niedziela, 8 kwietnia 2018

Kinowa jazda obowiązkowa: Solaris, ale nie tylko film, bo ta muzyka...

Rzadko spotyka się ekranizacje książek, które byłyby na tak wysokim poziomie, aby dotrzymać jakością pierwowzorowi. I chociaż film Solaris w reżyserii i wg. scenariusza Stevena Soderbergha, jedynie bazuje na książce Stanisława Lema, to ponury klimat, doskonała obsada aktorska, a co najważniejsze muzyka Cliffa Martineza, gwarantują niezwykłe przeżycie intelektualne. W końcu na tym blogu takie klimaty są nam bliskie, więc film z pewnością powinien zadowolić jego stałych czytelników (o ile tacy w ogóle istnieją). Chris Kelvin (w tej roli George Clooney), to lekarz psychiatra, raczej samotnik od czasu śmierci żony. 


Okazuje się, że na stacji kosmicznej, na której znajduje się misja z jednym z jego znajomych dr Gibarianem, dzieją się dziwne rzeczy. Sam Gibarian prosi Kelvina o pomoc, używając argumentacji że ten idealnie się do tego nadaje, a Kelvin decyduje się zbadać sytuację na miejscu. 


Warto dodać, że film zrealizowany jest w doskonałej konwencji kolorystycznej, należy docenić niesamowite efektu specjalne, poniżej scena (w kolorze) zbliżania się pojazdu Kelvina do stacji koło Solaris:


Kelvin na stacji odkrywa, że Gibarian nie żyje, a problemem są "goście" - istoty z pozoru tylko żywe, będące wytworami sumień załogi. Również jego nawiedza gość - żona, która popełniła samobójstwo, przy niemałej winie samego Kelvina. 



Lekarz jeszcze w miarę trzeźwo myśląc pozbywa się imitacji Rheiy wystrzeliwując ją w kosmos,


ale budząc się rankiem odkrywa że ona jest znowu przy nim.  Sprawy zaczynają się komplikować, Rhea próbuje samobójstwa, ale umiera tylko na chwilę, a zmartwychwstanie okazuje się być cechą charakterystyczną gości


Kapitan Gordon znajduje sposób ich trwałej neutralizacji, a Rhea odkrywając, że jest tylko sztucznym tworem, a nie prawdziwą żoną Kelvina, postanawia się jej poddać. Kelvin wpada w rozpacz i przypomina sobie scenę samobójstwa prawdziwej, ziemskiej żony:

    

Odtwarza ostatnie przesłanie gościa przed neutralizacją:

  
Film kończy się bardzo zaskakująco i wcale niejednoznacznie. Można go interpretować na wiele sposobów: kontakty z obcą cywilizacją, może nawet z samym Bogiem, który poprzez wizyty ucieleśnionych wyrzutów sumienia przeprowadza proces pokuty w swego rodzaju czyśćcu, by w końcu dokonać aktu odpuszczenia. Mnie natomiast w filmie najbardziej urzekł jego klimat, który głownie wytworzony jest za pomocą znakomitej muzyki Cliffa Martineza. 



Samobójstwo Rhei i wyrzuty sumienia, które ma z tego powodu Kelvin, prowadzą do całego labiryntu zawirowań i zdarzeń, uzmysławiając nam, że są rzeczy nieodwracalne, po których nic i nigdy nie będzie już wyglądało tak samo.    

4 komentarze:

  1. Wolę jednak "Solaris" Tarkowskiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wstyd się przyznać ale nie widziałem - już któraś osoba zwraca na to uwagę. Książkę rzecz jasna znam, film obejrzę i dokonamy konfrontacji trzech bytów. Pozdrowienia

      Usuń
  2. Świetny jest ten Martinez ! Ostatnio mam fazę na muzykę filmową i odkrywam dużo świetnych soundtracków, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Super, że Tutaj też takie rzeczy podajecie :) Dzięki !

    OdpowiedzUsuń
  3. Mamy tego więcej - wystarczy poszperać, niedługo stukną nam dwa lata a piszemy codziennie... zapraszamy

    OdpowiedzUsuń