIP, upoważniają nas jedynie do darmowego zaczerpnięcia kranówki do kartoników po alkosoku, możemy udać się na występy czyli przecisnąć bliżej sceny. Akurat manewry wymijająco-rozpychające mamy dobrze opanowane i na próbę atakujemy scenę niebieską waves

- Kogo mamy na rozkładzie na początek?

Depresion Sonora

- Śpiewają po hiszpańsku

- Kompletnie nie kojarzę.

- Ale mają tu dobrą latynoską publikę

- No ale my siadamy.

- Jasne, trzeba oszczędzać kręgosłupy na później. Rozkładaj płaszcz.

Mareux

Po krótkiej chwili:

- Proponuję próbny spacerek pod scenę fioletową DARKER, Zmierzymy odległości i czas potrzebny na taki transfer.

- A co tam będzie grane?

- Mareaux. To lokalny muzyk, z Los Angeles, chyba o bliskowschodnich korzeniach. Przerobił po swojemu piosenkę The Cure "The Perfect Girl" i zrobił to tak sprytnie, że dzięki Internetom rozniosło się po świecie i stał się sławny.

- Dzięki jednej piosence?

- Poniekąd.

- I to nie swojej?

- Chrum.

- Podobno był nawet niedawno na koncertach w Polsce… Dzieciaki szaleją…

- No faktycznie zupełnie inna ta jego wersja. Raczej nie do poznania.

- W Poznaniu już grał.

- He, he, chodzi mi o to że trudno powiedzieć, czy lepiej, czy gorzej niż oryginał.  

- Jest już znacznie lepiej, bo słońce porządnie daje w łeb. Trzeba założyć czapki, bo nas za bardzo zmuli.

czwartek, 7 marca 2024

O mieleniu mięsa starożytnych mumii, czyli gdzie dawni mistrzowie kupowali swoje farby?

Kupno farby dzisiaj nie nastręcza żadnych trudności. Idzie się do pierwszego lepszego marketu i wybiera się spośród tysiąca odcieni pożądany barwnik. I nikt nawet nie zastanawia się, patrząc na dzieła dawnych mistrzów, gdzie oni kupowali swoje farby? A ich źródło tymczasem było co najmniej dziwne.

Weźmy na przykład takie brązy, z których znane są płótna Rembrandta i Tycjana. Ich bogaty odcień uzyskiwano z tzw. Caput Mortuum -  czyli z martwej głowy -  barwnika znanego również jako mumiowy brąz, do produkcji którego pigment wytwarzano poprzez… mielenie wysuszonego mięsa starożytnych mumii. Stosowało go wielu malarzy  od co najmniej XVI wieku, w tym także Eugene Delacroix. Widać go na obrazie Wolność wiodąca lud na barykady, który wisi w stosownym miejscu w paryskim Luwrze. Malarze cenili sobie mumiowy brąz za jego bogaty, przezroczysty odcień, szczególnie członkowie Bractwa Prerafaelitów. Został na przykład użyty przez Edwarda Burne-Jonesa i Dantego Gabriela Rossettiego do malowideł dekorujących ściany Biblioteki Oxford Union.

W ogóle mumie były składnikiem nie tylko farb ale także europejskich leków od XII wieku, aplikowano je w leczeniu różnych dolegliwości, w tym jako środek przeciwbólowy i rozrzedzający krew. Z biegiem czasu zaczęto produkować z nich jednak głównie farby i to na masową skalę, tak, że zapotrzebowanie było większe niż liczba pozostałych starożytnych mumii, co doprowadziło do wykorzystywania ciał niedawno zmarłych…  W rezultacie nie wiadomo, ilu starożytnych Egipcjan swoje życie pozagrobowe spędza na podziwianych na całym świecie płótnach w galeriach muzealnych. Niemniej od końca XIX wieku, wraz z odkryciami chemicznych odpowiedników naturalnych pigmentów, popularność mumii brązowej malała ale farba ta była w sprzedaży jeszcze do połowy XX wieku. Jej producent Roberson & Co. wyprodukował ostatnią tubkę z mumii w kolorze brązowym w 1964 r.


Oprócz tak egzotycznych źródeł farb w użyciu były pigmenty droższe od złota. Takim była ultramaryna, na którą stać było tylko najzamożniejszych artystów. Dzięki zachowanemu listowi autorstwa niemieckiego malarza Albrechta Durera dziś wiemy, że za pół kilograma farby w tym kolorze trzeba było wyłożyć dzisiejszą równowartość 5 tysięcy dolarów. Cena wynikała z kosztów sprowadzenia lapis lazuli, skały której złoża były w starożytnym Egipcie, a którą ręcznie mielono.


Innym, równie drogim specyfikiem była purpura, wynaleziona w starożytności. Według legendy miał ją odkryć Herkules, a dokładniej jego pies, który podczas spaceru po plaży zaczął gryźć dużego morskiego ślimaka, a ten wydzielił śluz o intensywnym, fioletowym kolorze. Legenda legendą, ale purpurę rzeczywiście uzyskiwano ze ślimaków morskich z rodziny rozkolców (głównie Haustellum brandaris), które po rozbiciu moczono w kadziach na słońcu. Potem gotowano, oddzielano tłuszcz i mięso, a następnie pozostały płyn z dodatkiem alkaliów odparowywano powoli przez kilka dni, aż do otrzymania czerwonej cieczy używanej już do farbowania. Największe farbiarnie znajdowały się w miastach Tyr i Sydon, dlatego barwnik nazwano purpurą tyryjską. Zawartość barwnika w ślimakach była jednak bardzo mała (z 12 tys. mięczaków otrzymywano 1,4 g barwnika), więc tkaniny barwione purpurą były niesłychanie kosztowne. Tylko najbogatsi mogli sobie pozwolić na szaty barwione purpurą. Purpura stała się więc symbolem wysokiej godności i zamożności.
 

Cynober, którego czerwoną barwę wykorzystywano już do malunku naskalnych w czasach prehistorycznych, i do zdobienia chińskiej porcelany, a mowa jest o nim nawet w Biblii, starożytni utożsamiali barwami wojennymi. Grecy widzieli w nich odbicie szału bitewnego boga Aresa, natomiast Egipcjanie malowali cynobrem swe ciała podczas świętowania zwycięstw nad wrogimi plemionami. Pozyskiwano go dzięki nieludzkiej, niewolniczej pracy jeńców, którzy wydobywali go w formie minerału z kopalni. A że skała zawierała spore ilości rtęci, wielu umierało podczas taj pracy. 


Równie niebezpieczna była zieleń Scheelego, nazwana od swojego odkrywcy, Carla Wilhelma Scheelego. Odkrył on ten kolor w roku 1775 z roztworu wodnego siarczanu miedzi, węglanu potasu i tlenku arsenu. Pigment wykorzystywano wkrótce nie tylko w procesie twórczym, w sztuce, ale także do barwienia ubrań czy malowania ścian. 

Jednak wystarczyło nieco więcej wilgoci w powietrzu,  aby farba zaczynała wydzielać toksyczne opary. Dopiero po stu latach powiązano przypadki nagłych śmierci z zielenią ścian. Jej ofiarą mógł paść nawet Napoleon, którego łazienka w domu na wyspie św. Heleny pomalowana była gustownie na kolor zieleni Scheelego

 


Nie wspomnieliśmy o bieli ołowianej, którą pięknotki w dobie nowożytnej pokrywały swoje twarze, zapadając tym sposobem na ołowicy, bo może wystarczy już opowieści o morderczych farbach.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

środa, 6 marca 2024

Stephen Morris: Record, Play, Pause - książka perkusisty Joy Division i New Order cz.5. Pierwsze single w kolekcji Stephena

 

W pierwszej części (TUTAJ) przedstawiliśmy streszczenie fragmentu książki, w którym Stephen Morris opisuje swoje dzieciństwo. W części drugiej (TUTAJ) wojenne pasje perkusisty Joy Division, a w kolejnej historię życia jego ojca (TUTAJ) i rodzinne wycieczki (TUTAJ).

Następne interesujące wspomnienia to wyjazd na Florydę do Jersey. Ciekawym było to, że nie przestrzegano tam rygorystycznie zakazu picia alkoholu przez dzieci. Więc wraz z siostrą przesadzali w konsumpcji miejscowych słodkich win. Nie przestrzegali zasady, że wino powinno pić się na końcu posiłku, tylko pili do zupy. Stephen namówił ojca żeby ten pozwolił mu wziąć udział w wyścigu na gokarcie jako kierowca, okazało się, że na wyścigach obecny jest legendarny dziennikarz Jimmy Savile, idol Stephena i jego siostry. 

Wyglądał jak na zdjęciu powyżej, Stephen wspomina jego białe włosy i medal (po latach okazało się, że Savile był pedofilem - nasz przypis). Ponieważ siostra Stephena zaczęła płakać, że chce autograf, podeszli do niego całą rodziną. Był bardzo grzeczny, palił cygaro i wypytywał ich o detale, skąd są i na jak długo przyjechali. 
 
Był bardzo grzeczny, oczarował ich mamę całując ją w rękę. Stephen miał jednak nosa, nie czuł się komfortowo w towarzystwie dziennikarza, wyczuwał od niego jakiś fałsz. Rozdział kończy się refleksją, że Morris chciał dorosnąć bo jak jest się dzieckiem nikt nie traktuje cię serio. 
 
Kolejny rozdział ma tytuł Swingujące Lata 60-te. Zaczyna się od opisu ulubionych audycji radiowych autora. Mieli też w domu pianino, ale nie miał cierpliwości na nim ćwiczyć - był niezwykle niecierpliwy. Kiedyś też zagrali w radio w koncercie życzeń piosenkę dla niego (Carbon the Copycat Texa Rittera), ale nie słyszał bo akurat był w kuchni i rozpakowywał figurkę gladiatora.
 
 
Mieli też w domu odtwarzacz płyt Pye Black Box. Niestety był zbyt wysoki dla Stephena. Mimo faktu, że ojciec był wielkim fanem muzyki mieli w domu zaledwie kilka płyt.
 
 
Starsza siostra jego mamy za to miała w domu pokaźną kolekcję płyt. Słuchali muzyki z radio - odtwarzacza który był jak na tamte czasy bardzo zaawansowany. Sprzęt był dwa razy większy niż ich domowy. Kuzynki Stephena były bardzo zainteresowane muzyką - wprowadziły go w nagrania Cliffa Richarda, the Beatles, Rolling Stones, the Kinks i oczywiście Elvisa, którego kochali wtedy wszyscy. Jednak mały Morris nie stał się jakimś wielkim fanem muzyki, pochłaniało go klejenie i malowanie modeli. 
 
Po czasie jednak poprosił mamę, żeby kupiła mu pierwszego singla i tak się stało. Była to piosenka The Locomotion wykonywana przez Little Eva.
 

Podobało mu się bo tekst był (tak przypuszczał) o pociągu, a nie jakiś miłosnych uniesieniach. Drugim singlem w kolekcji był Elvis i Return to Sender. To było, jego zdaniem,o niedogodnościach poczty.
 

W tej piosence zasłuchiwał się namiętnie i bardzo podobał mu się sposób gry na perkusji D.J. Fontany. Piosenka powodowała pojawianie się uśmiechu na jego twarzy. 
 
C.D.N. 
 
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.   

wtorek, 5 marca 2024

Malarstwo Hansa Christiana Ralfsa przyjaciela i ucznia Edwarda Muncha

Co stałoby się z Edwardem Munchem, gdyby był Niemcem lub gdyby pozostał w Berlinie po dojściu Hitlera do władzy? Ostatnie lata życia malarza przypadły na czas, gdy Norwegią rządziła partia nazistowska, która nawet zorganizowała mu po śmierci pogrzeb w 1944 r.  choć wcześniej obrazy Muncha zostały określone przez nazistów jako sztuka zdegenerowana i wycofane w muzeów. Ale w Niemczech los Muncha mógł być znacznie gorszy. Taki jaki stał się udziałem malarza, z którym się przyjaźnił, czyli Hansa Christiana Ralfsa, urodzonego w 1883 r. w Preetz koło Kilonii.




Hans Ralfs był utalentowanym synem listonosza. W latach 1902-1907 studiował sztukę w Weimarskiej Szkole Sztuk Pięknych. Tam podczas studiów poznał poznał Edwarda Muncha, a po I wojnie światowej, w której jak wielu innych młodych mężczyzn walczył na froncie, w lecie 1919 roku wyjechał do Norwegii i spędził z Munchem więcej czasu. Wpływ tego malarza na twórczość Ralfsa był w związku z tym przemożny. Uważa się, że po powrocie po prostu zaczął inaczej malować. I jeszcze jedno łączyło obu malarzy: Problemy natury psychicznej. W 1919 Hans Ralfs założył w Kilonii własną szkołę malarstwa (jego uczniem i przyjacielem na całe życie został dzięki temu Friedrich Karl Gotsch). Jednak następstwa doświadczeń z I wojny światowej, problemy rodzinne i ogólnie nazwijmy to brak życzliwości i zrozumienia okazywany ze strony środowiska w którym żył, doprowadziły go do załamania i w latach  1922/23 pierwszego pobytu szpitalnego na oddziale neurologicznym Szpitala Uniwersyteckiego w Kilonii, który zapoczątkował następne. W 1924 roku zerwał z tego powodu zaręczyny z Dorotheą Ehrich z Neumünster. Jej wspomnieniem jest podwójny portret. 

Potem było już tylko gorzej. Hans Ralfs musiał zrezygnować z prowadzenia szkoły malarskiej. Utrzymywał się odtąd z działalności rzemieślniczej, dziennikarskiej i wykładów. W 1924 pracował nawet jako malarz pokojowy w Hamburgu i jako goniec w Kilonii




Aż nadszedł rok 1935, kiedy hitlerowski rząd wprowadził tzw. ustawy narodowosocjalistyczne. Malarz został internowany w szpitalu psychiatrycznym w Neustadt w Holsztynie. Stamtąd 1 czerwca 1942 r. transportem wraz z innymi chorymi został przewieziony, zresztą w nieludzkich warunkach, do szpitala psychiatrycznego Obrawalde w Meseritz w ówczesnych wschodnich Niemczech (obecnie szpitala w Międzyrzeczu-Obrzycach na zachodzie Polski). Pracował tam fizycznie w polu i ogrodzie, przy budowie drogi, wykonywał prace introligatorskie, wreszcie segregował odpadki. Pacjenci byli wykorzystywani jako darmowa siła robocza, pracowali bez dni wolnych pod stałym nadzorem uzbrojonych wachmanów, którzy brutalnie ich traktowali. Lekarze byli tylko figurantami, potrzebnymi aby tworzyć pozory szpitala, bo faktycznie był to zakład uśmiercania chorych. W latach 1942–1945 poddano tam eutanazji kilka tysięcy pacjentów (ich liczbę szacuje się  na 10 000). Ralfs mimo umieszczenia go na liście chorych do eksterminacji przeżył…


Do szpitala wkroczyła w styczniu 1945 roku Armia Czerwona. Po zajęciu Obrzyc Ralfs pełnił nawet przez krótki czas funkcję sekretarza – kierownika biura założonego przy dr. Rosenbergu, jednym z pacjentów, mianowanym na to stanowisko przez radzieckiego komendanta wojskowego miasta Międzyrzecz. Jednak prawie trzyletni pobyt w szpitalu odbił się bardzo niekorzystnie na jego zdrowiu. Lekarz rosyjski stwierdził u artysty raka żołądka nie nadający się już do operowania. Mimo obfitych posiłków Ralfs chudł, w końcu wystąpiły u niego krwotoki wewnętrzne. Zmarł równo trzy tygodnie po Wielkanocy 21 kwietnia 1945 roku. I został pochowany na terenie cmentarza szpitalnego…
 

Przed śmiercią leżąc na szpitalnym łóżku napisał wspomnienia z pobytu w Obrawalde. Nieliczne rzeczy artysty, w tym rękopisy poezji, przekazano jego przyjacielowi Gotschowi, mieszkającemu wówczas w St. Peter-Ording.







Bez wątpienia malarz i grafik, dramaturg i krytyk sztuki Hans Ralfs był utalentowaną i wpływową osobowością okresu międzywojennego. Ale jego wyjątkowe znaczenie artystyczne dla Szlezwiku-Holsztynu odkryto późno, chociaż jego uczeń Friedrich Karl Gotsch (1900-1984) w latach powojennych zwracał kilkakrotnie uwagę krytyków sztuki na twórczość swojego mentora.





Artysta wykonywał głównie obrazy olejne, rysunki i drzeworyty. W serii autoportretów starał się pokazać swój stan psychiczny, ale tworzył przede wszystkim pejzaże oraz cykle obrazów figuralnych o tematyce religijnej i estetycznej.

Niemcy docenili swojego Muncha. W 2003 roku w Ameos otwarto placówkę kultury Dom Hansa Ralfsa. W budynku na łącznej powierzchni 700 metrów kwadratowych dostępnych jest kilka pomieszczeń dla osób zmagających się z problemami psychicznymi ze wsparciem arteterapii i terapii zajęciowej. Ponadto atrium o powierzchni 170 metrów kwadratowych oferuje pracownikom kultury wszelkiego rodzaju możliwość organizowania wystaw, koncertów i innych wydarzeń. I bardzo dobrze, ze tak jest. Nas tylko szokuje łatwość, z jaką szpital, jeden z najlepszych w Niemczech, posiadający wybitnych lekarzy, w 1942 roku na polecenie nazistowskiej partii przeobraził nagle w niemiecką placówkę, gdzie pacjentów chorych psychicznie poddawano eutanazji. Lekarze tam zatrudnieni różnili się od esesmanów z obozów koncentracyjnych jedynie sposobem zabijania. Tam gazem, tu medykamentami. A przed śmiercią chorych zdolnych jeszcze do pracy wyzyskiwano, aby jak powiedział jeszcze w grudniu 1944 roku na zebraniu załogi dyrektor szpitala: wycisnąć ich jak się wyciska cytrynę, do ostatniej kropli sił. Za rok będziemy obchodzić rocznicę ujawnienia tych wydarzeń, już 80. Czy tamte czasy rzeczywiście nigdy już nie wrócą? 



Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

poniedziałek, 4 marca 2024

Isolations News 281: Kate Bush o winylach, Album Natalie Curtis, Vini Reilly - pytania, A Tribute To Lou Reed, Neil Young w trasie, Brit Awards od kuchni, coś dla fanów AC/DC, bieda muzyków, ekotabaka z robaka, strajk rolników, postrzelony człowiek - jeleń i tyłkowy złodziej

Manchester: Natalie Curtis oferuje album ze zdjęciami swojego autorstwa. Without I Want Nothing można kupić TUTAJ. Książka została wydrukowana w limitowanym nakładzie 100 numerowanych i podpisanych przez autorkę egzemplarzy.


Dalej Manchester - tygodnik Uncut zamierza przeprowadzić wywiad z Vini Reilly. W związku z tym ma propozycję do fanów tego genialnego gitarzysty: każdy może wysłać swoje pytania na adres widowni@uncut.co.uk do środy, 6 marca, a najlepsze z nich zostaną zadane i pojawią się w przyszłym numerze Uncut (LINK).
 

Zespoły z Manchesteru go uwielbiały, a nawet jeden z nich miał aspiracje być brytyjskim Velvet Underground. Mowa o Lou Reedzie. Aby uczcić jego 82. urodziny  Keith Richards opublikował wideo, na którym nagrywa cover utworu I'm Waiting For The Man. To pierwszy utwór z albumu The Power Of The Heart: A Tribute To Lou Reed, który zostanie wydany przez Light In The Attic w dniu Record Store Day (20 kwietnia).

Jeśli pojawili się wciągacze różnych proszków i substancji - lekarze usunęli 150 żywych owadów z nosa mężczyzny z Florydy. Według doniesień dziesiątki larw żerowały na nosie i jamie zatok mężczyzny. Po zabiegu on sam przyznał, że lepiej mu się oddycha. Robaki wysłano do epidemiologa w celu określenia ich gatunku (LINK). 

Nasza teoria jest prosta - facet najzwyczajniej stosował ekologiczną tabakę.

W temacie klinicznych wariatów - wydaje się że jedynie rolnicy są w stanie powstrzymać ekologiczne szaleństwo. Pora na strajk generalny w całej UE i Polexit.

Spotykają się dwa robaki.
- Czemu wczoraj wieczorem były u was takie krzyki?
- A, weganie chcieli ojca wyciągnąć na kanapkę.

Z perspektywy owsika. Pewien mężczyzna z Teksasu został oskarżony o kradzież antyków - wkładał je do zakrytego kiltem t@łka. Wśród przedmiotów znalazły się: pędzel do makijażu, zabytkowy otwieracz do butelek i coś co określono puszka na tytoń. Przyłapany wyjął je i odłożył z powrotem na półkę. Przedmioty trzeba było wyrzucić (LINK). Jaka szkoda...

Kolejny news o klinicznym wariacie - transgatunkowy człowiek, który identyfikuje się jako jeleń został przypadkowo postrzelony przez myśliwych - takie nagłówki niedawno obiegły portale w USA i Kanadzie. Od razu niektóre gremia orzekły że to fake. Ale czy aby na pewno? Zgodnie ze starą zasadą księcia Alleksandra Gorczakowa my wierzymy tylko w zdementowane wiadomości i składamy wyrazy współczucia trans-łani, niedoszłej wdowie po trans-jeleniu  (LINK).

Zima. Dwa jelenie stoją przy paśniku i żują ospale siano. W pewnej chwili jeden z nich mówi:
- Wiesz, tak bardzo chciałbym, żeby już była wiosna.
- Tak Ci mróz doskwiera?
- Nie, tylko już mi obrzydło to stołówkowe jedzenie


Były jelenie teraz konie. W dodatku dzikie. Neil Young i Crazy Horse powracają w trasę koncertową w kwietniu i maju tego roku, a planowany jest także album zatytułowany FU##IN' UP.FU##IN' UP zawiera 9 utworów na 2 płytach LP. Album zostanie wydany w limitowanej edycji kolorowego winylu w dniu Record Store Day  20 kwietnia, a wydania we wszystkich formatach trafią do sklepów 26 kwietnia (LINK).

 
Skoro Record Store Day to ich ambasadorką w tym roku będzie Kate Bush. Impreza odbędzie się w kwietniu. Artystka zaanonsowała ten fakt na swojej stronie, wyrażając przy tym miłość do muzyki na winylu: Uwielbiam to! (...) Album na winylu to piękna rzecz, której silną tożsamość zawdzięcza wielkoformatowej grafice. Istnieje znacznie bardziej osobista więź z artystą i jego twórczością (LINK).

Zawsze uważaliśmy Kate Bush za mądrą i inteligentną autorkę. A ona ciągle to potwierdza. 

Jeśli winyl to Richard Thompson ogłosił szczegóły swojego nowego albumu Ship To Shore. Powyżej możecie usłyszeć zapowiedź albumu Singapur Sadie. Album, wyprodukowany przez Thompsona i nagrany w Woodstock w stanie Nowy Jork, będzie dostępny na standardowym czarnym winylu, płycie CD i platformach cyfrowych. Limitowana edycja kolorowego winylu Deep Blue w nakładzie 500 egzemplarzy z dodatkowym pomarańczowym dyskiem flexi zawierającym demo utworu Trust będzie dostępna za pośrednictwem Rough Trade. Wydanie na płycie kompaktowej z autografem oraz limitowane wydanie winylowe w kolorze pomarańczowo-żółtego marmuru z archiwalnym nadrukiem 5×7 z autografem Richarda Thompsona będą dostępne u niezależnych sprzedawców detalicznych i można je już zamawiać w przedsprzedaży TUTAJ.


Inny winyl. Paul Weller (Jam) udostępnił zapowiedź swojego nowego albumu studyjnego. Powyżej możecie usłyszeć Soul Wondering, pierwszy singiel z albumu 66. 66 ukaże się 24 maja nakładem Polydor Records w przeddzień jego 66 urodzin. Album będzie dostępny na wszystkich głównych platformach streamingowych, CD i winylu. Został wyprodukowany przez Wellera i nagrany w jego studiu Black Barn na przestrzeni trzech lat z udziałem gościnnych muzyków, w tym Suggsa (Ship Of Fools), Noela Gallaghera (Jumble Queen) i Bobby’ego Gillespiego (Soul Wondering). Jesienią piosenkarz ruszy po Wielkiej Brytanii w trasę koncertową promująca nową płtytę. Trasa rozpoczyna się 17 października w Cheltenham i obejmuje także występy w Brighton, Newcastle, Glasgow, Manchesterze, Llandudno, Liverpoolu i Londynie. Szczegóły TUTAJ.


Jeśli trasy koncertowe - gitarzysta King Crimson Robert Fripp i jego żona Toyah Willcox zagrają w te Święta Bożego Narodzenia pięć koncertów. Para zagra w Edynburgu, Sunderland, Bath, Londynie i Wolverhampton podczas pięciodniowej trasy koncertowej w grudniu Bilety TUTAJ.

Innego rodzaju występy odbywają się jako wynik biedy. Na przykład Rihanna pierwszy raz od ośmiu lat wystąpiła na żywo na ślubie indyjskiego milionera, a w zasadzie najmłodszego syna indyjskiego miliardera-przemysłowca Mukesha Ambaniego:  Ananta Ambaniego i jego narzeczonej Radhiki Merchant. Zapłacono jej podobno 6 mln dolarów (LINK). Z kolei Catrin Vincent z Another Sky skarżyła się w wywiadzie, że w zasadzie po pandemii stała się bezdomna. Mieszka w furgonetce lub w wynajmowanych na krótki czas tanich noclegach... (LINK).


Jedni biedują inni dostają nagrody. Zespół ds. danych Sky News przyjrzał się utworom nominowanym do narody Brit Awards, począwszy od pierwszych nagród w 1982 r., aby określić, co jest obecnie popularne i co zmieniło się w ciągu ostatnich 42 lat. Po analizie uznano, że tym kryterium jest coś co określa się pozytywnym przekazem oraz długość utworu i taneczność. I cóż? Tegoroczni nominowani są bardziej taneczni niż zwykle, zawierają znacznie więcej przekazu i zaliczają się do najbardziej emocjonalnie negatywnych piosenek, jakie kiedykolwiek nominowano. Ale co jest najciekawsze tym wszystkim to zestawienie różnych kryteriów na wykresach (LINK).


Inna ciekawostka - okazuje się, że 40 000 lat temu europejscy neandertalczycy byli odnoszącymi sukcesy inżynierami i chemikami. Nowe badanie ujawniło, że nasi starożytni krewni sporządzali klej, czy też kit, z dwóch różnych surowców, z którego potem robili chwytak do kamiennego narzędzia – jest to najstarszy dowód na istnienie złożonego kleju w Europie. Oznacza to, że neandertalczycy byli bardziej inteligentni, niż się sądzi (LINK).


U nas za to robi się wszystko, żeby cofnąć nas w rozwoju. Mamy być mięsem armatnim Niemiec, względnie przy odrobinie szczęścia, zbierać dla nich szparagi.

 
Wszystko fur Deutschland.


Na koniec coś dla fanów AC/DC. Tego lata ma zostać opublikowana antologia kryminałów/zagadek, złożona z 10 historii inspirowanych 10 piosenkami z albumu Back In Black. Książka - o tym samym tytule - czyli Back in Black: An Antology of New Mystery Short Stories - zostanie opublikowana przez Blackstone Publishing i będzie dostępna w twardej oraz miękkiej oprawie a także na płycie audio CD. Książka jest trzecią częścią serii zagadek muzycznych i morderstw Blackstone'a. Inspiracją dla poprzednich antologii były Thriller Michaela Jacksona i Hotel California  zespołu Eagles. Przedsprzedaż TUTAJ.

Czytajcie nas codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.