czwartek, 24 października 2019

Jeremy Mann: nostalgiczny smutek emanujący z miejskich nokturnów

Jeremy Mann (ur. 1979) jest malarzem znanym głównie ze swoich nastrojowych, mrocznych krajobrazów miejskich. Jest to ten rodzaj malarstwa, jaki często proponujemy naszym czytelnikom, bo czyż większość z nas nie żyje właśnie, żeby tu użyć wyświechtanego do bólu określenia, w betonowej dżungli? Wcześniej pokazaliśmy twórczość w tym nurcie Edwarda Hoppera (TUTAJ) oraz jego naśladowców: Marka Becka (TUTAJ) i Philipa Surrey'a (TUTAJ). Lecz to już przeszłość, bo w sierpniu tego roku Mann zapowiedział całkowite odejście od tematów miejskich. Zrobił to publicznie, na wernisażu swojej wystawy w Santa Fe w galerii sztuki EVOKE Contemporary: Uważam, że namalowanie w ciągu ostatnich kilku lat tych ponad 600 pejzaży miejskich, było cudownym doświadczeniem. Uwielbiam każdy z nich w sposób, w jaki ojciec mógłby kochać własne dziecko, ale rozdział książki musi się skończyć, aby opowieść mogła ciągnąć się dalej (LINK). 

Popatrzmy zatem na jego dzieła, mając świadomość że jest to już zamknięty rozdział w życiu ich twórcy:












Mann używa szczególnej techniki, wykorzystując jako podobrazie sporych rozmiarów drewniane panele, na których rozciera naniesioną farbę rozpuszczalnikami. Impostowo nakłada farbę, nie tyle tworząc kształty, co je sugerując. Rozmach jaskrawych lub zgaszonych plam barwnych nie niweczy czytelności jego płócien, których każdy szczegół widz potrafi łatwo dopowiedzieć samemu. Niewątpliwie, artysta jest spadkobiercą francuskich impresjonistów, takich jak Camille Pissarro,  Claud Monet czy Ludwik de Laveaux, a z polskich niezrównanego Józefa Pankiewicza.


Jak zdążyliśmy dostrzec, artysta uwieczniał głównie swoje miasto, San Francisco, w którym studiował na Academy of Art University, lecz nie tylko. Tworzył w pewnej szczególnej manierze, w pewien charakterystyczny, impresjonistyczny sposób, przenosząc na płótna mrok wieczoru i mokre chodniki, w których odbijają się uliczne lampy i neony, lśniące w deszczu budynki i sznury samochodów odbijające się i widziane może zza szyb, a także chłodne, mgliste poranki... Malarz w atrakcyjny sposób pokazuje nam barwne miasto, pełne dekoracyjnego smutku i melancholii, lecz wcale nie dlatego, że głównie spowite jest deszczem i mgłą, lecz dlatego, iż każdy jego mieszkaniec jest idealnie odizolowany od innych. Świat Jeremy Manna zamknięty jest szybą, na której zatrzymuje się nasz wzrok.  Ta bariera odbija refleksy i pozwala na grę świateł, lecz udaremnia wszelki kontakt... Być może sam artysta jest znużoną nostalgicznym smutkiem, który emanuje z jego miejskich nokturnów?  Interesująca się i dająca wiele do myślenia jest odpowiedź malarza na pytanie, dlaczego rezygnuje z malowania miejskich krajobrazów: Przede wszystkim motywacją była świadomość, że w każdej chwili mogę umrzeć (...) można powiedzieć, zdałem sobie sprawę, że nie ma usprawiedliwienia dla odkładania pogoni za marzeniami.


Cóż zatem będzie malował? Pozostała mu kontynuacja figuratywnych cykli ukazujących kobiety oraz... martwe natury. Paradoksalnie oba tematy są mocno egzystencjalne, bo o ile w pierwszym przypadku wydaje się, że mamy do czynienia z kwintesencją życia (bo czyż piękna, naga kobieta nie jest wspaniałą alegorią życia?), to w drugim, z racji zgromadzonych przedmiotów o jakże symbolicznej treści (czaszek, nocnych motyli i innych zakurzonych rekwizytów), z egzystencjalną, wręcz wanitatywną wymową. Bo młodość i uroda kobieca przecież szybko przemija, przechodzi w to co nieuniknione, rozkład, nicość, śmierć...


Obrazy artysty pochodzą z jego strony LINK.

Wkrótce u nas kolejni ciekawi artyści, dlatego czytajcie nas, codziennie nowy wpis - tego nie znajdziecie w mainstreamie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz