wtorek, 17 kwietnia 2018

Sylvia Plath: Szklany klosz. Geneza depresji

Powieść Szklany Klosz Sylvii Plath została napisana w roku 1963 i wydana na miesiąc przed jej samobójczą śmiercią, co ciekawsze ukazała się pod pseudonimem. Dopiero po śmierci autorki ujawniono fakt, że jest to autobiografia, dodatkowo zrobiono to wbrew jej woli [TUTAJ]. Samobójstwo Plath popełniła przez zatrucie się gazem. Swoje dzieci uratowała przed śmiercią zamykając je w dobrze wentylowanym pokoju na klucz. 

Jest bardzo wiele wątków które należy w związku z tą książką poruszyć, w Internecie można łatwo odszukać cytaty i złote myśli z niej pochodzące, a sama książka poddana była, i pewnie jeszcze nie raz będzie, wielu analizom, bowiem to klasyka literatury. Ja chciałbym skupić się na kilku wątkach które wydają mi się dość rzadko poruszane.

Po pierwsze ważne dla mnie jest obcowanie z pełnym dziełem autorki, bowiem kiedy pierwszy raz czytałem książkę, z polskiego wydania cenzura usunęła fragmenty opisujące próby samobójcze. Dlatego w ramach swoistego rewanżu, pozwolę sobie kilka z nich zacytować poniżej.

Po drugie, odnoszę takie wrażenie, że książka powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich lekarzy, zwłaszcza dla psychiatrów. Są bowiem w niej pewne wskazówki, jak nie należy obchodzić się z pacjentami. Psychiatrzy, ale ogólnie lekarze przedstawieni są w książce w negatywnym świetle. Nawet dr Nolan, ostatnia lekarka lecząca główną bohaterkę, Esther Greenwood, w końcu okazuje się grać nie fair, zapisując jej znienawidzone elektrowstrząsy.  

Gdyby ktoś zapytał mnie, czy książka powinna mieć podtytuł to odpowiedź byłaby twierdząca. Pełen tytuł zatem powinien brzmieć: Szklany klosz. Geneza depresji. Moim bowiem zdaniem, powieść pokazuje stadia rozwoju choroby. Młoda dziewczyna zdobywa prestiżową nagrodę, sponsorkę i podejmuje studia. Książka z początku wydaje się lekturą typowo kobiecą, ale jest tak tylko do pewnego momentu. Bowiem bohaterka doznaje coraz to nowych rozczarowań w relacjach z rówieśniczkami, przełożonymi, damsko-męskich i ogólnie w relacjach z ludźmi. Przy okazji zostaje przytłoczona życiem wielkiego miasta, poszukuje swojego miejsca, pozostawiona zostaje sama sobie wobec życiowych wyborów. Jej ojciec nie żyje, matka jest daleko, a ona nie bardzo wie co w życiu ma robić. W końcu w swoistym akcie desperacji, porzuca szkołę i wraca do domu matki. 

I tutaj zaczyna się prawdziwa historia. W zasadzie zalążki depresji już są, teraz choroba przechodzi do głębszej fazy i jak na dłoni widać genezę powstawania stanu kompletnego załamania. Autorka postanawia być pisarką, ale nie bardzo jej to wychodzi, przyczynę upatruje w braku doświadczenia. W końcu zauważa u siebie problemy z pisaniem, nie je nie śpi i ogólnie popada w głębokie stany depresyjne. Słowo samobójstwo pojawia się po raz pierwszy kiedy autorka odkrywa fakt, że jedyne słowo pisane które do niej dociera to prasa brukowa.

Nie wiem, dlaczego dotychczas nie kupowałam takich gazet. Teraz stanowiły jedyną lekturę, jaką byłam w stanie czytać. Niewielkie kawałki tekstu pomiędzy fotografiami były tak krótkie, że zdążyłam je przeczytać, zanim litery zaczynały podskakiwać i spływać w dół. Matka abonowała tylko „Christian Science Monitor". Leżał na progu naszego domu codziennie już o piątej rano, z wyjątkiem niedziel. Dziennik ten z zasady nie donosił o samobójstwach, zbrodniach seksualnych czy wypadkach lotniczych.

Od tej chwili dziewczyna myśli głównie o tym, jak powinna ze sobą skończyć. Co ciekawe, ze strony matki czy otoczenia praktycznie brak wsparcia, szczerych rozmów, są próby ratunku polegające na dawaniu lekcji stenografii, którą to zajmuje się matka.

Bo z własnej matki niewiele miałam pożytku. Od śmierci ojca uczyła stenografii i pisania na maszynie [w żeńskim college'u Miejskim]  i w ten sposób utrzymywała całą rodzinę. Głęboko w sercu żywiła nienawiść do ojca za to, że umarł i nie zostawił ani grosza, ponieważ nie ufał agentom ubezpieczeniowym. Przez całe życie nalegała, żebym się także nauczyła stenografii po to, bym poza wyższym wykształceniem miała jakiś konkretny zawód.

Próby te jednak kończą się porażką, myśli samobójcze przechodzą powoli do fazy realizacji, pierwszą z nich jest szukanie skutecznej metody. Realizacja natomiast odbywa się od razu.

- A gdybyś ty chciał popełnić samobójstwo, to jak byś to zrobił?
Kal jakby się ucieszył z mojego pytania.
- Nieraz się nad tym zastanawiałem. Chyba palnąłbym sobie w łeb.
Byłam rozczarowana. Typowa męska odpowiedź. Co mi po takiej metodzie. Skąd wziąć rewolwer? A nawet gdyby mi się to udało, to nie miałabym pojęcia, jak to zrobić, żeby nie spudłować. Ileż to razy czytałam w gazecie o ludziach, którzy próbowali się zastrzelić i tylko uszkadzali sobie jakiś nerw, powodując paraliż, albo rozwalali sobie twarz, po czym wspaniali chirurdzy cudem ratowali im życie. Ryzyko strzelania do siebie z rewolweru wydało mi się zbyt wielkie.

Powyższy dialog ma miejsce na plaży i wtedy, krótko po nim, następuje druga próba samobójcza, dowiadujemy się także o okolicznościach pierwszej. Chronologicznie wygląda to tak:

Kilka dni przedtem próbowałam się powiesić. Kiedy matka wyruszyła rano do pracy, wyciągnęłam jedwabny sznur z jej żółtego szlafroka kąpielowego i siadłszy na łóżku wzięłam się do robienia pętli. Czynność ta zabrała dużo czasu, ponieważ nigdy mi podobne zajęcia dobrze nie szły, a już szczególnie nie miałam pojęcia, jak zrobić solidną pętlę. Potem zaczęłam szukać jakiegoś haka. Kłopot polegał na tym, że nasz dom ma zupełnie nieodpowiednie sufity do takich poczynań. Są niskie, białe, gładkie, bez belek i bez haków na lampy. ...  Przez dłuższy czas snułam się w poszukiwaniu sposobu na zamocowanie sznura, który zwisał mi z szyi jak żółty ogon koci, ale nic z tego nie wyszło. Na koniec przysiadłam na brzegu łóżka matki i zaczęłam zaciskać pętlę rękami. Ale kiedy zaczynało mi szumieć w uszach, kiedy krew uderzyła mi do głowy, ręce mi słabły i opadały, i zaraz znowu czułam się doskonale. Zorientowałam się, że moje ciało wypowiedziało mi wojnę i że ma na mnie różne sposoby. Moje ręce słabły na przykład w kluczowym momencie i w ten sposób ciało moje ratowało się raz po raz od zagłady. Gdybym mogła sobie z nim dać radę, dawno już byłoby po wszystkim. Postanowiłam więc zaskoczyć moje cielsko, mobilizując w tym celu całą, pozostałą mi jeszcze inteligencję, bo zrozumiałam, że w przeciwnym razie zostanę w tej idiotycznej pułapce na dalszych dobre pięćdziesiąt lat, a to nie miałoby żadnego sensu. Zdawałam sobie sprawę, że ludzie już się orientują, że nie mam piątej klepki, i że prędzej czy później - mimo że matka usiłuje być bardzo dyskretna - bez większego trudu przekonają ją, żeby mnie oddała do zakładu dla umysłowo chorych pod pretekstem, że tam mnie może wyleczą. Ale mój wypadek był nieuleczalny. Nabyłam w drugstorze kilka kieszonkowych wydawnictw na temat chorób umysłowych, porównałam moje symptomy z symptomami opisanymi w książkach i wszystko się zgadzało. Moja choroba nie nadawała się po prostu do leczenia. Poza brukowcami byłam w stanie czytać jedynie i wyłącznie książki z dziedziny psychopatologii. Nic więcej. Było tak, jak gdyby w umyśle moim pozostała już tylko wąska smuga inteligencji. Pewnie po to, żebym mogła się zorientować, że jest ze mną bardzo niedobrze, i sama zrobić z tym koniec. Nie udało mi się jednak powiesić i zaczęłam się zastanawiać, czy nie skapitulować i zgodzić się na leczenie, ale zaraz przypomniał mi się doktor Gordon i jego prywatna maszyna do wstrząsów. Jak mnie zamkną w szpitalu, to będą mi mogli robić elektrowstrząsy chociażby codziennie.

Proszę zwrócić uwagę na fakt stwierdzenia nieuleczalności choroby. Wspomniany dr Gordon to ratunek, na jaki decyduje się matka głównej bohaterki. Niestety to zwykły naciągacz, w dodatku aplikujący bolesne elektrowstrząsy. Ale wróćmy na plażę, bohaterka wypływa daleko od przyjaciół i stara się utopić.  

Nachyliłam głowę i dałam nurka, rękami rozgarniając wodę. Poczułam ucisk na sercu i szum w uszach. Ale po kilku sekundach morze wyrzuciło mnie na powierzchnię. Skąpany w jaskrawym słońcu świat mienił się, pełen błękitnych, zielonych i żółtych klejnotów. Otarłam sobie oczy. Dyszałam z wysiłku, ale bez trudu utrzymywałam się na powierzchni. Jeszcze kilka razy nurkowałam, ale woda wypychała mnie na powierzchnię jak korek. Szara skała drwiła sobie ze mnie. Kołysała się teraz na wodzie jak wielkie koło ratunkowe.

Znowu nic z tego nie wychodzi aż w końcu Esther postanawia użyć bardziej drastycznej metody. Zdobywa klucz do schowka z lekami i podczas gdy matka jest w pracy zostawia jej kartkę z informacją, że wybiera się na długi spacer. Schodzi do piwnicy i zażywa wszystkie leki jednocześnie. Zostaje jednak odratowana, jej twarz i wygląd ulegają pod wpływem działania leków zmianie. W wyniku agresywnego zachowania zostaje przeniesiona do kliniki prywatnej, a koszt leczenia pokrywa jej sponsorka, ta sama która fundowała studia. Tam poznaje wspomnianą dr Nolan ale i inne kobiety, w tym znajomą Joan (tak na prawdę chodzi o Asii Wevill, kobietę w której zakochał się mąż Plath, przez co rozpadło się jej małżeństwo. Nota bene Wevill popełniła samobójstwo w taki sam sposób jak Plath). Tej ostatniej udaje się próba samobójcza przez powieszenie...

W książce jest wiele innych ciekawych wątków, ja chciałbym napisać jeszcze o dwóch. Tytuł znajduje swoje wyjaśnienie. Esther jest przekonana, że jej życie to niewola: Dla człowieka siedzącego pod szklanym kloszem, znieczulonego na wszystko, zatrzymanego w rozwoju jak embrion w spirytusie, całe życie jest jednym wielkim, złym snem.... Skąd mogłam wiedzieć, czy kiedyś w przyszłości, w Europie czy gdziekolwiek - szklany klosz znowu na mnie nie spadnie, nie nakryje mnie, odkształcając moje widzenie świata.

W końcu po serii elektrowstrząsów choroba ustępuje i Esther czuje się na tyle dobrze, że zostaje wypuszczona na pogrzeb Joan. Czułam się cudownie, oczyszczona z lęku, odświeżona i zadziwiająco spokojna. Szklany klosz podniósł się, zawisł wysoko nad moją głową. Czułam na ciele ożywczy powiew łagodnego wiatru.

Książka kończy się w chwili gdy bohaterka ma stanąć przed komisją decydującą o jej wyjściu ze szpitala. To ponoć formalność. Pytaniem zasadniczym jest, czy bohaterka na prawdę lepiej się poczuła i została wyleczona, czy też był to fortel, jakiego użyła żeby wyjść na wolność i zrobić co planowała? 

Życie pokazało, że jednak to drugie.  

W notce wykorzystano fragmenty powieści Sylvii Plath Szklany Klosz w przekładzie  Miry Michałowskiej, Wyd. Literackie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz