sobota, 3 sierpnia 2019

Początki punk-rocka w Polsce


Opisaliśmy pokrótce początki nurtu punk w muzyce na Zachodzie Europy (TUTAJ) ze szczególnym uwzględnieniem Manchesteru (TUTAJ) a teraz spróbujemy cokolwiek napisać o Polsce, co jest znacznie trudniejsze.

Bo u nas te początki były zupełnie inne, u nas wszystko było mniej lub bardziej polityczne. Każda inicjatywa, która nie została nakazana przez władze, była traktowana bardzo nieufnie. Powodów ku temu można wymienić kilka, lecz za główny trzeba uznać wyjątkowo dobre przyjęcie zbuntowanej muzyki przez młodzież, co szczególnie irytowało totalitarną władzę.

Punk przywędrował niejako samoistnie i komuniści w Polsce zostali nagle postawieni przez faktem dokonanym. Paradoksalnie, do tej pory tzw. muzyką młodzieżową określano pojęciem big-bit. Gatunek ten był akceptowany i traktowany jak swoisty zawór bezpieczeństwa. A nawet jako narzędzie do osiągania założonych celów. Popierane przez władze zespoły muzyczne działały przy wielu małomiasteczkowych domach kultury. Trąbki Beatlesów to nie trąby jerychońskie, które mogłyby zwalić mury socjalizmu… – powiedział o muzyce bigbitowej towarzysz Jan Szydlak, członek komunistycznej partii rządzącej w Polsce (KC PZPR). I tak 1967 roku pozwolono, aby w Warszawie wystąpili The Rolling Stones, a nawet, w ramach walki z Kościołem Katolickim w 1966 roku, w PZPR rozważano możliwość zaproszenia The Beatles do Częstochowy, gdzie znajduje się narodowe sanktuarium Jasna Góra. Planowano to uczynić dokładnie podczas uroczystości religijnych z okazji tysięcznej rocznicy Chrztu Polski. Rozmowy podobno trwały, lecz ostatecznie uznano, że milicja nie byłaby w stanie jednocześnie obsłużyć koncertu oraz zgromadzenia religijnego.
 
Próbą wyjaśnienia fenomenu polskiego big bitu był dokument zatytułowany Beats of Freedom, nakręcony w 2009 roku przez Leszka Gnoińskiego i Wojciecha Słotę z myślą o odbiorcy na Zachodzie, z anglojęzycznym narratorem, którym był Chris Salewicz. Tam to podjęto próbę wyjaśnienia, czym w PRL była oficjalna muzyka rockowa lat 60. I to w kraju, w którym hipisi nie nosili dżinsów, bo te były luksusem kupowanym w nielicznych, specjalnych sklepach Peweks, oraz w którym hasło make love not war nie miało żadnego sensu, bo cały blok krajów kontrolowanych przez Związek Sowiecki nie zajmował się niczym innym tylko walką o pokój. Dlatego w latach 70. młodzi-gniewni nie słuchali ugładzonego big-bitu, lecz nieprawomyślnego, ledwie tolerowanego, amerykańskiego jazzu. Muzyka instrumentalna była bowiem bezpieczniejszą dla ustroju totalitarnego, niż teksty wykrzykiwane ze sceny i warszawski festiwal Jazz Jamboree stał się swoistą mekką dla artystów nie tylko z Polski, lecz również z Czechosłowacji, NRD, Węgier itd.

Według niektórych mitów o początkach punka w Polsce, u jego genezy był Walek Dzedzej 1953-2006 (Lesław Danicki) i jego gitara. Występował on w l. 70. w podziemnych przejściach dla pieszych, grając rock and roll z elementami muzyki punk, a w 1977 roku założył z Maciejem Góralskim (Magura) i Jackiem Kufirskim Walek Dzedzej Punk Band uznawany przez wielu, za pierwszy polski zespół punkowy. Grupa dała tylko dwa koncerty, pierwszy na poznańskim Folk Blues Meeting, drugi w warszawskim klubie Hybrydy. W 1980 r. Dzedzej wyjechał do Stanów Zjednoczonych...  Jego najbardziej znanym utworem był Nie jestem tym, czym ty, który nie jest dostępny w Internecie, inne można znaleźć sporadycznie, czasem pojawiają się w sieci i zaraz znikają. Zdarza się, że któryś z zespołów wykonuje ich covery.


Dzedzej czasem występował z innym proto-punkowymi grupami, które zaistniały także na moment: Złotym Cielcem i Światowym Zębem, założonymi przez innego ulicznego grajka Andrzeja Zuzaka i z udziałem Macieja Pietracho. Dali dwa koncerty w Hybrydach, po czym Zuzak w 1978 r. wyjechał do Berlina Zachodniego.

W 2 połowie lat 70. do Polski zaczęły trafiać pierwsze egzemplarze płyt Sex Pistols, przemycane z Zachodu, poza tym słuchano Radia Luxemburg i Radia Wolnea Europa. Niektóre informacje o nowym gatunku muzycznym trafiały jakby mimochodem, za pośrednictwem oficjalnej prasy, Lech Janerka pierwszą piosenkę przyszłego Klausa Mitffocha, Muł pancerny, napisał w wojsku po przeczytaniu artykułu o Sex Pistols. Nie słyszał tego zespołu, ale w teście opisano ich muzykę jako wyjątkowo hałaśliwą i agresywną (opisano przypadek człowieka, który przed telewizorem w Wielkiej Brytanii doznał zawału serca oraz innego, który zdemolował swój odbiornik) i Janerka spróbował wyobrazić sobie brzmienie takiego utworu.
W 1979 liczne nowe zespoły muzyki punk już zagrały swoje pierwsze koncerty, wśród nich były The Boors (później Kryzys), Tilt, Ornitolog, Atak, PKS, Mono, Fornit, Poland oraz Atak uważany za pierwszy w pełni zespół w stylu punk w Polsce z wokalistką, Elą Polą MazurRobert Brylewski tak zapamiętał te początki: Ten ruch [chodzi o punk] zaczynał się w Polsce trochę po omacku. Pamiętam, że wpadł mi w ręce artykuł w "Życiu Warszawy". Wypisywali wtedy jakieś koszmarne bzdury na temat punk rocka na Zachodzie. Znalazło się tam jednak kilka prawdziwych informacji, które mnie zaciekawiły. Pisali, że utwory punkowe są bardzo krótkie, rytmiczne, a teksty agresywne. To mi się spodobało. Bardzo chciałem grać, a jednocześnie raziły mnie zespoły typu Yes złożone z kolesi w powłóczystych szatach z cekinami, stojący w strumieniach świateł i śpiewający o purpurowych kaloryferach na karmazynowych niebach. Chciałem więc bardzo poznać tę nową muzykę, która jest wprost, bez egzaltowanych metafor. Byłem w drugiej klasie liceum i w końcu trafiłem na jakieś płyty. Któregoś dnia razem z kolegą z klasy ubraliśmy się tak, żeby nie było wątpliwości, że jesteśmy punkami. Włożyliśmy stare marynarki, do których poprzypinaliśmy mnóstwo agrafek i żyletek. Wymalowaliśmy sobie oczy na czarno aż do brwi i bezczelnie stanęliśmy pod Rotundą, żeby złapać kontakt z innymi. Po chwili obok nas zaczął się kręcić koleś w skórkowej kurtce zapiętej pod szyję jak cinkciarze. "To na pewno ubek" [chodzi o funkcjonariusza tajnych służb PRL] – pomyślałem. Nagle on podchodzi do nas, rozpina tę frajerską kurteczkę, a pod spodem ma krawat - "śledź" cały w agrafkach. "Panowie, ja też" – mówi. - "Spotykamy się w Bolku". Tak się to zaczęło. Nie było jeszcze punkowego mundurka typu "ramoneska i irokez", tylko totalna dowolność" (LINK) . Nie trzeba było długo czekać i jego zespół  The Boors  zadebiutował w Domu Kultury w Aninie, z suportem The Liars z Manchesteru, którym okazała się miejscowa grupa m.in. z Kazikiem Staszewskim. Wyszli oni z coverami brytyjskich zespołów i cześć publiczności dała się nabrać.

W 1980 Solidarność stała się pierwszym niezależnym związkiem zawodowym robotników we wschodniej Europie. W kraju wybuchły strajki i czuło się rosnące napięcie. Okres ten nazywany potem Festiwalem Solidarności przerwał brutalnie 13 grudnia 1981 r. stan wojenny. W tej atmosferze ogólnego buntu zaczęto wydawać pierwsze nagrania nowych zespołów, poprzez kasety magnetofonowe robione metodą DIY. Wśród muzyków niekwestionowane miejsce zajmował John Porter, Anglik, który przybył do Polski - podobno w poszukiwaniu wolności. Zagrał z kilkoma zespołami a potem założył swój Porter Band. Debiut został utrwalony płytą  Helicopters nagraną w profesjonalnym studio i wydaną w 1980 przez wytwórnię państwową Pronit. Porter tworzył pod wpływem brytyjskiego stylu new wave, lecz nie były to utwory punk...
Ale początek lat 80 należał do Brygady Kryzys. Kiedy grudniu 1981 roku na ulice polskich miast wyjechały czołgi, oni weszli do państwowego studia nagraniowego Tonpressu i przez dwa miesiące - pomimo godziny policyjnej - nagrywali swój legendarny czarny album (pisaliśmy o nim TUTAJ). Co więcej - skorzystali z dopiero co otwartego, najnowocześniejszego w Polsce studia nagrań. Czemu stało się to możliwe? Zadziałał tzw. czynnik ludzki, którym w tym przypadku był szef placówki, Marek Proniewicz (niedawno udzielił nam wywiadu (TUTAJ). 

Zespół założyli w 1981 roku w Warszawie. gitarzysta Tomasz Lipiński (ur. 21 sierpnia 1955 w Warszawie) i wokalista Robert Brylewski (ur. 25 maja 1961 w Warszawie, zm. 3. 06. 2018 r.). Lipiński wcześniej był frotmenem grupy Tilt a Brylewski - Kryzysu. W Brygadzie grali  basista Ireneusz Wereński, perkusiści Sławek Słociński (zastąpiony potem przez Jana Rołta) i Jarek Ptasiński oraz saksofonista Tomasz "Men" Świtalski. Mieli wystąpić podczas ogólnopolskiego zjazdu Solidarności, jednak do tego nie doszło. Za to dali koncert w warszawskim klubie Riviera (zaraz po debiutującej Republice, do której mamy stosunek osobisty, o czym pisaliśmy TUTAJ). Nagrany nielegalnie materiał trafił potem do Anglii i został tam wydany jako bootleg na płycie z okładką, na której wywracał się Pałac Kultury i Nauki, symbol komunizmu w Polsce (dar Józefa Stalina) - pisaliśmy nieco o niej TUTAJ. Po wprowadzeniu stanu wojennego Brygada Kryzys miała dać koncert 13 lutego (data była symboliczna - przypomnijmy - 13 grudnia wprowadzono stan wojenny) w sali Gwardii w Warszawie, jednak cenzura nie pozwoliła na wydrukowanie pełnej nazwy zespołu na plakatach. Muzycy najpierw mieli zagrać pod szyldem Brygada K., jednak ostatecznie odmówili wyjścia na scenę. Po tym incydencie dostali zakaz na występy w kraju, co stało się powodem ich rozpadu. Natomiast wydana płyta stała się kultową, a zespół został uznany za głos swego pokolenia.
 
Po rozwiązaniu zespołu Lipiński, Brylewski z Pawłem "Kelnerem" Rozwadowskim stworzyli zespół Aurora, a po odejściu z niego Lipińskiego (który reaktywował Tilt) przemianowali go na Izrael. Potem Brylewski stworzył Armię. W 1989 r. reaktywowała się Brygada Kryzys, w czasie wyjazdu muzyków Tiltu i Armii do Berlina Zachodniego. Ich pierwszy koncert w Jarocinie w 1991 r. został przyjęty entuzjastycznie... I tak dobrnęliśmy do nazwy Jarocin która u każdego fana muzyku punk w Polsce powoduje szybsze bicie serca. Bo fani dzielą się na tych, którzy byli i pamiętają festiwale w Jarocinie i na tych, co to niestety nie. My oczywiście byliśmy (i to w jego najlepszej odsłonie, w pamiętnym, symbolicznym roku 1984) i co więcej już opisaliśmy, co tam widzieliśmy TUTAJ. Takie to były początki nurtu punk w Polsce, co też bardzo skrótowo opisaliśmy (trzeba jeszcze napisać o Deadlock, Dezerterze, Siekierze, KSU i wielu wielu innych, co na pewno nastąpi). Na pewno postaramy się też omówić nieco dokładniej poszczególne wydarzenia tamtego czasu (najważniejsze zespoły i płyty lat 80. opisaliśmy już TUTAJ i TUTAJ), ale liczymy także także na Waszą pomoc. Jeśli byliście na koncertach w latach 70. i 80. – napiszcie o tym. Adres mailowy jest na stronie bloga. Bo internety nie płoną.


Do tematu jeszcze wrócimy, dlatego czytajcie nas - codziennie mowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

Piotr Bratkowski, Prywatna Taśmoteka czyli Słodkie lata 80., Warszawa 2003
Leszek Bugajski,  Seks, druk i rock and roll : zapiski z epoki recyklingu, Warszawa 2006.
Beata Hoffmann, Rock a przemiany kulturowe końca XX wieku, Warszawa 2001
Rafał Księżyk, Robert Brylewski, Kryzys w Babilonie, Warszawa 2011
Mikołaj Lizut, PRL – Punk Rock Later, Warszawa 2003
Krzysztof Lesiakowski, Paweł Perzyna, Tomasz Toborek, Jarocin w obiektywie bezpieki. Instytut Pamięci Narodowej. Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Warszawa 2004

piątek, 2 sierpnia 2019

Ian Curtis wył niczym pies - najnowsza książka Jona Savage'a o Joy Division - This Searing Light, the Sun and Everything Else, Joy Division the Oral History, nasza recenzja cz.5

 
Ostatnio skupiamy się na najnowszej książce Jona Savagea o Joy Division. Poddajemy jej treść analizie i jak dotychczas omówiliśmy rozdziały: czwarty (TUTAJ), trzeci (TUTAJ), drugi (TUTAJ) i pierwszy (TUTAJ).

Dzisiaj kolej na rozdział piąty, który zatytułowany jest: Maj - Czerwiec 1978, jak więc widać obejmuje tylko dwa miesiące, ale były one bardzo ważne w życiorysie Joy Division.

Na początku Bernard Sumner opowiada, jak pierwszy raz spotkał się z Robem Grettonem (warto zobaczyć TUTAJ). Miało to miejsce w maju 1978 roku, kiedy był w budce telefonicznej w Spring Gardens w Manchesterze. Do budki zapukał Gretton, przedstawił się, i w dość żartobliwy sposób zaproponował bycie menedżerem zespołu. Pracował wtedy w towarzystwie ubezpieczeniowym (jednocześnie był DJ-em) , ale właśnie stracił pracę, oświadczył, że ma na oku tymczasową pracę przy czyszczeniu toalet w Ardenale Centre, ale wolałby być jednak menedżerem zespołu. Po czym umówili się, że przyjdzie na próbę. Grupa ćwiczyła wtedy w starej fabryce, przyszedł podczas próby gdy już grali. Ponieważ Sumner zapomniał powiedzieć reszcie, że Gretton przyjdzie posłuchać, przerwali granie i z zaciekawieniem zapytali gościa kim jest, i wtedy Sumner go przedstawił... Zaproponował żeby poszli do pubu, każdy sobie coś kupił poza Robem. Tak dostał tą pracę, wyznawał idee punka choć jako DJ puszczał głównie muzykę soul. Zespól zdawał sobie sprawę, że menadżer to brakujące ogniwo, a on miał dużo ciekawych pomysłów.

Dalsza część rozdziału dotyczy sesji RCA w dniach 3-4.05. 1978 roku, w studio Arrow w Manchesterze. To było jeszcze przed spotkaniem z Grettonem. RCA miało wtedy swoje biuro w Piccadilly Gardens, a Ian Curtis pojawiał się tam dość często, mając nadzieję, ze spotka Bowiego, który przyjedzie do wytwórni zapytać o sprzedaż swoich płyt. Stephen Morris podkreśla, że to była to mało znana gawędziarska strona Iana, który chwalił się przyjaźniami z ludźmi z RCA z którymi zaledwie rozmawiał...

Morris i Sumner wspominają Richarda Searlinga z RCA - chciał nagrać album z Joy Division, zaproponował żeby wykonali cover Keep On Keeping On, na co przystali. 

Sam Searling opowiada jak Ian Curtis był regularnym gościem w RCA, głównie z powodu bycia fanem Iggy Popa, i opisuje wokalistę Joy Division jako skromnego i nieśmiałego chłopaka. Wtedy RCA poszukiwali punkowego zespołu i Searling pomyślał o zespole Iana.  

Sumner wspomina, że mieli dwa dni - jeden na nagranie, drugi na miksowanie. Mieli kłopoty ze wzmacniaczem... Przed nagrywaniem partii wokalnych kazał posłuchać płyt Jamesa Browna, żeby Curtis nauczył się śpiewać, a ten odpowiedział, że wypier##la stąd, na co pozostali członkowie zespołu zaczęli reagować złością, argumentując, iż nie można w ten sposób zaniechać pierwszej okazji bycia w studio. Curtis został upity ciderem żeby mógł nagrać wokale, o czym wspomina nie tylko Searling, ale i Morris, który z kolei twierdzi, że pili whisky. Ian niestety nie umiał śpiewać jak Brown, za to wył niczym pies... 

Zespół nauczył się, w jaki sposób nie postępować podczas nagrywania albumu, i nie popełnił tych samych błędów kiedy pracował nad Unknown Pleasures. Morris wspomina, że chcieli nagrać wtedy jakiś cover, mówi o Keep On Keeping On, ale zawsze w takich przypadkach rodzi się jakiś nowy utwór - tutaj akurat Interzone. Co nie zmienia faktu, że zarówno zdaniem Morrisa jak i Sumnera piosenka N.F. Porter jest bardzo dobrym utworem. Sprawdźmy to sami:
Searling również bardzo poważa tą piosenkę, a sugestię jej nagrania podsunęła mu jego żona. Poza Keep On Keeping On nagrali też They Walked in Line, z tytułu którego śmiała się żona Searlinga.

Kolejny fragment omawianego rozdziału dotyczy nagrania An Ideal For Living (warto zobaczyć TUTAJ) - czyli czerwca 1978 i wytwórni Enigma Records, oraz nagrania At a Later Date, na wydawnictwie Live at the Electric Circus

Na temat tego ostatniego wypowiada się Peter Hook. Kontrakt był dramatem, Virgin zabrało 95% dochodu, zespoły razem dostały resztę, na Joy Division zatem wypadło 0.5 %... Po pół roku płyta natomiast ukazała się z ogromną naklejką informującą o tym, że jest tam nagranie Joy Division... 
W książce przytoczone są recenzje Paula Morleya, Alana Lewisa i Jona Savage'a z tamtego okresu. Pierwszy podkreśla ostre brzmienie grupy, drugi z kolei insynuuje konotacje z faszyzmem dla zysku, choć podkreśla, że płyta An Ideal For Living zawiera materiał godny uwagi. Savage z kolei jest pewny, że zespół jeszcze nie powiedział ostatniego słowa...

Sumner opowiada jak projektował okładkę An Ideal for Living. W zasadzie podobnie jak opowieść Morrisa powyżej, tak samo ten fragment jest powieleniem wypowiedzi z filmu dokumentalnego o zespole. Opowiada historię jak poszli z płytą do Pips i prosili DJja żeby ją odtworzył, i ponieważ była nagrana cicho ludzie zeszli ze parkietu. Hook wspomina, że odsłuchanie płyty w domu było jednym z najbardziej rozczarowujących momentów jego życia. Morris starał się ją sprzedawać, twierdzi że wielu ludzi w Macclesfield powinno mieć ją w domach. Mark Reeder opowiada, że EPka bardzo mu się spodobała, uważa że okładka to była akt odwagi, wspomina jak Curtis będąc w Berlinie interesował się wojną. Przytacza fakt kiedy  Siouxsie w występie telewizyjnym założyła opaskę ze swastyką, co nie wywołało pozytywnych konotacji i było złym sygnałem. W tym czasie odradzały się ruchy nacjonalistyczne. Tłumaczy, że taka retoryka fascynowała Curtisa, ponieważ jako nastolatek rozmawiał o tym z rówieśnikami. 

Deborah Curtis twierdzi że Ian lubił parady wojskowe. Był też fanem Margaret Thatcher (poglądy polityczne Curtisa opisywaliśmy TUTAJ). Ian nie poślubiłby jej gdyby była apodyktyczna. Podczas sporów wycofywał się z dyskusji. Nigdy nie chciał nikogo urazić. O fascynacji II wojną nie chciał z nią dyskutować, było tak dlatego, że mieli na ten temat sprzeczne zdania. 

Sumner z kolei wspomina, że o wojnie dowiadywał się od dziadków. Opowiada jak Gretton utożsamiał słabą sprzedaż płyty z faktem kiepskiej okładki, dosłownie ujął to tak: Ta pierdolona płyta którą nagraliście nie sprzedaje się przez pierdoloną okładkę. Wszyscy myślą przez nią, ze jesteście naziolami. Zrobimy nową okładkę i wytłoczymy płytę na 12 calowym nośniku, będzie brzmiała głośniej. Odkupił też taśmy matki od RCA - i tak te ukazały się później na bootlegu...

Lesley Gilbert wspomina jak z Robem Grettonem pierwszy raz zobaczyli Joy Division podczas  Stiff/Chiswick i byli zaszokowani. Zespół  wyraźnie odróżniał się od innych i wytwarzał wkoło siebie niesamowitą atmosferę... Bernard Sumner opowiada jak dobrze czuł się w towarzystwie ich menadżera, i tak na prawdę to Gretton spowodował że nagrali pierwszą płytę dla Factory. Zespól był wtedy zdania, że trzeba nagrać ją gdziekolwiek. Opinię o Factory podzielał też Ian Curtis.  

Terry Mason ma żal o to w jaki sposób został pozbawiony pozycji menadżera zespołu, twierdzi że to nie podobało się Ianowi Curtisowi, który był bardzo honorowym człowiekiem. Rob widział dla niego miejsce przy zespole, tak więc pozostał i imał się różnych czynności jak np. kierowca. Terry Mason udziela też dość ciekawej informacji - twierdzi, że utwory z początku działalności zespołu komponował głównie Peter Hook. Wtedy byli najmniej popularną grupą w mieście. Pojawiło się więcej piosenek Iana... to była inna liga. Można tworzyć proste rymy, ale Ian tworzył wiersze, które nie były proste do zrozumienia. 

Proces powstawania piosenek opisuje Bernard Sumner: Włączaliśmy instrumenty i po prostu graliśmy. Mieliśmy taki stary magnetofon. Ian zwykł podchodzić i mówić "o ten bit jest dobry" a ponieważ byliśmy skupieni to on cały czas słuchał. Wtedy ja mówiłem: "O to ci się podoba?" I wtedy zaczynałem jamować w oparciu o ten fragment, wtedy on mówił: "OK użyjemy tego dla następującego fragmentu testu, a tego dla chórków". To było dość proste ale myślę że dlatego, iż nie wiedzieliśmy co robimy, robiliśmy to w nietypowy sposób.... Hooky nie słyszał się jak grał nisko, więc zaczął grać wysoko, co było szczęśliwym zbiegiem okoliczności i nadało nam brzmienie. .. Jestem dość wyluzowaną osobą, nie jestem hiper w żądnym tego słowa znaczeniu, jeśli chcesz grać punka musisz być hiper, agresywny, lub szalony, czego nie umiałem. Tak więc wyrobiłem sobie swój styl, wolny i uważny. Lubię dźwięk, dlatego zwykłem grać na gryfie gitary gdzie brzmi ona na prawdę ładnie. Ja jestem bardziej rytmem i akordem, a Hooky był melodią. Ma na prawdę duży talent jeśli chodzi o melodię. Ma taką silną, barbarzyńską składową osobowości, którą lubią ludzie, ostrą jakość ujawniającą się w muzyce. ...

Nie mieliśmy żadnego sposobu na pisanie muzyki. Po prostu czekaliśmy na inspirację. Ian był niezły w wyłapywaniu riffów... 

Kończyliśmy z piosenką i nagrywał ją na kasecie. Brał do domu, gdzie miał pudełko z tekstami. Czasem dodawał cały tekst, czasem wracał na próbę z niepełnym i go kończyliśmy. ... Był pisarzem, miał zazwyczaj ze sobą pudełko pełne tekstów, siedział w domu i pisał non stop zamiast oglądać telewizję...

Opowiadał o muzyce innych: "Słyszeliście nowy numer Iggyego, China Girl? 


Zróbmy coś podobnego." Ale nie zrobiliśmy bo nie byliśmy na tyle dobrzy..."Słyszeliście piosenkę Love - 7 and 7 Is?" Zróbmy coś podobnego... Rozmawialiśmy o tym ale tego nie robiliśmy. 


Były dni że nic się nie działo, ale były takie że mieliśmy niezłe pomysły...

Myśleliśmy że rytm jest najważniejszy, więc musieliśmy być pewni, że mamy dobry rytm od Steve'a zanim zaczęliśmy dodawać gitary. Siadaliśmy wkoło niego i to wyglądało jak: dalej Steve, daj nam jakiś rytm.  O to będzie to, i zaczęliśmy jamować...

Tony Wilson podkreśla, że każdy z członków zespołu wnosił coś ważnego. Każdy z nich coś wnosił i wszyscy lubili Pistolsów

Peter Hook wspomina: wzmacniacz Bernarda był bardzo głośny. Gdy grałem wysoko mogłem go przekrzyczeć. Ian gdy to usłyszał był wstrząśnięty i powiedział: To brzmi nieźle gdy grasz wysoko, powinniśmy nad tym popracować bo to brzmi na prawdę charakterystycznie. A ja na to: OK który bit? On odpowiadał: ten tam i tam, I wszystkie te piosenki: She's Lost Control, Insight, 24 Hours, LWTUA, 99% ich zaczynało się od muzyki. 

Terry Mason opowiada, że Ian Curtis często podczas jamowania wyciągał kawałki tekstów i przeprowadzał coś na kształt testu wzrokowego, który fragment najbardziej pasuje. Ian brał to wszystko do domu i zmieniał, poprawiał, wracał na kolejną próbę a jeśli nie byli zadowoleni odkładali utwór na jakiś czas. 

Stephen Morris przyznaje że nie miał pojęcia o czym śpiewał Curtis, była to jego prywatna sprawa. Na koniec rozdziału Sumner wspomina, że każdy z nich był jak samotna wyspa, a Hook że stanowili doskonałą całość - wszyscy parli równomiernie w tym samym kierunku.

Wkrótce omówimy kolejny rozdział z książki Jona Savage'a, dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.                     

czwartek, 1 sierpnia 2019

Zev Hoover w krainie baśni

Znacie bajki o krasnoludkach, albo cykl opowieści o rodzinie Pożyczalskich? A pamiętacie historię podróży Guliwera do krainy liliputów? W dzieciństwie z zapartym tchem czytaliśmy książki o małych ludziach i nie jeden z nas chciał za przykładem Alicji z Krainy Czarów zjeść ciastko, aby przejść przez drzwiczki do świata baśni. 

Zev HooverNatick w Massachusetts zrobił tak. Oczywiście w wyobraźni. Gdy miał 14 lat zamieścił w Internecie szereg zrobionych przez siebie zdjęć, na których głównie pokazał siebie, lecz pomniejszonego cyfrowo, latającego na papierowych samolocikach, pływającego na tratwie z patyczków po lodach lub wylegującego się w łupinie orzecha (jakiś czas temu prezentowaliśmy surrealistyczne prace innego fotografa, Michaela Ticcino TUTAJ) .






Zev ma obecnie 19 lat i nadal tworzy, ostatnio zaczął robić filmy skonstruowaną przez siebie kamerą. Zaczynał w wieku 8 lat od zdjęć wykonywanych telefonem komórkowym, a potem dostał dwa profesjonalne urządzenia  aparat fotograficzny i kamerę wideo - które z uczuciem nazwał Betsy i Diana. W jednym z wywiadów skromnie przyznał, że tematy zdjęć wymyślała jego starsza siostra Nell a on tylko realizował to, co ona mu opisała. 


Artysta - a  miano to jest jak najbardziej uprawnione - prowadzi własną stronę internetową TUTAJ, której ważnym składnikiem jest blog, na którym dokładnie opisuje sposób wykonywania zdjęć. Oprócz tego założył profil na platformie Flickr, gdzie występuje pod nickiem Fiddle Oak, który jest anagramem utworzonym od  Little Folk.

Choć wszystkim podobają się jego surrealistyczne, cyfrowo modyfikowane zdjęcia (, dla nas interesujące są także te zwykłe, wykonywane w plenerze. Są one w przeważającej większości czarno-białe i pokazują samotną sylwetkę chłopca wkraczającego w Wielki Świat.









 
Na nich nie pomniejsza swojej sylwetki, nie musi, tego robić by przekazać nam odczucie niewyobrażalnej przestrzeni, która czeka go, gdy tylko opuści przyjazny dom. Nie wydaje się aby uważał, że na zewnątrz czeka go wrogi teren,  lecz po prostu nieznany, gdzie zdarzyć się może dosłownie wszystko. Wszystko wskazuje na to, że Zev Hoover jest przygotowany by stawić życiu czoło, bo nie prezentuje postawy pełnej konfrontacji, lecz chce zrozumieć to, co go spotka: uważnie przygląda się i chłonie a potem przekazuje nam wszystko co uznał za interesujące. Na razie jest sam, lecz nie wydaje się aby był samotny. Są z nim jego marzenia i oczekiwania. Za jakiś czas, gdy opiszemy jeszcze to i owo może wrócimy do Zev’a i zobaczymy jak sobie radzi.
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

środa, 31 lipca 2019

Z mojej płytoteki: the Bolshoi - dzieła zebrane wydawnictwa Beggars Banquet...


Każdy lubiący nostalgiczne klimaty nowo/chłodnofalowe lat 80-tych na pewno kojarzy the Bolshoi, co najmniej ich wielki hit Sunday Morning. Dzisiaj kilka słów o kolekcji z dorobku tego właśnie zespołu - the Bolshoi - 5 albums, która została wydana w 2015 roku przez Beggars Banquet w serii Beggarsarchive. Swoją drogą mało która wytwórnia tak walczy z usuwaniem swoich materiałów z YT jak oni, co moim zdaniem nie ma sensu. Myślę, że wielu ludzi (w tym ja sam) kupuje płyty po zapoznaniu się z ich zawartością w sieci, bez czego nie poznałbym wielu interesujących zespołów... 

Odnośnie omawianej dziś kolekcji CD to poza pięcioma krążkami, zawiera jeszcze miniksiążeczkę z pełnym opisem wydawnictwa.
Słowem wstępnym opatrzył je David Paul Wyatt Perko, menadżer, który w bardzo ciekawy sposób przedstawił nie tylko (mówiąc oględnie) dość skomplikowaną, osobowość lidera the Bolshoi, czyli Trevora Tannera, ale i klimat tamtych lat. 

Perko opowiada, kiedy to pewnego deszczowego dnia w 1985 roku znudzony przelatywał pilotem między kanałami w TV. W pewnym momencie natrafił na wywiad z jakimś muzykiem, który na pytanie co go kręci, udzielił odpowiedzi że ... hamburgery. Perko zirytował się taką nonszalancją i pomyślał, jak tylko zaczęto odtwarzać teledysk do piosenki Happy Boy z singla Giants zespołu, że na pewno to bedzie lipa i zaraz zmieni kanał. Tak jednak się nie stało, został oczarowany...

Przyznaje, że wtedy słuchał m.in. the Alarm, Japan, a jego pasja do Kate Bush, Cocteau Twins czy This Mortail Coil dopiero się rodziła. 

W 1989 roku skończył szkołę artystyczną (specjalność komunikacja wizualna) i jego marzeniem było przenieść się do Londynu i tam zatrudnić jako projektant okładek, chciał też zaprojektować okładkę czwartego albumu the Bolshoi. To niestety się nie udało, a dopiero 10 lat później, podczas wywiadu z Trevorem Tannerem dla swojego pisma Fright X, poczuł, że z gitarzystą i frontmanem zespołu łączy ich coś co nazwał creative connection. Ale dopiero w 2004 roku rozpoczęli współpracę. 

Kierownictwo wytwórni Beggars Banquet zatrudniło go do pracy nad albumem  Country Live. Nie tylko pozwolono mu zaprojektować okładkę, ale i brał udział w realizacji piosenek. Udzielał się także na kolejnym wydawnictwie zespołu pt. Voyage of Peculiarieties.
Muzycznie nie ma się co czarować, jest to gratka dla fanów zespołu i chłodnych brzmień. Pierwsza płyta - Giants, posiada znacząco rozszerzoną tracklistę o bonusowe utwory (zasadniczych piosenek jest 6, bonusów aż 11). Wśród dodatkowych piosenek mamy dema utworów Away, czy Sunday Morning. Wiadomo, te zostały umieszczone na drugim i moim zdaniem najlepszym, albumie w dorobku grupy, mianowicie Friends. Ten najeżony jest hitami... Dwa z nich poniżej, najpierw otwierający album, niesamowity Away:

a po  nim, wspomniany na początku wpisu, największy hit zespołu - czyli Sunday Morning:

Na mnie jednak największe wrażenie z tej płyty robi Looking for A Live to Lose. Może nie brzmi on najlepiej w wersji koncertowej, ale warto zobaczyć jak to wyglądało, co daje też niezły obraz frontmana grupy... 

 
Oczywiście i na tej płycie, obok 10 zasadniczych piosenek mamy 7 bonusów. Pozostałe albumy, nie są już tak udane... Niemniej są na nich hity, na Lindy's Party mamy przecież słynnego TV Mana
Pozostałe wydawnictwa będą jeszcze przedmiotem naszych wpisów. Na razie myślę, że tym, którzy zapomnieli o the Bolshoi udało nam się zespół przypomnieć, a tych którzy nie znali - nim zainteresować.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.  

Na koniec bonus, jak długo nie zdejmą, przenieśmy się do cudownych lat 80-tych a dokładnie do roku 1985:

 

The Bolshoi 5 Albums, Beggars Banquet 2015, produkcja: The Bolshoi, Giants, tracklista: Fly, Sliding Seagulls, Hail Mary, Giants, Happy Boy (Original Mix), By The River,     Bonus Tracks: Foxes, M.F.P., Billy's New Boots, Sob Story, Amsterdam, Crosstown Traffic, Boxes, Holiday By The Sea, Away (Demo), Sunday Morning (Demo), Books On The Bonfire (Demo). Friends, tracklista: Away, Modern Man, Someone's Daughter, Sunday Morning, Looking For A Life To Lose, Romeo In Clover (Call Girls), Books On The Bonfire, Pardon Me, Fat And Jealous, Waspy, Bonus Tracks: A Funny Thing..., Boss, Razzle Dazzle, Black Black Black, Toys Xmas Party, Pardon Me (Demo), Fat And Jealous (Demo). Lindy's Party, tracklista: Auntie Jean, Please, Crack In Smile, Swings And Roundabouts, She Don't Know, T.V. Man, Can You Believe It, Rainy Day, Barrowlands, Lindy's Party, Bonus Tracks: Please (12" Single Mix), West Of London Town, T.V. Man (7" Single Edit), Strawberries And Cream, I'm Depressed (We All Die). Country Life, tracklista: World In Action, Under The Shed, What's Your Favourite Coulour, Country Life, We Don't Want Him Here, Boy From The Nursery World, Long Tall Sally In A Black Dress, Too Late, Out There In The Distance, Castaway, Delores Jones, Yee Hee, Madame Hecate, Last Chance For The Slow Dance, Everything Is Done For You Today, Voyage Of Peculiarities, trackista: Let Sleeping Dogs Lie, I Know, Half Past Six, When Big Girls Cry, Singing The Blues, Lullaby, Sad Story, Rockin' Bird, Bonus: Live 1986, Modern Man, Family Farm, Someone's Daughter, Books On The Bonfire, Pardon Me, Looking For A Life To Lose, Away, Billie Jean / Take Me To The River.

wtorek, 30 lipca 2019

Mark Fearnley: Ulotne momenty samotności

Dzisiaj chcemy wam zaprezentować kolejnego fotografa, który tworzy w ulubionym przez nas nurcie minimalistycznym i w cenionej przez nas tonacji czarno-białej. Do tej pory pokazaliśmy podobne, monochromatyczne  prace autorstwa Hengki Koentjoro (TUTAJ) , Sarolty Ban (TUTAJ), Leni Riefenstahl (TUTAJ), Sebastiao Salgado (TUTAJ) i Petera Davidsona (TUTAJ).  Teraz pora na Brytyjczyka, Marka Fearnley’a

Rozpoczynał od stanowiska dekoratora wnętrz, potem zaczął malować obrazy abstrakcyjne, w końcu uznał, że spełni się w fotografii. Robi zdjęcia na ulicy i w miejscach publicznych Londynu, starając się uchwycić na nich ulotny moment… a także samotność. Nostalgię za czymś równie przelotnym, co spotkanie mijających się i spiesznie idących przechodniów. Zresztą spójrzmy na jego fotografie, abyście poczuli emocje i to, o czym chcemy opowiedzieć.I cóż zobaczyliśmy? Linie, cienie, sylwetki, przechodzenie od negatywu do pozytywu, czarno-biały świat, w którym ludzka sylwetka – człowiek- jest tylko elementem miejskiego krajobrazu, zredukowanym do symbolu, niemal do ornamentu, z którego w deszczu jesteśmy w stanie zauważyć jedynie odbicie w kałuży lub fragment oka, czy twarzy, bo reszta postaci jest niewyraźna i zniekształcona…   A jeśli nawet zainteresuje nas ta druga osoba, to kontakt z nią jest zbyt krótki, jedynie taki, by  pobieżnie zobaczyć  ją oddalającą się od nas. I wtedy budzi naszą ciekawość, lecz jest już za późno… możemy tylko wyobrażać sobie kim jest.



















Pokazujemy tylko kilka prac Marka Fearnley’a. Jednak jest ich znacznie więcej. Fotograf nie ogranicza się jedynie do zdjęć wykonywanych w Wielkiej Brytanii lecz szuka inspiracji podróżując po świecie. Jednak wszędzie jest tylko przechodniem, spieszącym się w poszukiwaniu nowych wrażeń. 

Artysta chce podzielić się z innymi swoją wizją świata dlatego organizuje warsztaty fotografii artystycznej. Chętni mogą się na nie zapisać poprzez stronę jego internetową TUTAJ.   Tam też możemy zapoznać się z całą jego twórczością.


Niedługo koleje ciekawe prace, artystów mniej znanych, spoza mediów głównego nutu ale czy to znaczy, że gorszych?

Chcecie ich poznać? Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

poniedziałek, 29 lipca 2019

Isolations News 47: Interzone - dziwka i Batman czyli jak skopać teledysk, nowy hit Antipole, magazyn Gothic, the Cult wydaje kolekcję, Rutger Hauer...

Zmarł Rutger Hauer, duński aktor znany najbardziej z filmu Blade Runner. Miał 75 lat, ponoć długo się nie męczył... Więcej TUTAJ.
Transmission, the Sound of Joy Division koncertuje, powyżej lista koncertów, jak widać są wolne terminy. Jeśli ktoś z Polski jest zainteresowany organizacją występu prosimy o kontakt. Mniej więcej wygląda to tak:
A my nadal obstajemy przy zdaniu, że nic nie pobije Xiu Xiu & Deerhoff i ich znakomitego show, podczas którego wykonali Unknown Pleasures (zresztą warto zobaczyć samemu TUTAJ).
The Cult, o których pisaliśmy całkiem niedawno TUTAJ,   wydał boxset z 5 bajerami. 3 winyle, kaseta i memorabilia. Więcej i zamawianie TUTAJ.

Magazyn Gothik z Niemiec publikuje ciekawe materiały o miłej naszemu sercu muzyce. Mało tego, w ostatnim numerze 2 płyty CD, jedna z obecnymi hitami, druga z kompilacją cold wave. Grają między innymi: the KVB, czy Lacrimosa. No i jest też nowy hit naszych starych znajomych, czyli Antipole i Paris Alexander, zatytułowany: Syndrome (warto zerknąć też TUTAJ).  Nie znacie Antipole? Poznajcie ich bliżej, czytając nasz wywiad z nimi TUTAJ. Poniżej jedna z ich wcześniejszych produkcji...

Za całość trzeba zabulić 13.99 Euro, choć sama okładka jest o wiele więcej warta...  Reszta TUTAJ
Trwa niszczenie pamięci po Ianie Curtisie, bo jak inaczej można nazwać serię teledysków Unknown Pleasures Reimagined? Wystarczy zresztą poczytać komentarze pod klipami. Byli już faceci w błocie, fabryka ślimaków, jakiś elf w Berlinie... Do tego doszła kurwa spotykająca Zorro, Spidermana i Batmana. Kogoś ostro pogięło. Nawet tutaj tego badziewia nie będziemy wklejać. Wstyd, to mało powiedziane.

Módlmy się żeby za rok nie zabrali się za Closer. To już będzie kompletne świętokradztwo. 

Czytajcie nas, codziennie nowy wpis - tego nie znajdziecie w mainstreamie.

niedziela, 28 lipca 2019

Martin „Zero” Hannett, ekscentryk z powołania?

W postpunkowym świecie Martin „Zero” Hannett osiągnął status ikony. Był on, co wszyscy podkreślają, osobą ekscentryczną. Opinię tę zawdzięcza w głównej mierze dziennikarzom, którzy opisywali go niczym postać z kreskówki – albo jako modelowy przykład szalonego naukowca albo osobę krańcowo odbiegającą od tego stereotypu, czyli skończonego ćpuna. Szkoda, że Hannett nie stał się po prostu tematem badań naukowych i że większość autorów opracowań dotyczących muzyki punk i postpunk skupia się na anegdotach i sensacyjnych opisach Hannetta i jego - podobno - gwałtownego zachowania. 

Tymczasem miało ono swoje logiczne wytłumaczenie. To, podobnie jak i jego dziwactwa, mają sens (np.: pouczenia Petera Hooka, by ten grał szybciej, ale wolniej albo sarkastyczna uwaga do Stephena Morrisa, by ten zagrał jeszcze raz, lecz tak, aby było w tym nieco więcej przyjęcia koktajlowego. Powtarzane bon-moty są barwne, lecz jeśli chodzi o muzykę, pozostają zupełnie bez znaczenia.
Wręcz przeciwnie to co mówił i robił Hannett w sumie czyniło z niego czarodzieja - czy raczej – alchemika (warto zobaczyć TUTAJ). Możliwe, że jego ekscentryczne zachowanie było celowe, bo zapewne bawiła go otaczająca go fama szalonego geniusza i odpowiednio podkręcał atmosferę wokół swojej osoby. Jednak przytaczane nienormalne pomysły np.: zmuszanie muzyków do powtarzania, wydawało się im bez końca, fraz muzycznych, demontaż perkusji i zmontowanie jej w nieoczekiwanych miejscach (np.: na dachu), maksymalne obniżania temperatury w studio za pomocą klimatyzatora aż zapanowała w nim temperatura właściwa dla lodówki – rozmyślnie wyprowadzało muzyków z równowagi (warto przeczytać nasz wywiad z Dave Clarke, perkusistą Blue in Heaven, którym Hannett realizował płytę - TUTAJ). Nokaut psychiczny stosowany przez Hannetta przekładał się na eksplozję tak silnych emocji, że niemal je materializował i można je było łatwo zarejestrować na taśmie magnetycznej. Wspominał o tym Colin Sharp w biografii Martina Hannetta pt. Who Killed Martin Hannett w której cytował słowa wyjaśnienia Mister Zero: Po prostu mówię to gówno: „szybciej, ale wolniej", żeby zmylić, i to jest całkiem zabawne.

Ale co w zasadzie oznaczało to polecenie? Przypomnijmy cechy pracy Hannetta: stosował efekt lekkiego opóźnienia oraz był niewiarygodnie cierpliwy i pracowity. Potrafił nagrać poszczególne dźwięki perkusji, aby potem złożyć je w całość, dokładając do tego własne pomysły (warto zobaczyć TUTAJ). Skąd się one brały?  Warto pamiętać, że Hannett z wykształcenia był chemikiem, zafascynowanym matematyką (podobno uwielbiał trygonometrię) oraz fizyką kwantową, natomiast dźwiękami bawił się od zawsze. Jeszcze w czasie studiów grał w zespole rockowym wspierającym John’a Cooper Clarka, Slaughter and the Dogs i Jilted John, a potem nagrał debiutancki album Spiral Scratch dla Buzzcocks (zobacz TUTAJ). Wtedy zwrócił siebie uwagę Tony'ego Wilsona, który potem zaproponował mu współtworzenie Factory Records…

Przy nagrywaniu utworów Joy Division faktycznie wzniósł się na wyżyny wyobraźni muzycznej. Nie tylko nagrał dźwięki, lecz wręcz jakby na nowo je stworzył, a przy okazji zarejestrował klimat utworów (warto zobaczyć jak wspominają go współpracownicy TUTAJ). W zasadzie on jedyny w tamtym czasie słuchał o czym śpiewa Ian Curtis, co tak naprawdę chce przekazać. Wysłuchał i zrozumiał wszystko: ból i desperację, która aż pulsowała w wykonywanych utworach, depresję i strach przed życiem. Aby to nagrać zastosował radykalny zestaw efektów: dźwięk tłuczonego szkła, odgłosy windy, opóźnione rytmy perkusji. Niewątpliwie był pod wpływem motorycznych rytmów nurtu Krautrock, od których przejął zamiłowanie do rytmicznych sekcji perkusji, bijącej zautomatyzowanym tętnem. Poprzez mocny rytm nadał utworowi She's Lost Control z albumu Unknown Pleasures, dodatkowy efekt  niepokoju. 


Posiłkował się przy tym rozmaitymi elektronicznymi zestawami perkusyjnymi. Wg ustaleń Jake Kennedy, autora monografii: Joy Division And The Making Of Unknown Pleasures wydanej w 2006 roku, Morris i Hannett używali dwukanałowego syntezatora Simmonds, syntezatora trójbębnowego Synare, Muscleid Claptrap i automatu perkusyjnego Boss DR55. Wprawdzie na początku zespół unikał takiego sprzętu, ponieważ powszechnie uważano je za niepasujące do surowego, punkowego rocka, jednak z czasem przekonał się do nich. Dzięki temu Hannett i Bernard Sumner byli w stanie zrealizować wszystkie możliwości tkwiące w utworze Atmosphere (warto zobaczyć TUTAJ). Skorzystali z syntezatora ARP Omni-2, dzięki czemu udało im się narzucić widzom poczucie szeroko otwartej przestrzeni, która tkwiła w muzyce Joy Divison i którą zauważył Hannett od pierwszego momentu (TUTAJ).  Należy jednak dodać, że nie poprzestali na jednym typie syntezatora, lecz również korzystali z innych. Wymieńmy je po kolei: ARP Solina String Ensemble, Powertran Transcendent 2000, Maplin ETI International 4600 oraz Computer Music Melodian.

Nowe instrumenty perkusyjne dawały nowe możliwości. Martin Hannett jest znany ze swojej pionierskiej pracy nad wykorzystaniem opóźnień cyfrowych, w szczególności w nagraniach Joy Division. W wywiadzie udzielonym Jonowi Savage'owi w 1992 roku (opublikowaliśmy go TUTAJ) Hannett mówił: Kiedy pojawiły się efekty dźwiękowe, pod koniec lat 70-tych nastąpił przeskok w sposobie kontrolowania nastroju muzyki. Mogłeś wprowadzić tyle smaczków ile tylko byłeś w stanie wymyślić.

Efekty studyjne Hannetta pozwoliły na osiągnięcie jeszcze jednego celu. Dźwięk miał stworzyć obraz odległości. Brzmi to może nieprawdopodobnie, lecz chodzi o to co Tony Wilson nazywał tworzeniem miejsca w kosmosie, a co wyjaśnił w sposób następujący: za każdym razem, gdy słyszysz dźwięk, nie wiesz co to, ale twój mózg mówi ci, gdzie jesteś i skąd dochodzi dźwięk, zależnie od pogłosu, opóźnienia i tak dalej. Tworzy wyimaginowany pokój... To, co robią wielcy producenci, tacy jak Martin, to tworzą osobny pokój dla każdego nastroju (za publikacją Jake Kennedy s. 59-60). Hannett na albumie Joy Division, za pomocą dodatkowych dźwięków i systemu opóźnień, skutecznie zakłócił poczucie przestrzeni, nie pozwalając słuchaczowi na stworzenie własnej mapy dźwięku a przez to wywołując rodzaj klaustrofobii. Inaczej mówić, nie pozwolił na stworzenie określonego pokoju, co stało się u słuchacza źródłem psychicznego niepokoju, poczucia, że coś jest nie tak. Osiągnął to przez opóźnienie sekcji bębna, którego uderzenie czuje się, lecz dźwięk słyszy z lekkim, prawie niezauważalnym, opóźnieniem (część oryginalnych taśm Hannetta sprzedawał ostatnio na aukcji Peter Hook - TUTAJ).

Martin Hannett, przypomnijmy sam o tym mówił w cytowanym już tutaj wywiadzie, używał kilku urządzeń opóźniających, z czego najważniejszym był Advanced Music Systems (AMS) DMX 15-80, który w tamtym czasie był najnowocześniejszym sprzętem studyjnym, ponieważ był to pierwszym na świecie kontrolowany przez mikroprocesor 15-bitowy opóźniacz cyfrowy. Hannett podobno posiadał kilka i używał ich szeroko na obu albumach Joy Division (TUTAJ omawialiśmy bootleg z nagraniami z prywatnej kolekcji Hannetta).

Do postaci Martina Hannetta będziemy tutaj wracać jeszcze nie raz, a obie książki omówimy w detalach. Dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie. 

Jake Kennedy, Joy Division and the Making of Unknown Pleasures. Londyn 2006
Colin Sharp, Who Killed Martin Hannett? Londyn 2007