piątek, 8 marca 2024

Nasza relacja: Darker Waves Festival, Los Angeles 18.11.2023. cz.1

Kolega Nieprzypadek po swojej relacji z koncertu wokalisty Ultravox (TUTAJ) zaprasza dziś na pierwszą część relacji z festiwalu Darker Waves Festival w Los Angeles. I to jest wspaniała relacja, za którą w imieniu załogi i czytelników dziękujemy!

Prolog

Jeśli w środku polskiej nocy przeraźliwie dzwoni telefon zza Oceanu, może to oznaczać tylko jedno: Mr. Colourbox wyhaczył jakiś koncert. A jeśli dzwonek nie milknie i nie odpuszcza - musi to być coś wyjątkowego.

- Czego!? - pytam półprzytomny, a jego podekscytowany głos wyrywa mnie z jakiejś bajkowej przygody, bo przecież we śnie zwykle przeżywam różne jazdy. Podobno między wymiarami.

Tymczasem ze słuchawki dobiega niekontrolowany bełkot,     z którego trzeba wychwycić jakiś sens, przesiewając przez sito zrozumienia wszystkie przecinki. A sens brzmi dość radośnie:

- Wstawaj do cholery i trzymaj się! Wiedziałem, wiedziałem, że jeszcze coś się wydarzy!

- Ale co? - na razie budzę się dość wolno.

- Słuchaj, sprawa jest… koncert! Nieee, właściwie nie żaden koncert. Cały festiwal!

- Piosenki amerykańskiej w Zielonej Górze?

- Skoncentruj się: do Los Angeles zjeżdżają Romantycy Muzyki Rockowej, Human League, Soft Cell, Tears for Fears…

- Przecież oni wszyscy już chyba nie żyją?

- Słuchaj dalej: OMD, Echo & The Bunnymen, New Order, Clan of Xymox i cała masa innych!

- Jedziemy, nieważne kiedy, nieważne jak - ocknąłem się na dobre - załatwiaj bilety!

Przygotowania

Zdobyć wejściówki na taki event to niezłe wyzwanie. Polowanie zacznie się o godzinie De-iks, rzucą się chętni z całej planety i wypadałoby wskoczyć na czoło peletonu i jakoś oszukać Centralny Wyrównywacz szans, zwiększając swoje. Aaaaby tak się stało - warto znać osoby, które gromadzą punkty, kupony i inne lojalnościowe bzdety, ale dzięki nim mają zniżki, specjalne dostępy i inne cuda-wianki. Poprzez taką osobę i furtkę z napisem preorder udaje się! W normalnej sprzedaży bilety rozchodzą się w minutę-osiem, a potem jest już  pozamiatane. Jest co prawda lista oczekujących... Tak, tak, piszpan na Berdyczów. My nie musimy.

Skoro znana jest data imprezy: 18.11.2023 mamy pół roku by się przygotować. Ułożyć sobie wszystko w robocie i najważniejsze: wymyślić mocne alibi, by otrzymać urzędowe zezwolenie wyjazdu z domu. Wiadomo: z naczelnym urzędem kontroli rozrywki nie ma żartów. Wszak nasza formuła jest znana i sprawdzona: żadnych zbędnych bagaży no i przecież na jeden dzień nie pojedziemy. Nie karkuluje się, gdy dookoła Dziki Zachód. Ihaaa!

- Powiedziałeś już? - Pytam po kilku dniach - Bo u mnie luzik, przypomnę jakiś tydzień przed wyjazdem: "przecież mówiłem, że jadę".

- Nie. Czekam na odpowiednią sposobność - tłumaczy Mr. Colourbox - mam już gotowy tekst.

Najważniejsze, że bilety lotnicze zakupione, samochód wynajęty, pierwszy nocleg zarezerwowany, a potem - jak zwykle: plan bez planu, gdzie oczy poniosą, byle dalej, do przodu, przed siebie.

Później

Pięć miesięcy i dwa tygodnie później:

- Powiedziałeś już?

- Jutro jej powiem, będzie dobry moment.

Jutro będzie futro. Jutra nie było. Świat się skończył. Spadliśmy z nieba do piekła. Z tym, że na niebo ktoś zesłał potop, straszny potop, a piekło w jednej chwili zamarzło. Co w takiej sytuacji? Jechać samemu? Nie jechać? Szukać zastępstwa? Wszystko poszło się ye ye ye. Nie ma nic. No nic. Niezły kalejdoskop.

- Ratujmy co się da. Ja jadę.

Słowa - jak śpiewał klasyk - are very unnecessary, they can only do harm. Przejdźmy więc do czynów. Od jakiegoś czasu błąkam się po tym Dzikim Zachodzie, pokonując setki mil, lecz westernowe przygody, których Festiwal w Los Angeles miał być ukoronowaniem - to opowieść na inną opowieść, która być może kiedyś zostanie spisana - ale najpierw muszą zostać odtajnione akta miasta Las Vegas.

W drodze

W każdym razie zbliża się dzień festiwalu (to już jutro), a dziś jest dziś. Mr. Colourbox ostatecznie wywalczył z władzą domową wydanie paszportu na 3 dni i ma dziś wieczorem dolecieć. Ominęło go wiele wydarzeń, niektóre wymknęły się spod kontroli, bo oto na tzw. autostopa pojawił się Ten… Trzeci. Ten Trzeci nie interesuje się muzyką, choć jest jednym z mocniejszych rock'n rollowców, jakiego spotkałem. Dziś więc musimy jeszcze przebić się na drugi koniec Los Angeles i dojechać do placówki dyplomatycznej, bo Ten Trzeci zgubił gdzieś paszport, prawdopodobnie wtedy, gdy trąbił na hejnał. Zazwyczaj Ten Trzeci leży rozwalony na tylnej wersalce auta, ale akurat wtedy musiał wyleźć, bo była stacja paliwowa, a jemu się nafta skończyła. No i stało się, po prostu stało się. Sam nie wiem co było prostsze: wytrzymać z Tym Trzecim, czy znaleźć w nocy w Las Vegas, gdzie byliśmy jeszcze wczoraj, fotografa, który wykona zdjęcia biometryczne do nowego paszportu. Przygody!

Jednakże - chyba dzięki przedkoncertowej adrenalinie - ten etap podróży udaje się szczęśliwie zakończyć i oto, po odebraniu Mr. Colourboxa z lotniska LAX, jedziemy we trójkę w stronę plaży Huntington, by przenocować w okolicy. Kto jedzie? ja, Ten Trzeci, Mr. Colourbox oraz 12 kilo winyli/u, które dla mnie przytargał. Bless you.

Szybki login w likierni (gdyż w normalnych sklepach po 9 pm w L.A. panuje prohibicja na mocne), więc w bagażniku wesoło pobrzękuje szkło, a my szybko na bazę, gdzie trzeba się posilić. Nie jesteśmy wybredni - obowiązuje zasada: im gorzej tym lepiej. Czyli wybieramy najgorsze (a więc najlepsze) motele, spelunki i zakazane nory oraz podejrzane zaułki. I fajnie jest, bo wszystko jest. Jest wszystko.

Bombowa niespodzianka

Za pierwszym lepszym rogiem znajduje się jakaś pizzeria, jeszcze czynna, więc wbijamy. Mają tu wina (bynajmniej nie mea culpa) białe, czerwone, mają również takie napoje z meksykańskiej agawy, a nawet Chopina z polskiego ziemniaka oraz coś z włoskiego chmielu. Atmosfera panuje wesoła, ludzie się bawią. I gdy bawią się już całkiem dobrze obsługa zaczyna wietrzyć lokal. Zostają zajęte tylko dwa stoliki: ten nasz i ten dłuuugi obok. Zebrała się tam spora, gwarna ekipa. Niestety obsługa daje do zrozumienia, że bar już closed, więc czas się przenieść do pokoju. Goście z sąsiedniego stolika podnoszą się jako pierwsi. Jakieś krzyżowe spojrzenia, na nasze koszulki: Ultravox i Talking Heads. Nie często spotykane w dzisiejszych czasach.

- O, przyjechaliście na festiwal? - pytają tamci.

- Tak.

- Będziecie grać?

- Zasadniczo to nie, my tu sobie dzisiaj gramy, a jutro jako widownia.

- O, fantastic! Where are you from? - zasadniczo to co chwilę słyszymy gdzieś takie pytanie, więc jesteśmy na to przygotowani.

- From Poland.

- Niemożliwe, och patrzcie, oni przyjechali z Polski - tamci gadają między sobą - Naprawdę? Z Polski? Jak do tego doszło?

- Nie wiem - chciałoby się odpowiedzieć, bo taka prawda - tłumaczymy więc pokrótce teorię nieprzypadku/a.

- A wiecie kim my jesteśmy? - pyta lider tamtej grupki.

- Nie.

- Jesteśmy B’52’s!

- Bi fifti tu? Tu? Z nami? Niemożliwe! - A jednak. Jakby nie było: legenda amerykańskiej muzyki popularnej. I najśmieszniejsze jest, że to nie my ich wyhaczyliśmy, nie my staliśmy gdzieś pod płotem czekając na autografy lub choćby spojrzenie. To oni zaczepili nas. Ludzi z dalekiej Polski. I robi się jeszcze bardziej przyjemnie, bo są takie sytuacje, na świecie, gdy nie obowiązują sztywne konwenanse i inne etykiety. Jest swojsko, bezpośrednio i autentycznie, strzelają migawki selfiaków.

- Widzimy się jutro pod sceną! (Wtedy jeszcze wierzymy, że to teoretycznie możliwe).

Ten Dzień, który nastał

Jutro, a w zasadzie już dziś trzeba zorganizować logistykę. Jak zwykle budzę się tu przed 4 rano (co w domu jest nierealne). Idę na plażę, ogarniam bardachę w pokoju, budzę towarzystwo, bo:

- Trzeba kupić materac w Walmarcie - na najbliższą noc zmieniają nam pokój na mniejszy.

- Trzeba kupić napoje chłodzące na drogę powrotną z koncertu.

- Trzeba znaleźć kryjówkę dla owych napojów, bo przecież na koncert z nimi nie wpuszczą.

- Trzeba przeflancować Tego Trzeciego do nowego pokoju, bo zmęczony on ci jest.

- Trzeba się najeść na zapas.

- Trzeba jakoś dotrzeć na koncert, a to ok. 10 km stąd - zaczynają wpuszczać od 10 rano!

- Trzeba to wszystko jakoś przeżyć. Nie tylko "godnie". Ale w ogóle. Jakoś.

Z Mr. Colourboxem jesteśmy mistrzami Wielkiej Improwizacji. Bez gadania każdy wie co ma robić i jak ogarniać tematy. Robimy niezbędne zakupy, dmuchamy materac (bo wieczorem wentyl mógłby się rozpuścić w ustach), organizujemy przeprowadzkę Temu Trzeciemu.

I (teraz już) wiemy jak wybrać idealną lokalizację w celu ukrycia flaszki w krzaczorach. Bo raz nam się nie udało. Na studniówce, gdy schowaliśmy rzeczoną w męskim kiblu w stalowym górnopłuku. A w krytycznym, spragnionym momencie jej tam zabrakło. Ktoś wtedy okazał się sprytniejszy i zajumał. Teraz nauczyliśmy się na błędach i wcześniej zbadaliśmy teren. Festiwal odbędzie się na pięknej, szerokiej, porośniętej palmami plaży. Zasięg ogrodzonego terenu robi wrażenie. Mamy tam spędzić cały dzień, a może i dłużej. Jaki więc zabrać ekwipunek, jeśli prawie nic nie można wnosić na teren imprezy? A przecież może padać, wiać lub grzać w czerep słonecznym żarem, a wieczorem z pewnością się ochłodzi. Różnice temperatur w ciągu dnia mogą wynosić ok. 20 st C.

Wchodzimy

Na wyjazd zabrałem strój uniwersalny, który przytuliłem chyba nie?przypadkiem. Stary, gruby, czarny, skórzany płaszcz, który przeleżał ponad 50 lat w piwnicach wiekowej warszawskiej kamienicy, przykryty warstwą kurzu i zatęchłych gratów. Udało się go odpicować i pasuje, niczym szyty na miarę: zarówno na mnie, jak i do okoliczności muzycznych. Podobno kiedyś należał do oficera lotnictwa lub marynarki, teraz więc znowu może polatać lub popłynąć - westernowo-zimnofalowym szlakiem. Epicko.

Przechodzimy przez potrójne kontrole bezpieczeństwa, Mr. Colourbox musi oddać mały plecaczek do depozytu. Nawet to nie przejdzie.

- Ale gdzie oddać?

- Proszę tu położyć [tu, to znaczy na glebie*, na kupce innych takich plecaków, przy bramce wejściowej].

- A jakieś pokwitowanie?

- Nie ma, ale spokojnie, on tu będzie leżał.

Kilkanaście godzin później (opuszczając teren festiwalu):

- O, zobacz! Leży!

- Niesamowite, można sobie wziąć swój plecak, ale równie dobrze można się pomylić i zabrać każdy inny. Nikt nie pilnuje, nikt nic nie sprawdza.

*Jeśli chodzi o glebę, to w strefie wejściowej, na całej szerokości, pokryta jest fioletowo-różową wykładziną, co stanowi pewien dysonans poznawczy, biorąc pod uwagę teoretycznie "mroczny" charakter festiwalu. Również logo imprezy jawi się w słonecznych odcieniach, a w naszym mniemaniu powinno raczej emanować barwami z piekła rodem: smolistą czernią, ognistą czerwienią lub trupią szarością, no ale może Kalifornia ma piekło wymalowane w innych barwach? Może piekło jest tu - na ziemii? Pod słonecznym niebem, wśród palm, nad turkusowym morzem? Może. W każdym razie można sobie na tej wykładzinie strzelić pamiątkową fotę “tu byłem” i przejść dalej, gdzie kłębi się już spory tłumek.To kolejka do pamiątek, czyli merczu, więc jeden z nas zajmuje w niej miejsce, a drugi idzie się zorientować - na co można liczyć, by zbytnio na tym festiwalu nie wyschnąć.

- Co załatwiłeś?

- Woda jest za darmo.

- To świetnie, a nie-woda?

- Takie coś wziąłem - Mr. Colourbox pokazuje tekturowe pudełko z soczkiem owocowym, na pierwszy rzut oka: coś jakby napój dla dzieci - Pij połowę, potem uzupełnimy pojemnik wodą i będzie jak znalazł, żeby się nie odwodnić, zaraz zapanuje upał.

- Ależ to jest obrzydliwe! - sączę ów napój o smaku czerwonych owoców, wyprodukowany bez dodatku owoców.

- Zobacz jaki woltaż! aż 11! To było najefektywniejsze.

- Aaaa, no to pyszne! Bardzo dobry ten napój w sumie. Po ile?

- Po 12 (USD)

- Trzeba to jakoś przełknąć.

Później odnajdziemy na terenie festiwalu liczne stoiska gastronomiczne z kuchnią z różnych stron świata, a także bary z dość szerokim asortymentem elementów magicznych, w cenach, które z czasem… im dłużej tu koncertowaliśmy… przestały już szokować, bo jakoś się wzięły i znieczuliły. Te ceny. A para-owocowe soczki w kartonikach okazały się całkiem wydajne, więc bardzo je polubiliśmy. Oczywiście zachowując dyscyplinę taktyczną i rozkładając siły w czasie. Wszak jesteśmy profesjonalistami.

Skala

Historycznie - jeśli chodzi o tak duże i czasochłonne festiwale - to udawało nam się skutecznie je omijać, koncentrując się na "zwykłych koncertach". Nawet tych stadionowych nie bardzo lubimy, a długogrające? W 2023 r. trafiła nam się dość intensywna impreza "Jarocin" w warszawskiej Stodole, czyli ponad 10 godzin w ciągłej akcji, do czwartej w nocy i rzeczywiście było ciężko, ale jakoś przeżyliśmy. Tutaj to jednak zupełnie inna skala przedsięwzięcia i postaramy się to opisać. Na pewno przeszło to nasze oczekiwania, bo okazało się, że rozstawiono aż trzy wielkie sceny. Podobno organizatorzy planowali sprzedać ponad 60 tysięcy biletòw, sądząc jednak po tłumach, które przetaczały się przed naszymi oczami - mogło być nawet więcej fanów muzyki. Czy byliśmy na to gotowi? NIE. Ale staraliśmy się dostosować i wycisnąć maxa.

Gastronomia

O napojach już gadaliśmy i jeszcze pogadamy, a jeśli chodzi o podkład pod te napoje, to było w czym wybierać. Co prawda jakiekolwiek danie, np. kawałek pizzy lub pudełko orientalne kosztowało co najmniej kilkanaście Dolarów, ale wszystko świeże, szykowane na miejscu. Przykładowo pizzę wypiekano w piecu opalanym drewnem, chińszczyznę podawano z wielkiego woka, dania  meksykańskie, koreańskie, amerykańskie i różne inne również przygotowywano ad hoc. Nic swojskiego nie znaleźliśmy, żadnej grochówki lub kiełbasy z grilla, ale ogólnie było smacznie, szybko i sprawnie - nie można powiedzieć złego słowa.

Pamiątki

Wróćmy jednak do merchu, bo oto odstaliśmy godzinę w kolejce do namiotu z gadżetami i już możemy zacząć wybierać. Liczyliśmy na płyty - niestety nie było żadnych. Na pierwszy rzut oka oferta raczej skrojona pod amerykańskie gusta: o kolorowych symbolach festiwalu już wspominaliśmy - promowano słodko-radosne grafiki z zachodzącym słońcem, palmami wesołymi emotkami, co raczej średnio kojarzy się z nazwą festiwalu, a muzycznie? Zobaczymy. Przynajmniej nazwy grup zostały wymienione na koszulkach, więc będzie to jakaś pamiątka do kolekcji dziesiątek innych koszulek, a w najgorszym wypadku skończy jako koszulka nocna lub do prac domowych. Ażurowe czapeczki też nie urywają głowy. I tak sobie oglądamy, co by tu można nabyć, bez wielkiego obciachu i w rozsądnej cenie, gdy naszą uwagę przykuwają tajemnicze, dotykowe tablety, na których rejestrowana jest sprzedaż. Tablety mają funkcję obrotową, można je skierować w stronę kupującego, więc grzecznie uśmiechamy się do sprzedawcy i ciach!

- Zobacz! tu jest coś więcej niż na wystawie!

- Faktycznie! Elektroniczne czary mary? Z boku ekranu można rozwinąć menu, a w nim alfabetyczną listę zespołów biorących udział w wydarzeniu.

- Przewijaj! O kurde: New Order, OMD, Soft Cell, Tears For Fears i tak dalej… klikając na dany zespół ukazuje się lista dedykowanych gadżetów: koszulek, plakatów, czapek, znaczków i innych artefaktów, nie prezentowanych na wystawie. Upewniamy się niepewnie, czy aby wszystko widoczne na tablecie znajduje się tu i teraz w sprzedaży?

- Tak, oczywiście - trzeba kliknąć na model, rozmiar, pokazuje się cena.

- Bożzzz, toż to o to chodziło! To łan moment pliz, musimy się rozeznać.

- Klikaj! Jesteśmy w domu.

A gdy już porządnie kliknęliśmy, sprzedawca zanurkował na zapleczu i zaczął kompletować zamówienie. Poczuliśmy się jak kiedyś, gdy najlepszy towar chowano pod ladą, wyłącznie dla wtajemniczonych. Epoka wszak się zgadza: będziemy słuchać muzy z lat 80-tych!

Pierwsze dźwięki

I oto - gdzieś w oddali - rozbrzmiewają pierwsze dźwięki muzyki. Na pierwszy rzut ucha jakiejś latynoskiej. Pora jest mocno przedpołudniowa, słońce zaczyna przypiekać, za chwilę powinno dobić do 26 stopni Celsjusza w cieniu. Tylko że tu nie ma cienia, a więc odczuwać będziemy znacznie mocniej, zwłaszcza po tych soczkach. Czyli będzie ekonomicznie: mniejszy koszt, zwiększony efekt. Siadamy sobie na piasku pod palmą, jej wąski, wysoki na 30 metrów pień cienia nie daje, ale można się przynajmniej wygodnie oprzeć i wyssać zawartość kartonika. Booster zaczyna działać, ale na razie spokojnie. Przed nami cały dzień i jeszcze pewnie pół nocy.

Jak to zwykle bywa granie zaczyna się od mniej znaczących no-nejmów, by zakończyć na gwiazdach podczas rzeczonej nocy.

Sączą się więc jakieś wynalazki, w tym wypadku ze sceny, a my sobie siedzimy, jest dobrze, obserwujemy przetaczające się przed oczami, coraz bardziej kolorowe tłumy, które się wyspawszy, dotarłszy tu wreszcie z odległych zakątków Kalifornii.   

- Co tam gra? - pytam.

- Nigdy nie słyszałem - Odpowiada Mr. Colourbox - ale chyba musimy się ruszyć, bo dźwięki nowofalowej sekcji rytmicznej zawsze wywoływały u mnie ciary i właśnie zaczynam coś podobnego odczuwać na grzbiecie.

Czas więc zbierać i otrzepać z piasku skórzany płaszcz, który teraz służy za wygodne siedzisko, bo on się jeszcze przyda.

Logistyka

Wszelkie informacje na temat festiwalu organizatorzy dawkowali w sieci bardzo oszczędnie i trudno się było zorientować, jak to będzie wyglądać na miejscu. Wspomniano tylko, że wykonawcy mogą występować na różnych scenach, nawet w tym samych czasie, ale dokładny rozkład otrzymaliśmy dopiero teraz. Zresztą wcześniej takie bzdety nie zaprzątały nam głowy, gdyż najważniejsze było, by się tam (czyli tu) dostać, a potem się zobaczy. Ale właśnie nastał czas tego "potem" i żeby zanadto nie oblać się potem, należało w miarę precyzyjnie opracować timing i logistykę.

- Sfotografujmy plakat, tam jest rozpiska: kto, gdzie i kiedy.

- Dobra, mamy do obskoczenia 3 sceny, wygląda, że występy podzielono na pół godzinne moduły. Większość wykonawców dostaje po jednym module, a tzw. headlinerzy - czyli  gwiazdy - po półtora lub dwa moduły.

- Ciekawe jak sobie z tym poradzą, choćby ze zmianą instrumentów i dekoracji na scenie, skoro występy odbywają się na styk i nie ma przerw pomiędzy modułami.

- Ciekawe, to jak my sobie poradzimy, zobacz - tu musimy chyba zacząć fruwać od sceny do sceny, no bo jak obejrzeć coś co gra jednocześnie tu i tam?

Dwie największe sceny, nazwane DARKER (oznaczona kolorem fioletowym) i WAVES (w kolorze niebieskim) zlokalizowane są wzdłuż linii wody, naprzeciwko siebie, ale ich fronty ustawiono pod lekkim kątem, tak, aby fale dźwiękowe z potężnych kolumn głośnikowych nie wchodziły sobie w paradę. Trzecia scena TIKI (oznakowana na żółto) jest nieco mniejsza, tworzy z pozostałymi dwoma trójkąt, a dźwięki będą płynąć z niej wzdłuż Pacific Coast Highway, czyli ulicy, którą przyjechaliśmy i która ciągnie się wzdłuż całego wybrzeża. Wcześniej się zastanawialiśmy, jak organizatorzy rozwiążą temat kąpieli w oceanie, no bo to przecież logiczne i oczywiste, że rozgrzani muzyką i naspidowani różnymi magicznymi pierwiastkami widzowie ruszyliby radośnie, wprost w dość zdradliwe prądy, albo mówiąc dosłownie: "zbawienne" fale Pacyfiku. No dobra, o falach oceanu jeszcze będzie. Na końcu. Niestety w rzeczywistości dość brutalnie, acz skutecznie odgrodzono cały teren festiwalu: zarówno od strony wody, jak i ulicy. Mysz się nie prześlizgnie. A fale dźwiękowe? Zobaczymy. Na końcu.

Ludzie

Taki festiwal ściąga fanów z całego świata, więc lądujemy w prawdziwym tyglu kulturowo-narodowościowym, a jednocześnie na rewii przedziwnej mody.

Tu nie ma granic obciachu lub kiczu, bo nie ma żadnych granic, których nie dałoby się przekroczyć. Podobno wyobraźnia nie zna granic. Mamy więc przed sobą fantazyjne kreacje, prowokacyjne części garderoby, wyczesane fryzury i nakrycia głowy oraz oryginalne makijaże.

Może to zabrzmi trywialnie, ale teoretycznie to właśnie muzyka łączy owo wielobarwne ptactwo. A co je dzieli? Również muzyka, a detalicznie: muzyczne preferencje, bo za chwilę ludzie rozproszą się po całym terenie, pójdą pod różne sceny, słuchając swoich ulubieńców. Tymczasem indywidualne upodobania muzyczne najlepiej widać po… koszulkach.

Oglądamy je z zainteresowaniem, gdyż sami mamy ich sporo i nie wahamy się używać na co dzień. Pokaż mi swoją koszulkę, a powiem ci kim jesteś?

Można "założyć", że na taki festiwal każdy wybiera tę ulubioną lub szczególnie ważną koszulkę. Stąd widzimy T-Shirty wszystkich najpopularniejszych wykonawców muzyki rozrywkowej, niekoniecznie reprezentowanych na tym festiwalu, od metalu, przez punk i inne gatunki rocka, aż po różne ambitne klimaty. Mamy wrażenie, że na koszulkach reprezentowani są wszyscy najważniejsi wykonawcy, począwszy od lat 70. No dobra: oprócz polskich i tu trzeba uderzyć się w piersi, że nie założyliśmy nic swojskiego. Na usprawiedliwienie: koszulka Siekiery była już noszona podczas tego wyjazdu, gdzieś w okolicach Wielkiego Kanionu. Raz udało się usłyszeć polski język, ale tylko w postaci krótkiego "yak sze masz na sdrovie", a próba nawiązania bliższej relacji skończyła się szybciej niż się zaczęła.

W każdym razie koszulki to świetny punkt zaczepienia, aby do kogoś zagadać. No bo jak przejść obojętnie, jeśli ktoś ma na sobie T-Shirt np. Cocteau Twins?

Występy

Gdy już pooglądaliśmy sobie ludzi, zlokalizowaliśmy sceny, punkty gastronomiczne, bary oraz kible oraz gdy dowiedzieliśmy się, że nasze bilety, co to podobno miały być VIP, upoważniają nas jedynie do darmowego zaczerpnięcia kranówki do kartoników po alkosoku, możemy udać się na występy czyli przecisnąć bliżej sceny. Akurat manewry wymijająco-rozpychające mamy dobrze opanowane i na próbę atakujemy scenę niebieską waves

- Kogo mamy na rozkładzie na początek?

Depresion Sonora

- Śpiewają po hiszpańsku

- Kompletnie nie kojarzę.

- Ale mają tu dobrą latynoską publikę

- No ale my siadamy.

- Jasne, trzeba oszczędzać kręgosłupy na później. Rozkładaj płaszcz.

Mareux

Po krótkiej chwili:

- Proponuję próbny spacerek pod scenę fioletową DARKER, Zmierzymy odległości i czas potrzebny na taki transfer.

- A co tam będzie grane?

- Mareaux. To lokalny muzyk, z Los Angeles, chyba o bliskowschodnich korzeniach. Przerobił po swojemu piosenkę The Cure "The Perfect Girl" i zrobił to tak sprytnie, że dzięki Internetom rozniosło się po świecie i stał się sławny.

- Dzięki jednej piosence?

- Poniekąd.

- I to nie swojej?

- Chrum.

- Podobno był nawet niedawno na koncertach w Polsce… Dzieciaki szaleją…

- No faktycznie zupełnie inna ta jego wersja. Raczej nie do poznania.

- W Poznaniu już grał.

- He, he, chodzi mi o to że trudno powiedzieć, czy lepiej, czy gorzej niż oryginał.  

- Jest już znacznie lepiej, bo słońce porządnie daje w łeb. Trzeba założyć czapki, bo nas za bardzo zmuli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz