Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sylvia Plath. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sylvia Plath. Pokaż wszystkie posty

środa, 21 października 2020

The Quietus o książce Dave Haslama o Sylvi Plath z fragmentami o Ianie Curtisie (nasz tysięczny post)


Dave Haslam (TUTAJ) to postać, której nie trzeba przedstawiać, legendarny DJ z klubu Hacienda, pisarz i krytyk muzyczny, który całkiem niedawno zaskoczył nas swoją znakomitą książką zawierającą analizę zbiorów Tony Wilsona (pisaliśmy o tym TUTAJ).


Niedawno Haslam wydał książkę o Sylvi Plath, a blog the Quietus (LINK) opublikował artykuł (LINK) zawierający analizę i fragmenty tej książki. Autor artykułu sugeruje, że mimo iż Sylvia Plath (warto zobaczyć TUTAJ) i Ian Curtis zginęli samobójczą  śmiercią, to sposób w jaki odebrali sobie życie, zniekształca nasze postrzeganie tych jakże ważnych dla naszej kultury osób. 

Zacytowano fragmenty książki Haslama, w której opisuje, kiedy pierwszy raz na prośbę samego Tony Wilsona, celem wykorzystania w jego programie nadawanym w Granada TV pt. The Other Side of Midnight odwiedził w 1988 roku grób legendarnej pisarki i poetki. Od dziesięciu lat był pod wpływem takich artystów jak Plath, Joy Division, pierwszej płyty Black Sabbath i filmu Tarkowskiego pt. Stalker. Opisuje, jak gitarzysta zespołu Joy Division Bernard Sumner kiedyś powiedział mu, że zespół chciał zdemaskować świat, a Ian Curtis i Sylvia Plath - zwłaszcza w wierszach u schyłku życia - obaj pozbywali się sztuczek, iluzji i zaprzeczenia, aby wyrazić swoje cierpienie. Następnie przytoczona jest wypowiedź Jennifer Otter Bickerdike z eseju Joy Divotion - że po wizycie na grobach Plath i Curtisa człowiek jest rozczarowany, faktem, iż oba kamienie grobowe są podobne do innych - a przecież spoczywają tutaj ciała (lub szczątki) osób które znacząco wyróżniały się na tle innych - były wybitne. Plath krótko po śmierci była mało znana - Szklany Klosz opublikowała pod pseudonimem (warto zobaczyć TUTAJ), podobnie jest z Ianem Curtisem, a autor wyraża zdziwienie tymi faktami.


Haslam pisze: Sylvia Plath i Ian Curtis mieli paraliżującą życie depresję i chaos w głowach. A kiedy nas opuścili, każdy z nich był w trakcie rozpadu małżeństwa. W późniejszym okresie jego życia koktajl leków przepisanych przez Iana na padaczkę zepsuł mu umysł. Po śmierci Ian Curtis został plathologizowany; portretowany jako udręczony, skazany na zagładę artysta, który okazuje jakieś upiorne zainteresowanie (jego kamień pamiątkowy został dwukrotnie skradziony). 

O świadomym przedstawianiu Curtisa jako ponuraka pisaliśmy TUTAJ, jednakże zwróćmy uwagę, że z wypowiedzi Kevina Cumminsa - legendarnego fotografa Joy Division, wynika że owo plathologizowanie nie miało miejsca li tylko po śmierci wokalisty Joy Division, ale i za życia. 

Cummins w jednym z wywiadów powiedział wprost: Chcieliśmy aby Joy Division wyglądali jak bardzo poważni młodzi ludzie, wizualnie onieśmielający (LINK). Mało tego, w tym samym wywiadzie dla Daily Telegraph w roku 2014 dodał: Robiłem zdjęcia z uwagą. Postanowiłem, że nigdy nie będę fotografował Iana z uśmiechem, ponieważ nie chcieliśmy, żeby tak wyglądał. To była manipulacja medialna (LINK). 

Następnie przytoczony jest fragment książki w której Haslam nawiązuje do podobieństw fascynacji Plath Paryżem i Curtisa Belinem.

Ian Curtis zawsze chciał odwiedzić Berlin. Kiedy Joy Division grali tam w styczniu 1980 roku, chodził po ulicach, udał się do NRD i pokochał to doświadczenie (mimo że było bardzo zimno). Perkusista Joy Division, Stephen Morris, powiedział mi kiedyś: „Ian, którego pamiętam, był o wiele szczęśliwszą duszą, niż sugerują zdjęcia Joy Division”.

Ianowi bardzo się podobało w życiu: imprezy rodzinne, imprezy biurowe, przeglądanie kultowych księgarń, palenie papierosów Marlboro, praca w sklepie z płytami przez cały dzień, słuchanie muzyki, jedzenie cha siu bao i wermiszel w Yang Sing w Chinatown w Manchesterze. Chodził oglądać filmy do kina Aaben w Hulme lub pilnował, żeby był w pobliżu, żeby obejrzeć późny film w BBC2. Lubił być w zespole - od wypełniania zeszytów tekstami, nagrywania i występów, po zabawę za kulisami. Jego praca była dla niego podstawą, tak jak dla Plath.


Czy naprawdę obie postaci mają wiele wspólnego, czy jest to jedynie podparcie się legendą Curtisa, celem promocji książki? Ian nigdy nie wspominał że zna dorobek Plath. Naszym zdaniem o wiele więcej części wspólnych można doszukać się w życiorysach Sarah Kane (TUTAJ) i Iana Curtisa (warto zobaczyć TUTAJ). I być może o tym powinna powstać kolejna książka Dave Haslama.

A jeśli tak się stanie - na bank ją u nas opiszemy, dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis - tego nie znajdziecie w manistreamie.

P.S. To nasz tysięczny post... 

piątek, 19 czerwca 2020

Ian Curtis, Sarah Kane, Sylvia Plath, Roman Sidorov, Tim Bergling, Mark Linkous: bunt do szaleństwa

Inność, bunt aż do szaleństwa to częste cechy, stany romantycznych bohaterów. Skłóceni ze światem, rozdarci wewnętrznie, nadwrażliwi i samotni ludzie żyli krótko lecz intensywnie...  Podobnie jak i wielkie gwiazdy new wave i post-punk: Ian Curtis, Kurt Cobain (TUTAJ), Roman Sidorov (TUTAJ), Mark Linkous (TUTAJ), Tim Bergling (TUTAJ)  a także pisarki Sylvia Plath (TUTAJ), czy Sarah Kane (TUTAJ)...
 
Czy to nie dziwne, że subkultura punkowa, tak odrzucająca wszelkie autorytety, fascynowała się szaleństwem? Wbrew okolicznościom, paradoksalnie, szaleniec - i to po obu stronach żelaznej kurtyny - uważany był za osobę postępującą tym bardziej racjonalnie, im mocniej absurdalna wydawała się rzeczywistość. I skoro system społeczny był opresyjny, to każdy, kto do niego w naturalny sposób nie pasował, a właśnie wariaci wyjątkowo nie współgrali z ogólnymi normami, stawał się przez swoje niedostosowanie wolny. Wkraczający w dorosłe życie młodzi ludzie boleśnie odczuwali brak perspektyw i hipokryzję, rozpad więzi, atrofię wartości, rozczarowanie...

Dlatego punk na samym początku nie był stylem muzycznym czy subkulturą, lecz sztuką (o tym pisaliśmy TUTAJ), w której głównym dziełem było życie jednostki, formowane przez siebie i dla siebie. I stąd w Wielkiej Brytanii wzięła się fala rocka, która wyszła z collegeów i rozlała się na ulice robotniczych przedmieść. W Polsce natomiast korzenie subkultury rockowej lat 70 i 80 wywodzą się z warszawskich szkół artystycznych, z kręgów sytej bohemy i krańcowo różnych od nich środowisk małomiasteczkowych subkultur, znacznie bardziej surowych i prostych, gdzie także pojawił się mit szaleńca.

 
Punkowcy w PRL nieraz wyrabiali sobie tak zwane żółte papiery, czyli zaświadczenia od psychiatry potwierdzające zaburzenia psychiczne. Powody były dość prozaiczne (chęć uniknięcia służby wojskowej), ale wielu trafiało do szpitali psychiatrycznych czy na obozy psychoterapeutyczne, gdzie symulanci mieszali się z ludźmi faktycznie chorymi.

Idzie wariat ulicą wytykany palcami
Śmieją się ludzie nie wiadomo z czego
Dziwne ma spodnie dziwne ma włosy
Śmieszy to ogromnie szare roboty
Słychać wszędzie idiotyczne śmiechy
Nietolerancja jest cechą głupców
Głupota jest mądrością czy mądrość jest głupotą?


Powyższa piosenka toruńskiego zespołu Rejestracja, założonego w 1980 roku, doskonale wyraża tę inność, od której przedstawiciele kultury punk nie uciekali.  Można ją uznać nawet za swoisty manifest. Według niej to szarość, przeciętność jest złem, od którego trzeba się bronić wszelkimi sposobami, nawet wejściem w szaleństwo… Ten sposób widzenia świata przybliża punka do romantycznego poety, którego ucieleśnieniem stał się Lord George Byron, żyjący krótko, za to intensywnie. Tak było zarówno dwieście lat temu jak i kilkadziesiąt. 

A teraz? Trudno orzec, czy w dzisiejszym świecie życie z piętnem wariata daje wolność. Problemy psychiczne stały się tak powszechnym zjawiskiem, któremu podlegają nawet dzieci, że przestały być czymś oryginalnym a przez to gwarantującym inność…

Do problemu wyobcowania i inności jeszcze nie raz będziemy wracać, dlatego, jeśli czasem tak się czujecie, czytajcie nas… 

Codziennie nowy wpis - tego nie znajdziecie w mainstreamie.

niedziela, 24 lutego 2019

Czy kaseta magnetofonowa mogła zmienić oblicze muzyki? Solid Space - Space Museum, wśród inspiracji Joy Division, Sylvia Plath i the Cure

Wiara przenosi góry, chciałoby się powiedzieć patrząc na to jak malutkie amatorskie wydawnictwo na kasecie zmieniło oblicze muzyki. Dzisiaj piszemy o undergroundowym wydawnictwie Solid Space - Space Museum. I nawet jeśli ktoś nie lubi gatunku minimal synth, czy synth pop, z lekkimi naleciałościami nostalgii, i awangardy, to powinien przyjrzeć się temu dziełu i historii zespołu, bowiem płyta zaliczana jest dziś do klasyki gatunku (TUTAJ) i stała się inspiracją dla wielu zespołów (choćby TUTAJ). 

O płycie i muzykach w Internecie do niedawna było niewiele informacji, ale rok temu wydawnictwo Dark Entries postanowiło wznowić nagranie na winylu. Jest ono do nabycia TUTAJ w cenie 16 USD plus koszta przesyłki. Za połowę tej ceny można nabyć wersję mp3. Promocji albumu towarzyszyło wydanie obszernego artykułu (TUTAJ) o kulisach powstania tej znakomitej płyty.

Wszystko zaczęło się w Londynie od spotkania dwóch pasjonatów muzycznych. Tak też mający w 1983 roku 19 lat Dan Goldstein rozpoczął pracę w gazecie poświęconej muzyce (Electronic and Music Makers), którą po jakimś czasie doprowadził do stanu bardzo poczytnego czasopisma, niestety kosztem porzucenia studiów. A dokonał tego z fotografem Matthew (Maf) Vosburgh. Zanim Goldstein wyprowadził się z Londynu wspólnie z kolegą nagrali na kasecie projekt Solid Space, zainspirowany literaturą science - fiction, w szczególności Thunderbirds, Dr Who i Captain Scarlett.

Kaseta została wydana przez wydawnictwo InPhaze Records, specjalizujące się w muzyce post - punk. Przeszła jednak bez echa, a muzycy zajęli się czymś pożytecznym, bo z czegoś trzeba przecież żyć...  W okolicach roku 2002 okazało się, że wydawnictwo otoczone jest przez fanów estymą, do tego stopnia ze zostało wydane na bootlegu.

Oczywiście nagranie zaskakuje swoim minimalizmem, co ciekawe taśmy matki zostały wyrzucone przez ex-żonę szefa firmy InPhaze Records podczas ich rozwodu (ech te kobiety), ale odzyskano ich kopie. 

Płyta powstała kiedy obaj spotykali się w domu Dana, wówczas posiadacza keyboardu. Grali dla zabawy, początkowo bez tekstu, tworzyli samą muzykę. Później dograli bas, i jak sami stwierdzają, nagranie na kasecie pokazuje raczej ich postępy w nauce gry na tym instrumencie. Artyści wśród zespołów ich inspirujących wymieniają Joy Division i the Cure, mających zainspirować ich do powstania piosenek Destination Moon i New Statue.

Zwróciliśmy się za pośrednictwem strony Bandcamp z prośbą o wywiad z zespołem. W odpowiedzi jakiś dupek przysłał nam link. Suchy link do wywiadu. Bez komentarza. Taka kultura.. Wszystko zostało powiedziane, takie pewnie jest zdanie dupka z Dark Entries

A właśnie, że nie, bowiem inspiracją do piosenki Morning Song jest wiersz Sylvi Plath, autorki którą opisywaliśmy na naszym blogu TUTAJ. A na temat tej inspiracji w artykule TUTAJ słowa nie ma. Zatem pociągnijmy ten wątek i skupmy swoją uwagę na tym właśnie tekście, bowiem dwóch młodych chłopaków i poezja samobójczyni to brzmi co najmniej poważnie.

"Oh, I don't quite understand"/ "Oh nie do końca rozumiem"
"The dormouse is asleep again. Have you guessed the riddle yet?"/ "Jak suseł znowu śpię, zgadłeś już zagadkę?"
"No, I give it up. What's the answer?"/ "Nie, poddaję się - jaka jest odpowiedź?"
"I haven't the slightest idea" ? / "Nie mam najmniejszego pojęcia"
"Nor I" / "Ani ja"

Love set you going/ Prowadzi cię miłość
Love set you going/
Prowadzi cię miłość 
And your bold cry/ I twój odważny krzyk
Love set you going/
Prowadzi cię miłość
Love set you going/
Prowadzi cię miłość 
Like a fat gold watch/ Jak złoty zegarek

Our voices echo/ Echo naszych głosów
Our voices echo/
Echo naszych głosów
Our voices echo/ Echo naszych głosów 
New statue/ Nowy pomnik

In a draughty museum/ W przewiewnym muzeum
Your nakedness shadows our safety/ Twoja nagość pokrywa cieniem nasze bezpieczeństwo
We stand around/ Stoimy tak w pobliżu
Blankly as walls/ Puści jak te ściany

One cry/ Krzyk
And I stumble from bed/ Zrywam się z łóżka
One cry/ Krzyk
And now I wake to listen/ I budzę się by słuchać

Oryginalny wiersz autorki dostępny jest TUTAJ

Zaczerpnięte z niego trzy fragmenty, w oryginale brzmią:

Love set you going like a fat gold watch. 

Our voices echo, magnifying your arrival. 

New statue.
 

In a drafty museum, your nakedness
Shadows our safety. 

We stand round blankly as walls. 

One cry, and I stumble from bed, cow-heavy and floral

Wiersz Sylvi Plath opowiada o tym, jak miłość między ludźmi potrafi dać nowe życie. Przejęci rodzice obserwują nowo narodzone dziecko, ale już od chwili urodzin trudno im zaakceptować fakt, że nowe życie niekoniecznie oznacza życie szczęśliwe. 

To wiersz typowo egzystencjalny, o tym, jakim wyzwaniem jest trud rodzicielstwa. Solid Space natomiast dokonali jego skrótu. Pytanie, czy brakowało im tekstów? A może mieli coś konkretnego na myśli?
          
Matthew (Maf) Vosburgh żyje w USA, i jest wziętym programistą komputerowym pracującym dla czołówki światowej (Google czy Microsoft). Dan Goldstein także mieszka i pracuje w USA. Obaj nie zajmują się już muzyką.

Tak oto dwóch skromnych chłopaków swoją pasją potrafiło zmienić oblicze muzyki. To coś jak my, bo nas też łączy ta sama pasja - muzyka. 

Dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie. 

Zdjęcia i fragmenty artykułu o zespole pochodzą ze strony TUTAJ


Solid Space, Space Museum, In Phase, 1982, Realizator nagrań: Pat Bermingham. Tracklista: Afghan Dance, Spectrum is Green, Destination Moon, The Guests, New Statue  (Morning Song - zawiera fragmenty wiersza Morning Song, Sylvi Plath), A Darkness in My Soul, Radio France, Tenth Planet, Earthshock, Contemplation, Please Don't Fade Away...

wtorek, 17 kwietnia 2018

Sylvia Plath: Szklany klosz. Geneza depresji

Powieść Szklany Klosz Sylvii Plath została napisana w roku 1963 i wydana na miesiąc przed jej samobójczą śmiercią, co ciekawsze ukazała się pod pseudonimem. Dopiero po śmierci autorki ujawniono fakt, że jest to autobiografia, dodatkowo zrobiono to wbrew jej woli [TUTAJ]. Samobójstwo Plath popełniła przez zatrucie się gazem. Swoje dzieci uratowała przed śmiercią zamykając je w dobrze wentylowanym pokoju na klucz. 

Jest bardzo wiele wątków które należy w związku z tą książką poruszyć, w Internecie można łatwo odszukać cytaty i złote myśli z niej pochodzące, a sama książka poddana była, i pewnie jeszcze nie raz będzie, wielu analizom, bowiem to klasyka literatury. Ja chciałbym skupić się na kilku wątkach które wydają mi się dość rzadko poruszane.

Po pierwsze ważne dla mnie jest obcowanie z pełnym dziełem autorki, bowiem kiedy pierwszy raz czytałem książkę, z polskiego wydania cenzura usunęła fragmenty opisujące próby samobójcze. Dlatego w ramach swoistego rewanżu, pozwolę sobie kilka z nich zacytować poniżej.

Po drugie, odnoszę takie wrażenie, że książka powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich lekarzy, zwłaszcza dla psychiatrów. Są bowiem w niej pewne wskazówki, jak nie należy obchodzić się z pacjentami. Psychiatrzy, ale ogólnie lekarze przedstawieni są w książce w negatywnym świetle. Nawet dr Nolan, ostatnia lekarka lecząca główną bohaterkę, Esther Greenwood, w końcu okazuje się grać nie fair, zapisując jej znienawidzone elektrowstrząsy.  

Gdyby ktoś zapytał mnie, czy książka powinna mieć podtytuł to odpowiedź byłaby twierdząca. Pełen tytuł zatem powinien brzmieć: Szklany klosz. Geneza depresji. Moim bowiem zdaniem, powieść pokazuje stadia rozwoju choroby. Młoda dziewczyna zdobywa prestiżową nagrodę, sponsorkę i podejmuje studia. Książka z początku wydaje się lekturą typowo kobiecą, ale jest tak tylko do pewnego momentu. Bowiem bohaterka doznaje coraz to nowych rozczarowań w relacjach z rówieśniczkami, przełożonymi, damsko-męskich i ogólnie w relacjach z ludźmi. Przy okazji zostaje przytłoczona życiem wielkiego miasta, poszukuje swojego miejsca, pozostawiona zostaje sama sobie wobec życiowych wyborów. Jej ojciec nie żyje, matka jest daleko, a ona nie bardzo wie co w życiu ma robić. W końcu w swoistym akcie desperacji, porzuca szkołę i wraca do domu matki. 

I tutaj zaczyna się prawdziwa historia. W zasadzie zalążki depresji już są, teraz choroba przechodzi do głębszej fazy i jak na dłoni widać genezę powstawania stanu kompletnego załamania. Autorka postanawia być pisarką, ale nie bardzo jej to wychodzi, przyczynę upatruje w braku doświadczenia. W końcu zauważa u siebie problemy z pisaniem, nie je nie śpi i ogólnie popada w głębokie stany depresyjne. Słowo samobójstwo pojawia się po raz pierwszy kiedy autorka odkrywa fakt, że jedyne słowo pisane które do niej dociera to prasa brukowa.

Nie wiem, dlaczego dotychczas nie kupowałam takich gazet. Teraz stanowiły jedyną lekturę, jaką byłam w stanie czytać. Niewielkie kawałki tekstu pomiędzy fotografiami były tak krótkie, że zdążyłam je przeczytać, zanim litery zaczynały podskakiwać i spływać w dół. Matka abonowała tylko „Christian Science Monitor". Leżał na progu naszego domu codziennie już o piątej rano, z wyjątkiem niedziel. Dziennik ten z zasady nie donosił o samobójstwach, zbrodniach seksualnych czy wypadkach lotniczych.

Od tej chwili dziewczyna myśli głównie o tym, jak powinna ze sobą skończyć. Co ciekawe, ze strony matki czy otoczenia praktycznie brak wsparcia, szczerych rozmów, są próby ratunku polegające na dawaniu lekcji stenografii, którą to zajmuje się matka.

Bo z własnej matki niewiele miałam pożytku. Od śmierci ojca uczyła stenografii i pisania na maszynie [w żeńskim college'u Miejskim]  i w ten sposób utrzymywała całą rodzinę. Głęboko w sercu żywiła nienawiść do ojca za to, że umarł i nie zostawił ani grosza, ponieważ nie ufał agentom ubezpieczeniowym. Przez całe życie nalegała, żebym się także nauczyła stenografii po to, bym poza wyższym wykształceniem miała jakiś konkretny zawód.

Próby te jednak kończą się porażką, myśli samobójcze przechodzą powoli do fazy realizacji, pierwszą z nich jest szukanie skutecznej metody. Realizacja natomiast odbywa się od razu.

- A gdybyś ty chciał popełnić samobójstwo, to jak byś to zrobił?
Kal jakby się ucieszył z mojego pytania.
- Nieraz się nad tym zastanawiałem. Chyba palnąłbym sobie w łeb.
Byłam rozczarowana. Typowa męska odpowiedź. Co mi po takiej metodzie. Skąd wziąć rewolwer? A nawet gdyby mi się to udało, to nie miałabym pojęcia, jak to zrobić, żeby nie spudłować. Ileż to razy czytałam w gazecie o ludziach, którzy próbowali się zastrzelić i tylko uszkadzali sobie jakiś nerw, powodując paraliż, albo rozwalali sobie twarz, po czym wspaniali chirurdzy cudem ratowali im życie. Ryzyko strzelania do siebie z rewolweru wydało mi się zbyt wielkie.

Powyższy dialog ma miejsce na plaży i wtedy, krótko po nim, następuje druga próba samobójcza, dowiadujemy się także o okolicznościach pierwszej. Chronologicznie wygląda to tak:

Kilka dni przedtem próbowałam się powiesić. Kiedy matka wyruszyła rano do pracy, wyciągnęłam jedwabny sznur z jej żółtego szlafroka kąpielowego i siadłszy na łóżku wzięłam się do robienia pętli. Czynność ta zabrała dużo czasu, ponieważ nigdy mi podobne zajęcia dobrze nie szły, a już szczególnie nie miałam pojęcia, jak zrobić solidną pętlę. Potem zaczęłam szukać jakiegoś haka. Kłopot polegał na tym, że nasz dom ma zupełnie nieodpowiednie sufity do takich poczynań. Są niskie, białe, gładkie, bez belek i bez haków na lampy. ...  Przez dłuższy czas snułam się w poszukiwaniu sposobu na zamocowanie sznura, który zwisał mi z szyi jak żółty ogon koci, ale nic z tego nie wyszło. Na koniec przysiadłam na brzegu łóżka matki i zaczęłam zaciskać pętlę rękami. Ale kiedy zaczynało mi szumieć w uszach, kiedy krew uderzyła mi do głowy, ręce mi słabły i opadały, i zaraz znowu czułam się doskonale. Zorientowałam się, że moje ciało wypowiedziało mi wojnę i że ma na mnie różne sposoby. Moje ręce słabły na przykład w kluczowym momencie i w ten sposób ciało moje ratowało się raz po raz od zagłady. Gdybym mogła sobie z nim dać radę, dawno już byłoby po wszystkim. Postanowiłam więc zaskoczyć moje cielsko, mobilizując w tym celu całą, pozostałą mi jeszcze inteligencję, bo zrozumiałam, że w przeciwnym razie zostanę w tej idiotycznej pułapce na dalszych dobre pięćdziesiąt lat, a to nie miałoby żadnego sensu. Zdawałam sobie sprawę, że ludzie już się orientują, że nie mam piątej klepki, i że prędzej czy później - mimo że matka usiłuje być bardzo dyskretna - bez większego trudu przekonają ją, żeby mnie oddała do zakładu dla umysłowo chorych pod pretekstem, że tam mnie może wyleczą. Ale mój wypadek był nieuleczalny. Nabyłam w drugstorze kilka kieszonkowych wydawnictw na temat chorób umysłowych, porównałam moje symptomy z symptomami opisanymi w książkach i wszystko się zgadzało. Moja choroba nie nadawała się po prostu do leczenia. Poza brukowcami byłam w stanie czytać jedynie i wyłącznie książki z dziedziny psychopatologii. Nic więcej. Było tak, jak gdyby w umyśle moim pozostała już tylko wąska smuga inteligencji. Pewnie po to, żebym mogła się zorientować, że jest ze mną bardzo niedobrze, i sama zrobić z tym koniec. Nie udało mi się jednak powiesić i zaczęłam się zastanawiać, czy nie skapitulować i zgodzić się na leczenie, ale zaraz przypomniał mi się doktor Gordon i jego prywatna maszyna do wstrząsów. Jak mnie zamkną w szpitalu, to będą mi mogli robić elektrowstrząsy chociażby codziennie.

Proszę zwrócić uwagę na fakt stwierdzenia nieuleczalności choroby. Wspomniany dr Gordon to ratunek, na jaki decyduje się matka głównej bohaterki. Niestety to zwykły naciągacz, w dodatku aplikujący bolesne elektrowstrząsy. Ale wróćmy na plażę, bohaterka wypływa daleko od przyjaciół i stara się utopić.  

Nachyliłam głowę i dałam nurka, rękami rozgarniając wodę. Poczułam ucisk na sercu i szum w uszach. Ale po kilku sekundach morze wyrzuciło mnie na powierzchnię. Skąpany w jaskrawym słońcu świat mienił się, pełen błękitnych, zielonych i żółtych klejnotów. Otarłam sobie oczy. Dyszałam z wysiłku, ale bez trudu utrzymywałam się na powierzchni. Jeszcze kilka razy nurkowałam, ale woda wypychała mnie na powierzchnię jak korek. Szara skała drwiła sobie ze mnie. Kołysała się teraz na wodzie jak wielkie koło ratunkowe.

Znowu nic z tego nie wychodzi aż w końcu Esther postanawia użyć bardziej drastycznej metody. Zdobywa klucz do schowka z lekami i podczas gdy matka jest w pracy zostawia jej kartkę z informacją, że wybiera się na długi spacer. Schodzi do piwnicy i zażywa wszystkie leki jednocześnie. Zostaje jednak odratowana, jej twarz i wygląd ulegają pod wpływem działania leków zmianie. W wyniku agresywnego zachowania zostaje przeniesiona do kliniki prywatnej, a koszt leczenia pokrywa jej sponsorka, ta sama która fundowała studia. Tam poznaje wspomnianą dr Nolan ale i inne kobiety, w tym znajomą Joan (tak na prawdę chodzi o Asii Wevill, kobietę w której zakochał się mąż Plath, przez co rozpadło się jej małżeństwo. Nota bene Wevill popełniła samobójstwo w taki sam sposób jak Plath). Tej ostatniej udaje się próba samobójcza przez powieszenie...

W książce jest wiele innych ciekawych wątków, ja chciałbym napisać jeszcze o dwóch. Tytuł znajduje swoje wyjaśnienie. Esther jest przekonana, że jej życie to niewola: Dla człowieka siedzącego pod szklanym kloszem, znieczulonego na wszystko, zatrzymanego w rozwoju jak embrion w spirytusie, całe życie jest jednym wielkim, złym snem.... Skąd mogłam wiedzieć, czy kiedyś w przyszłości, w Europie czy gdziekolwiek - szklany klosz znowu na mnie nie spadnie, nie nakryje mnie, odkształcając moje widzenie świata.

W końcu po serii elektrowstrząsów choroba ustępuje i Esther czuje się na tyle dobrze, że zostaje wypuszczona na pogrzeb Joan. Czułam się cudownie, oczyszczona z lęku, odświeżona i zadziwiająco spokojna. Szklany klosz podniósł się, zawisł wysoko nad moją głową. Czułam na ciele ożywczy powiew łagodnego wiatru.

Książka kończy się w chwili gdy bohaterka ma stanąć przed komisją decydującą o jej wyjściu ze szpitala. To ponoć formalność. Pytaniem zasadniczym jest, czy bohaterka na prawdę lepiej się poczuła i została wyleczona, czy też był to fortel, jakiego użyła żeby wyjść na wolność i zrobić co planowała? 

Życie pokazało, że jednak to drugie.  

W notce wykorzystano fragmenty powieści Sylvii Plath Szklany Klosz w przekładzie  Miry Michałowskiej, Wyd. Literackie.