Pierwsza część relacji jest TUTAJ, druga TUTAJ.
A następny występ to legendarny:
Echo & The Bunnymen
kiedy wreszcie wyszli na scenę zostali przywitani, jak na nowofalową legendę z lat 80 przystało. Trochę nas zaskoczyły pierwsze dźwięki lecące ze sceny, choć były to jak najbardziej kalifornijskie tony… Roadhouse Blues. Tak, właśnie ten blues z repertuaru The Doors. Dlaczego? Bo to Kalifornia?
Nie było czasu się zastanawiać, bo przy następnej piosence zaliczyliśmy odlot, gdyż była to ulubiona Bring On The Dancing Horses, znana chyba tylko z singla i ze składanki the best of. Później jednak nastąpiło ochłodzenie, bo albo przesunęliśmy się bliżej sceny, gdzie była jakaś dziura nagłośnieniowa i było gorzej słychać, albo… hmmm? Jakoś przetrwaliśmy chwilę i znowu zdziwko bo zabrzmiały dobrze znane doorsowskie dźwięki People Are Strange, co już chyba nie mogło być przypadkiem, ale dopiero później dowiedzieliśmy się, że na zaciemnionej i zadymionej scenie pojawił się nie kto inny jak Robby Krieger, legendarny gitarzysta The Doors! No to można powiedzieć, że byliśmy w domu, bo śpiew przejęła publiczność i nagłośnienie straciło na znaczeniu. Ale gdy zmieniliśmy miejsce i kolejne utwory, w tym największy hit, czyli The Killing Moon zabrzmiał jak - nomen omen - echo, to doszliśmy do wniosku, że chyba głos wokaliście nie dojechał. No albo z nami było już co nie tak.
A jeszcze całkiem później się okazało, że Echo & The Bunnymen wykonywali już przebój Doorsów w jakimś serialu o wampirach The Lost Boys, którego nigdy nie oglądaliśmy.
Jeśli coś podczas tego występu wypadło świetnie - to sceniczna oprawa. Ta była najbardziej adekwatna i dopasowana do nazwy festiwalu: Darker Waves: mrok, mgła i dymy, czerwone światła i tajemnicza pełnia księżyca wyświetlana na plecach sceny. No i jeszcze teoretycznie: szalony, zimnofalowy głos Iana McCullocha, który w praktyce musieliśmy sobie wizualizować i przywoływać z pamięci niż z odsłuchu na żywo. Naszym skromnym zdaniem organizatorzy powinni właśnie w tym miejscu, na tę zadymioną scenę wstawić Clan of Xymox i wtedy można by powiedzieć, że się wszystko zgadza.
Tym razem też nie dotrwaliśmy do końca ostatniej piosenki, lecz obecnie z przyczyn bardziej naturalnych. Trudno powiedzieć dlaczego akurat przy tej scenie nie było toalet i należało się po raz kolejny przemieścić (a wtedy to już nawet przeczłapać) przez całą długość festiwalowego terenu. Nie ma jednak tego złego bo…
za strefą kibli mieściła się scena żółta TIKI i właśnie sobie uświadomiliśmy że zaczyna się tam koncert
The Human League
Zdążyliśmy na sam początek, choć w ferworze wydarzeń można się pogubić co, gdzie i kiedy. Teraz bodajże weszliśmy już na poziom festiwalowych headlinerów, którzy mają przydzielone dłuższe sloty czasowe, niż tylko pół godziny, ale powiedzmy to sobie szczerze: na tym etapie przestaliśmy to kontrolować i już jedziemy na żywioł. Przestaliśmy nawet inwestować w te syfiaste soczki z kartoników, bo otworzone zostały normalne bary, gdzie polewa się normalne rzeczy. Oczywiście nadal za nienormalne pieniądze, ale trudno. Co zrobić. Porządni to już byliśmy. Nie po to się spotykamy raz na rok lub raz na 10 lat żeby się bawić w jakieś konwenanse.
Sprawdzamy tylko, że o tej samej godzinie, na drugiej scenie rozpoczyna występ inny zespół, a tamtym przecież wczoraj w knajpie obiecaliśmy, że będziemy im dopingować. No to musimy się jakoś rozerwać. Spoko.
Rozrywkę zaczynamy jednak od bliższej naszemu sercu Human League, czyli jednej z najbardziej znanych grup nurtu new romantic, zwłaszcza że pewnie nigdy więcej ich nie zobaczymy na żywo. Prawa natury są jakie są.
Jak przystało na przedstawiciela gatunku, wokalista Philip Oakey wychodzi na scenę w kosmicznym stroju niczym z kantyny na planecie Tatooine w Gwiezdnych Wojnach. Och, ile oni mieli fajnych pioseneczek. Ech, szkoda że przez wielu zapomnianych. Ach i teraz je przypominają, zaczynając od Mirror Man. Przy Sound of the Crowd panie z zespołu: Susan i Joanne, które śpiewają na froncie od 1980 r. dzielnie ćwiczą wygibasy, zupełnie jak kiedyś. Mrużymy oczy, bo to bardzo dobra metoda. Grunt, że wykonawcy się nie męczą i występ sprawia im radochę. W tym momencie dwóch akompaniujących muzyków zdejmuje ze stojaków długie pudła syntezatorów, okazuje się, że mają one gryfy, zawieszają je sobie na ramionach, jak gitary i heja! Kto teraz używa jeszcze takich kosmicznych instrumentów? Chyba już nikt. Ale to był elektroniczny bajer na miarę naszych czasów!
Następna milutka melodyjka Open Your Heart dociera właśnie tam… w okolice serca, przypominając to i tamto.
- Seconds! - to mój ulubiony! Słyszę przez ramię głos Mr. Colourboxa.
Chwila oddechu i teraz leci zajefajny Lebanon. Przy wolniejszym Human musimy się ogarnąć, bo teraz albo nigdy: lecimy pod scenę DARKER, gdzie już trwa koncert naszych wczorajszych znajomych. Ale jeszcze jakąś nieokreśloną chwilę później, stojąc przy barze dzielącym strefy sceny fioletowej i żółtej słyszymy za plecami chóralne śpiewy publiki Don’t You Want Me Baby, Don’t You Want Me ooooooo! No któż nie pamięta dżingla z tej piosenki w Liście Przebojów PR3? My pamiętamy!
The B’52’s
tymczasem przelecieliśmy strategicznym bombowcem B’52 pod drugą scenę (tak, wiemy, że nazwa zespołu to nie od samolotu, tylko od fryzur w tzw. kok na bombę), ale nam się lepiej kojarzy z lotnictwem.
Podobno zaczęli od flinstonowego Planet Claire, ale tego nie widzieliśmy. Lądujemy gdzieś w środku ich występu, amerykańska publika szaleje, zna wszystkie teksty i bawi się doskonale. W końcu to ich czasy. My żyliśmy w równoległych, ale na innej planecie, w innej czasoprzestrzeni. Nic to! W każdym razie jest energetycznie, rockandrollowo, wesoło. Przecież takie hity jak Roam czy Private Idaho to nawet my znamy. A Love Shack i finalny Rock Lobster to już w ogóle! Wariaci wszystkich krajów i galaktyk łączcie się! Można śmiało odhaczyć, że występ mamy zaliczony, bo w tym wypadku operujemy w takich kategoriach.
Nie wiemy co prawda, czy pozdrawiali nas ze sceny, bo korzystając z chwili zamieszania, gdzie wszyscy dookoła twistują lub rockabillują, dossaliśmy się do baru bez żadnej kolejki. Aaaaaby wytrzymać do końca trzeba nasmarować się sokiem z agawy. Ona stawia na nogi i mamy to przetestowane. I już można odlatywać na południe, w stronę sceny niebieskiej, gdzie za chwilę…
New Order
oooo tak, bardzo, bardzo dobry występ: bynajmniej to nie opinia lecz fakty. Na pierwszym kawałku muszę rozprostować kręgosłup na piachu, ale za chwilę podrywa mnie basik z Age of Consent. Wiadomo, kto go wymyślił, ale niestety chłopaki pokłócili się na dobre i jest jak jest. Oni grają tu, a na Petera Hooka już trafialiśmy i jeszcze trafimy.
Gdy dochodzi do Your Silent Face unosimy się wyżej, ponad tłum, jesteśmy ponad wszystkim, bo ta piosenka jest w nas. Bernard Sumner gra swoją piękną solóweczkę jak przystało: na ustnej melodice. Ze sceny WAVES płyną dźwiękowe fale klawiszy, wzmocnione falami wyświetlanymi na telebimach, a z prawej strony, w ciemności, jakieś 50 metrów od nas płyną prawdziwe fale Pacyfiku. Tymczasem my płyniemy w przestworzach. Chwilo trwaj! No dobra, krótki oddech: gleba czyli piach i znowu podryw przy dźwiękach Sub-Culture…
I like walking in the park, When it gets late at night
I move 'round in the dark, And leave when it gets light
I sit around by day, Tied up in chains so tight
These crazy words of mine, So wrong they could be
What do I get out of this? I always try, I always miss…
Kolana pieką, kręgosłup po tylu godzinach, tu spędzonych, odmawia posłuszeństwa, ale gęba się śmieje. Cierpieć i lizać rany będziemy jutro. Jutro niedziela, pojutrze poniedziałek, a u nas leci Blue Monday!
Jesteśmy dość daleko od sceny, nie mamy już sił by się przebijać, ale nagłośnienie jest tu dobre, wszystko widać, słychać i czuć. Jedziemy! Jesteśmy przecież gdzieś w 1983 roku!
Przy kolejnej piosence Temptation wyświetlana na telebimach samotna Route 66 przebija się przez piaski pustyni Mojave, o, właśnie tak tu wczoraj dojechałem, uuuuu, uuuuu…
A teraz kulminacja, po godzinie i 15 minutach grania na scenie kręci się winyl z napisem Joy Division. Love Will Tear Us Apart. Bosko. Dziękujemy. Dobranoc.
No nie. To jeszcze nie koniec, choć w zasadzie tak mógłby się zakończyć festiwal. W tym momencie nie myślimy, że trzeba po raz ostatni pokonać po piachu ten odcinek wybrzeża od sceny niebieskiej do fioletowej. Który to już raz? Mimo to pełzniemy. Bo tam…
Tears For Fears
Tu musimy mocno mrużyć oczy, by rozpoznać na scenie Rolanda i Curta, ale co nam pozostało? Trzeba posłuchać. Jako trzeci kawałek wjeżdża Everybody Wants to Rule the World i wiemy, że jesteśmy we właściwym miejscu. Światem nie udało się zawładnąć, ale nie ma co narzekać, zbieramy swoje owoce, a przecież nic nie trwa wiecznie.
Zespół gra bardzo dobrze, następny znany hit to Sowing the Seeds of Love. Chłopaki może zmienili wygląd i kolor włosów, ale głosy zostały po staremu. W przerwie między piosenkami żartują ze sceny, że w trakcie festiwalu chodzili w tłumie ludzi i nikt ich tu nie rozpoznawał.
No dobra, teraz postanowili podzielić się z nami piosenką z nowego albumu, bardzo doceniamy, ale uwierzcie, jedziemy już na oparach i tylko coś mocniejszego jest w stanie utrzymać nas przy życiu. Coś takiego jak Mad World! I chyba jest to punkt zwrotny w naszym dzisiejszym koncertowaniu. Zespół - z całym szacunkiem - gra dalej i robi to bardzo ładnie, bo mają w repertuarze różne wolne ballady, no ale to nie na nasze obecne potrzeby. Robimy szybki zwrot przez ramię, odbieramy z wirtualnego depozytu plecak i uciekając przed całym tłumem już jesteśmy na ulicy. Zaczepia nas Meksykanka sprzedająca… biało-czarne koszulki New Order stylizowane na okładkę Substance. Po ile? Po 5 Dolców. He he. No ale nas jest dwóch, mamy w gotówce tylko 7, a jak weźmiemy dwie za te 7, to będzie OK?
- Okay okay.
I jest bardzo Okay bo zza płotu dobiegają nas dźwięki wielkiego przeboju Pale Shalter, gdy my właśnie dobiegamy do krzaczorów, w których schowaliśmy rano magiczne after party. Brzęczy szkło, wszystko jest na miejscu. No to co Przyjacielu?
- Vamos a la playa.
Tak się składa że jesteśmy na wysokości molo, nieśmiało sprawdzamy, czy jeszcze otwarte?
- Super, los nam sprzyja!
Wielki drewniany pomost wbija się w fale Oceanu, O tej porze pięknie pokazują swoją potęgę pieniąc się wściekle i rozbijając pod nami o filary molo swe białe grzywacze.
- No to wyciągaj! - mamy szklaneczki, cytryny, Modelo na popitkę i mamy coś jeszcze…
- Słyszysz?
- O Boże…
Shout, Shout, Let it all out
These are the things I can do without
Come on, I'm talking to you, Come on!
…Mamy z molo widok na teren festiwalu, a dźwięk przecież idealnie niesie się po wodzie. W tych pięknych okolicznościach przyrody dopływa do nas największy przebój Tears For Fears.
- No to na zdrowie. Niebiańskie doświadczenie.
- Jest pięknie!
Epilog
a potem lecimy do centrum dzielnicy Huntington Beach, na głównej ulicy właśnie zamykają restauracje, ale kebsy działają całodobowo, no i najważniejsze: likiernia również. Robimy więc zakupy, w normalnych dzikozachodnich cenach i spokojnym, wyluzowanym krokiem wracamy na plażę.
- Teraz trzeba się zastanowić jak wrócić do hotelu…
- Nawigacja pokazuje, że z buta 10 km
- W normalnej sytuacji można powiedzieć, że na luzie, zwłaszcza, że mamy zaopatrzenie.
- Wybacz lecz nie dziś, klikaj w te aplikacje i wzywaj pomoc z Centrum Neptuna.
Gdy jakąś chwilę później wkraczamy do pokoju Ten Trzeci leży w ubraniu na wyrku, ale zaopatrzenie też sobie zorganizował.
- Zuch chłopak!
- To ja się kładę na materacu - oświadcza Mr. Colourbox
- To ja włażę do jacuzzi! Bo pokój mamy mniejszy, ale za to z okrągłą wanną na środku. Woda zimna jak cholera, ale co tam.
Jutro rano jedziemy do San Diego i na lotniskowiec Midway.
- I już teraz zaprawdę, naprawdę: dobranoc Państwu mówią Nieprzypadek i Mr. Colourbox.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz