sobota, 15 września 2018

Ruina i śmierć

Jakiś czas temu pisaliśmy o obrazach Caspara Davida Friedricha cytowanych na okładkach Joy Division  TUTAJ a także na temat wpływu jaki wywarły na muzykę dark i postpunk TUTAJ  i TUTAJ. Lecz w pracach tego artysty tkwi coś, co przyciąga i każe zająć się nimi jeszcze raz, a kto wie czy ostatni... Bo pozornie nijakie pejzaże mają w sobie tak wielki ładunek chłodnej emocji, że mocno zapadają w pamięć i co i raz przypominają o swoim istnieniu. Może dlatego, że właściwym tematem jego malowideł są kwestie egzystencjalne, bliskie każdemu z nas, a nie tylko krajobrazy?

Nieuchronność śmierci, fatalny los, alienacja... W obrazach C.D. Friedricha te ponadczasowe determinanty życia ukazane zostały poprzez miłe dla oka alegorie. W swoich zimowych pejzażach umieszczał ruiny i cmentarze, bramy w murze, samotne drzewa. Ruiny, które szczególnie chętnie rejestrował dotąd nie były głównym tematem obrazów. Dzieła architektoniczne owszem, lecz czy ruina jest architekturą? Wydaje się że jest, lecz raczej nie tyle budowlą co wspomnieniem po niej, jej szczątkiem, pozostałością. Architekturę definiuje jej funkcja (mamy zatem kościoły, pałace, domy, chaty, zamki...), natomiast ruina jest jej pozbawiona. Ruiny, które sportretował Friedrich nie pełnią nawet funkcji estetycznej, takiej którą posiadały sentymentalne sztuczne ruiny stawiane w parkach w końcu XVIII w., bo stworzone przez człowieka zostały opuszczone i pozostawione sobie samym. Tam gdzie był człowiek wkroczyła natura i przekształciła ludzkie dzieło w swoje. Dlatego ruina na obrazach Friedricha symbolizuje zarówno śmierć, przemijanie, lecz z drugiej strony jest metaforą trwałości i życia. I tak romantycy obdarzyli ruiny dotąd niedostrzegalnymi wartościami. Uszlachetnili je i spersonifikowali doszukując się w nich metafizyki. 

Podobnie jak śmierć człowieka jest przejściem do innego życia, tak samo ruina, która jest w zasadzie trupem architektury stała się osobną kategorią estetyczną przypominającą o przemijaniu, unicestwieniu i odrodzeniu... Szczątki budowli niewątpliwie uruchamiają wyobraźnię, każą zainteresować się historią ich pierwotnej formy, kończącą się często próbą rekonstrukcji, wręcz odwrócenia biegu czasu, a oprócz tego pobudzają do refleksji i wyciszenia. Ich kontemplacja buduje nastrój melancholii i narzuca smutek, który jak pisał Edmund Burke jest reakcją na całkowitą utratę obiektu bez nadziei na jego odzyskanie. Przykrość, jaka towarzyszy obcowaniu z ruiną jest kompensowana przez uczucia tajemniczości i grozy. Sugestywna siła aury unosząca się nad każdą ruiną wymusza poza tym werbalizację tej tajemniczości. W każdej chętnie śledzimy ślady życia - skorupy naczyń, strzępki sprzętów, okruchy życia, które toczyło się tam i może w takiej formie zostało pozostawione przez dawnych mieszkańców miejsca... O ile czas jest ruchem, ciągłym postępem, to w ruinach doświadczamy jakby jego zatrzymania. Może to stąd, że mimo zauważalnych efektów samej destrukcji nie jesteśmy w stanie jej zaobserwować, bo jest tak powolna? Jesteśmy zatem stojąc pośrodku ruiny, w samym środku czasu, a jednocześnie obok niego i poza nim. Ten swoisty bezruch nie zmusza nas do niczego, do żadnej aktywności. Stajemy w obliczu tajemnicy, obcości i możemy się tylko wyciszyć i poddać refleksji. Lub tylko milczeć.

Popatrzmy zatem na kilka obrazów Caspara D. Friedricha, czy dostrzegamy te wszystkie uczucia o którym napisaliśmy:








Tym, którzy może nie widzą w ruinach nic ciekawego a jedynie zwały niepotrzebnego gruzu obrazy te mogą uzmysłowić iż jest coś poza klasycznie uznanymi wartościami estetycznymi, takimi jak ład, symetria i inne kategorie tworzące w nas tzw. poczucie ładności. Może pozornie ruiny są od tego wszystkiego dalekie, lecz noszą w sobie ukrytą przestrzeń, którą być może nieracjonalną, lecz za to autentyczną.

Literatura:

J. Białostocki, Symbole i obrazy w świecie sztuki, T. I, Warszawa 1982.
T. Edensor, The Industrial Ruins: Aestheticts, Materiality and Memory, Oxford 2005.
A. Kowalczykowa, Pejzaż romantyczny, Kraków 1982.
G. Królikiewicz: Terytorium ruin, Kraków 1993.

piątek, 14 września 2018

Niedocenieni: The Frozen Autumn - muzyczne dzieło z ekstraklasy


I znowu włoscy wykonawcy, chyba niedługo ktoś posądzi nas o italo-filię. Niemniej grupa the Frozen Autumn jest godna uwagi. Zespół wydał kilka na prawdę znakomitych płyt, mało tego wydawali również je wcześniej, jako Static Movement (ich najlepszą płytę wznowiono w 2009 roku). Dyskografia zawiera 10 płyt: Pale Awakening, Fragments of Memories, Visionary Landscapes, The Pale Collection, Emotional Screening Device, Is Anybody There?, Rallentears, Chirality, Lie in Wait, Time Is Just A Memory, The Fellow Traveller. 

Liderem zespołu i kompozytorem piosenek jest Diego Merletto, któremu od początku towarzyszy, grająca na keyboardach i śpiewająca Froxeanne.  Fantazyjne fryzury i czarne stroje z pozoru tylko przypominają Clan of Xymox, ale moim zdaniem zespół wytworzył już swój bardzo charakterystyczny styl. Posłuchajmy trochę muzyki i przyjrzyjmy się jej ewolucji w czasie.   

Tak to się zaczęło - Static Movement i piosenka Visionary Landscapes. Cała ich płyta utrzymana jest w takim doskonałym nastroju, i trudno ich podejrzewać o naśladownictwo:


A tutaj piosenka z doskonałej płyty Emotional Screening Device, pt. Is Everything Real?, zespól gra już nieco dojrzalej, można powiedzieć że ciężej, bardziej mrocznie:


Is Anybody There - doskonały album z 2006, chyba mój ulubiony album tego zespołu, to istna kolekcja hitów. Wydaniu płyty towarzyszyła znakomita akcja promocyjna z charakterystycznymi teledyskami. Tego trzeba posłuchać, bowiem piosenki Merletto doskonale wpadają w ucho, bez względu na to czy śpiewa je on czy jego koleżanka z grupy. A propos Froxeanne proszę zwrócić na ciekawą choreografię... Poza tym piosenka jest dokonała, zarówno w warstwie tekstowej jak i wokalnej:



What if the air suddenly solidifies?
Nothing to regret
Nothing more to plan

Alabaster limbs can outlive
The nitrogen dew
So touch me and I'll
Be the last thing you touch

Marble limbs hold sway on the
Polar Plateau
Where I detest you all
I wish you could disappear

Bury me in Sienna
Bury me in blue sand
Where useless things are thrown away and
Forgotten


Na płycie są też utwory zremiksowane przez samego  Ronny Mooringsa z Clan of Xymox, także widać że mistrzowie łowią perły, bo do takowych należy prezentowany dziś zespół. Jeszcze jeden doskonały utwór z tej płyty, tym razem Venetian Blinds, piosenka o odrzuconej miłości:

  

Don't try to fight the feelings inside
Our hands again are interwined
We hide behind Venetian blinds
Embrace or filigree of lies
Our hands again are intertwined
Dim lights behind Venetin blinds

I... I am so sorry to deny my love for you
Inside I die


Pora napisać kilka słów o kolejnej płycie zespołu, którą również bardzo lubię. To Chirality z 2011 roku. Tym razem oddajmy głos Diego Marletto.


Warto zwrócić uwagę jak niskobudżetowo można zrealizować doskonały teledysk, mało tego z jak bardzo autentycznymi artystami mamy do czynienia. Nie widać pozerstwa, wszystko jest na swoim miejscu, doskonała i głęboka brzmieniowo muzyka, świetny tekst i no znakomity wokal. Za to najbardziej lubię The Frozen Autumn

Do ich muzyki na pewno będziemy wracali, w końcu w tym roku obchodzą 25. lecie twórczości (TUTAJ).

czwartek, 13 września 2018

Taniec z czaszkami - historie niesamowite

Największym skarbem Muzeum Narodowego w Brazylii, które nawiedził w ubiegłą niedzielę wieczorem pożar, był najstarszy ludzki szkielet spośród znalezionych w Ameryce, datowany na około 12 000 lat p.n.e. Kości pochodziły z jaskini  Lapa Vermelha położonej nieopodal Lagoa Santa, w górach Minas Gerais. Natrafiła na niego w latach 70. ekipa francuskich archeologów kierowanych przez Annette Laming-Emperaire. Były to szczątki kobiety, o wzroście około 150 cm, która zmarła między 20 a 25 rokiem życia. Odkrycie Luzii, bo tak nazwano szkielet, było wielkim odkryciem naukowym, które zmieniło teorię dotyczącą osadnictwa obu Ameryk

Oprócz tego cennego eksponatu bezpowrotnie uległo zniszczeniu ponad 700 przedmiotów z kolekcji staroegipskiej, która była uznawana za największą i najstarszą w Ameryce Łacińskiej. Podobno należała do włoskiego odkrywcy Giovanniego Battisty Belzoniego, który prowadził wykopaliska na terenie nekropoli w Tebach i świątyni w Karnaku, a potem stała się własnością kupca Nicolau Fiengo, który w 1926 r. przywiózł zabytki z Marsylii do Brazylii i przekazał je do muzeum w Rio de Janeiro. Wśród nich był pięknie malowany sarkofag Sha-Amun-en-su, śpiewaczki Amona z około 750 r. p.n.e., a także mnóstwo mumii dorosłych i dzieci. Poszły z dymem także szczątki prekolumbijskich mumii. Ogólnie liczbę bezpowrotnie zniszczonych eksponatów liczy się na blisko 20 milionów (więcej o unikalnych zbiorach TUTAJ).

Sensacja, jaką stało się zniszczenie tak ogromnych zbiorów w mediach przysłoniła strata czaszki Luzii. Wszystkie gazety na świecie podają na ten fakt w czołówkach. Stąd warto zdać sobie w tym momencie sprawę, iż w całej tej historii nie tylko ważna była utrata cennego źródła naukowego, lecz samo unicestwienie ludzkiej czaszki i związane z tym emocje. 

Czaszka ludzka od początku istnienia gatunku ludzkiego otaczana jest szacunkiem, bo związana z konkretnym człowiekiem uosabiała jego myśli, a więc istotę jego człowieczeństwa.  Dlatego władcy świata starożytnego kolekcjonowali głowy swoich wrogów a motyw czaszki od wieków jest spotykany w literaturze, malarstwie i innych dziedzinach sztuki i nawet dzisiaj jest jednym z najchętniej wykorzystywanych symboli artystycznych. Wystarczy, gdy przypomnimy historię Judyty i Holofernesa, czy Salome i św. Jana Chrzciciela. Zresztą satysfakcja ze zniszczenia wroga wyrażająca się w makabrycznym odcięciu jego głowy i wypreparowaniu czaszki nie jest czymś, co odeszło w przeszłość wraz z upadkiem starożytnych cywilizacji. Podobno czaszka Hitlera na polecenie Stalina została przywieziona na Kreml i nadal spoczywa tam w jednym z sejfów… Biedny Yorick, chciałoby się westchnąć za Hamletem… A propos Szekspira, to okazuje się, że w wielu adaptacjach Hamleta zagrały prawdziwe ludzkie szczątki. Amerykański aktor Edwin Booth, który grał główną rolę w Hamlecie wystawianym na Broadwayu w połowie XIX wieku miał rzekomo używać czaszki podarowanej jemu ojcu-aktorowi przez znanego złodzieja koni, który tak pragnął zagrać w sztuce, że był gotów to zrobić nawet po własnej śmierci. Podobna historia dotyczy sławnego angielskiego aktora, George’a Fredericka Cooke’a (1756-1812), którego czaszka została ponoć wydobyta z grobu i użyta w jednorazowym występie w Nowym Jorku w latach 60. XIX wieku. Po nim było jeszcze kilku „chętnych”… 

Wywiązała się na tym tle nawet pewna tradycja, która trwa do dnia dzisiejszego, co potwierdza historia artysty i miłośnika teatru Andrzeja Czajkowskiego. Po śmierci Czajkowskiego w 1982 roku okazało się, że pianista przekazał swoje ciało do badań medycznych, z zastrzeżeniem, że jego czaszka ma zostać oddana Royal Shakespeare Company.  W sztuce zagrała jednak dopiero z Davidem Tennantem w 2009 roku, co wzbudziło niewielki skandal (więcej o tym TUTAJ).

Symbolika czaszki jest bardzo bogata i wyraża dość ambiwalentne konotacje. Najczęściej czaszka oznacza marność, swoiste memento mori, będąc oznaką nieśmiertelności,  niezniszczalności, wiedzy, pobożności i mądrości. Siła przekazu, jaką w sobie zawiera jest ponadczasowa, zwłaszcza gdy zwrócimy uwagę na eksploatację tego motywu w zdobnictwie, nawet w sztuce tatuażu, czy w branży odzieżowej. W sztukach malarskich czaszka może oznaczać zarówno śmierć i przemijanie jak sławę i cnotę męstwa (okolona wieńcem wawrzynu), a trzymana przez świętych (np.: św. Franciszka i Marię Magdalenę) pokutę, pobożność i samoświadomość popełnionego grzechu. Używa się jej także jako znaku ostrzegającego przed grożącą śmiercią (w takim znaczeniu pojawiała się na fladze pirackiej oraz na tabliczkach czy ulotkach informując o wysokim napięciu elektrycznym albo truciźnie). Z wielu dzieł malarskich, na których wyobrażono szkielet lub samą czaszkę warto przywołać makabryczny obraz Vincenta van Gogha, wyrażający jego kiepską kondycję psychiczną podczas choroby:


Czaszki zbierano, kolekcjonowano a nawet… podrabiano jak to się stało ze szczątkami Człowieka z Piltdown (Piltdown Man, Eoanthropus dawsoni) - jednym z najbardziej znanych oszustw, którego autorem był prawdopodobnie archeolog i paleontolog-amator, adwokat Charles Dawson. W 1912 r. pokazał w British Museum szkielet mający mieć kilka tysięcy lat, co było nieprawdą. Fałszerstwo ostatecznie zdemaskowano w 1953 roku.  


Jednymi z najdziwniejszych artefaktów są dwie czaszki kwarcytowe, pochodzące z Ameryki Łacińskiej i datowane różnie, na czas rozkwitu kultury Azteków (XVI w.) i na XIX w. - więcej o kryształowej czaszce TUTAJ).


Ale nasz blog jest blogiem muzycznym, więc aby pozostać wiernym przyjętej konwencji należy dodać, że do historii Człowieka z Piltdown nawiązał muzyk Mike Oldfield, który na płycie Tubular Bells  z 1973 dał partię wokalną stylizowaną na bełkot jaskiniowca, a opisaną na okładce jako The Piltdown Man:

środa, 12 września 2018

Joy Division news 7: Faroutmagazine.co.uk pisze o Joy Division, przedpremierowa plyta Dead Can Dance już do kupienia, a zespół wkrótce w Polsce!

Portal fotoutmagazine.co.uk pochylił się na Sister Ray, piosenką wykonywaną przez Joy Division, w rzeczywistości coverem  gdyż  nagrali go The Velvet Underground. Portal podsumowuje cover następująco: Grając epicki utwór The Velvet Underground pt. Sister Ray,z albumu White Light/White Heat zmienili go w coś zupełnie innego. Dodając głębię lęku i ciemności utworzyli z czegoś co byo typowe dla Velvet Underground coś co było typowe dla Joy Division.  

Rzeczywiście trudno się z tym nie zgodzić, choć utwór należy do jednego z najsłabszych w repertuarze zespołu Iana Curtisa. Więcej TUTAJ.


A teraz dwie wiadomości na które czekają fani legendy 4AD zespołu Dead Can Dance (pisaliśmy o nich TUTAJ). W przedsprzedaży jest już dostępna ich najnowsza płyta DYONISUS - można ją kupić TUTAJ. Cena oczywiście z kosmosu, więc poczekam cierpliwie na jej spadek. Tak wygląda okładka.

Natomiast nie mogłem czekać z czymś innym. Mianowicie z zakupem biletu, bowiem zespół latem wystąpi z jubileuszowymi koncertami w Polsce na Torwarze w Warszawie. Nauczony doświadczeniem, że bilety na ich poprzedni koncert sprzedały się momentalnie, pobiegłem światłowodami jak najszybciej by dorwać bilet na drugi koncert na sobotę 22.06.2019 o godzinie 18:30. 

Bilety są dostępne TUTAJ. Jak zawsze w przypadku DCD należy oczekiwać niesamowitych wrażeń, o których napiszemy tutaj po koncercie. Bilet przyjdzie pocztą miesiąc przed. Na pewno się pochwalę. Poniżej miejsca gdzie zespół zagra podczas  trasy koncertowej 2019. 



wtorek, 11 września 2018

Z mojej płytoteki: Swans - Wielki Anihilator, winyle z rarytasami


Dzisiaj płyta - klasyk zespołu Swans (TUTAJ) nagrana w 1995 roku, i dziewiąta w dorobku, podwójny winyl, który ukazał się jako reedycja w roku 2002. Jest to arcydzieło wydawnicze, bowiem poza dwoma płytami wkładki zawierają dwa rarytasy. 

Sama płyta ma znakomitą, minimalistyczną okładkę, zresztą z takich słynie Young God Records. Zapewne wielu pamięta serię wznowień płyt Swans w kartonowych okładkach... Obwoluta mimo że jest graficznie minimalistyczna, wykonana została z doskonałej tektury, mało tego elementy czarne, jak i nazwa wytwórni są tłoczone:



Środek zawiera dwie płyty winylowe, z bardzo minimalistycznymi wklejkami, w czarnych kopertach. 

Kilka słów o rarytasach, bo jak na winyl mamy ich sporo, bo aż dwa. Mały dwustronny plakacik w lewej kieszeni, na którego stronach znajduje się odpowiednio, grafika, oraz teksty detale związane z płytą:




W drugiej kieszeni dodano plakat reklamujący wydawnictwo, rozkładany. Szczerze mówiąc mogłoby to być coś innego, bowiem generalnie powtarzanie tej samej grafiki tak wiele razy chyba mija się z celem. Użytkownik doznaje lekkiego przesytu, chciałoby się powiedzieć formy nad treścią. Ale tak jednak nie jest.  
 

Nie jest tak, bowiem płyta od strony muzycznej jest logiczną kontynuacją epoki, którą zespół rozpoczął od The Burning Word z roku 1989. Zresztą warto po prostu posłuchać samemu i tu ciekawostka - z oficjalnego kanału zespołu na You Tube...

poniedziałek, 10 września 2018

Peel Sessions: Sisters of Mercy, 19.06.1984. Znacie Sisters? Możliwe, ale nie takie...


O Johnie Peelu i jego sesjach pisaliśmy na naszym blogu TUTAJ. Dzisiaj prezentujemy jedną z dwóch sesji zespołu Sisters of Mercy. Zanim omówimy na blogu dokładnie ich doskonałe albumy, przypomnijmy, że opisywaliśmy już ich wcześniej prezentując znakomity koncert WAKE z 1985 roku (TUTAJ). 

Dzisiaj sesja dla Johna Peela, która miała miejsce 19.06.1984 roku w studio Maida Vale 5, producentem był Mark Radcliffe a realizatorem nagrań Ted De Bono. Sistersi wystąpili w swoim najlepszym składzie: Wayne Hussey (gitara), Gary Marx (gitara prowadząca), Craig Adams (bas), Andrew Eldritch (wokal), Doctor Avalanche (automat perkusyjny). 

Skupmy się na zupełnie niesamowitej ścieżce dźwiękowej. Przypomnijmy, że jesteśmy przed nagraniem znakomitego albumu First and Last and Always, nie dziwi zatem, że zespół eksperymentuje z wersjami piosenek, i niektóre z nich mają zupełnie zaskakujące wersje w porównaniu do albumowych. 

Na początek mamy Walk Away, ta wersja jest inna od albumowej, choć różnice nie są znaczące. Jest dłuższy wstęp na automacie perkusyjnym, nieco inna gitara solowa na drugim planie, a i perkusja nieco inaczej i wyraziściej brzmi. Również wokal w refrenie wyraźnie śpiewa wyżej. Wszystko to sprawia, że to lepsza i znacznie mniej zautomatyzowana wersja niż ta, którą znamy z albumu.  

Emma - utwór znany wyłącznie z singli i składanek lub wznowień (z 1986 roku), to cover spółki Brown/Wilson. Głos Eldritcha ze wspaniałym pogłosem, znacznie niższy niż do którego przywykliśmy...  

The Poison Door też nie znalazł się na żadnym oficjalnym albumie zespołu, a szkoda. Ukazał się za to na wznowieniu (2006 rok) pierwszej płyty grupy First and Last and Always. Myślę, że dla tej ostatniej byłoby znacznie lepiej, gdyby ta piosenka zajęła miejsce chyba najsłabszego na tej płycie A Rock and a Hard Place. Znakomita wersja, ze smyczkami i zupełnie szokującym zakończeniem na pianinie. 

No i ostatni utwór. Tutaj absolutnie hitowa wersja, która to powinna być umieszczona na  First and Last and Always. Odciążona brzmieniowo, płynąca, zawierająca niesamowite efekty dźwiękowe, poprzeplatane wokalizy. Mowa oczywiście o eksperymentalnej wersji No Time To Cry. Jest moc. Zamiast monotonicznego łupania automatu jest coś więcej, nutka awangardy i wysokotonowe wokalizy. 

Sometimes in the world as is you've
Got to shake the hand that feeds you
It's just like Adam says
It's not so hard to understand
It's just like always coming down on
Just like Jesus never came and
What did you expect to find
It's just like always here again it's..

Czy jest coś co dzisiaj może zabrzmieć lepiej?    

Tracklista: Walk Away, Emma, The Poison Door, No Time To Cry


niedziela, 9 września 2018

Kinowa Jazda Obowiązkowa: Krzyk Sowy czyli nie igraj z uczuciami



Robert Forester (w tej roli Paddy Considine) pracujący jako inżynier, zostawia przy drodze samochód z otwartą maską, i udaje się do lasu. Otwarta maska to tylko pretekst, mężczyzna zostawia auto i stwarza pozory awarii, by obserwować samotną dziewczynę mieszkającą w domu w lesie.


W pracy w położonym blisko małym miasteczku, dokąd się właśnie przeprowadził z dużej aglomeracji, Robert sprawia wrażenie lekko kontrowersyjnego. Jest lekko rozkojarzony, jakby wycofany, samotny, dokładnie w trakcie rozwodu. Tymczasem  dziewczyna z domku w lesie zaczyna podejrzewać, czy może wyczuwać, że ktoś ją obserwuje. Ma na imię Jenny (w tej roli Julia Stiles), i w przeciwieństwie do Roberta, nie jest samotna, co widzi Robert
 

Robert mimo prób podejmowanych przez przyjaciół zeswatania go, unika kobiet, poza Jenny, którą cały czas poddaje obserwacji. W końcu nie wytrzymuje i ujawnia się dziewczynie, kiedy ta wychodzi na zewnątrz domu. Ona zaprasza go do środka. On wyjawia gdzie pracuje, to firma ulokowana w mieście, ona za to jest pracownikiem banku. Dziewczyna opowiada o śmierci brata, kiedy to w jej życiu pojawił się nieznajomy, którego skojarzyła z nadejściem śmierci. Finalnie jednak, w obawie przed czymś wyprasza Roberta z domu i nie zaprasza go ponownie.


Żona Roberta - Nickie (grana przez Caroline Dhavernas) z którą się właśnie rozwodzi ma bardzo dziwną osobowość, prowokuje ale i jednocześnie poniża. 



Aranżuje spotkanie w magazynie z rzeczami, rzekomo celem poszukiwaniu paszportu, ale Robert nie daje jej się sprowokować. Kobieta zachowuje się jakby pragnęła go odzyskać ale często ma zmienne nastroje. Wydzwania też do niego w nocy, nadużywa alkoholu... 

Za to Jenny sprawdza Roberta i znajduje go przy wyjściu z firmy w której ten pracuje. Podczas kolacji oznajmia Robertowi, że zerwała z  chłopakiem. 


To jedno z najciekawszych ujęć filmu. Widzimy dwie kobiety i dwóch mężczyzn, dwa lustrzane odbicia i tak na prawdę od teraz wszystko zaczyna się  zmieniać jak w kalejdoskopie. 

Zarówno żona z którą się rozwodzi, jak i Jenny stają się wobec niego coraz bardziej zaborcze, tak jakby jednak chciały z nim być. Jenny prowokuje Roberta, ale na to wszystko pojawia się pijany Greg, od niedawna były chłopak Jenny, który wywołuje scenę zazdrości, dochodzi do szarpaniny. Greg bowiem potrafi zrozumieć przyczyn dla których dziewczyna go zostawiła. 


Robert usuwa się w cień, w tym czasie odnosi sukces w firmie, nawet awansuje, co wiąże się z przeprowadzką do Filadelfii

Ale powraca Jenny, jej nachalność jest coraz silniejsza, wydzwania do firmy, śledzi Roberta, nachodzi go w domu. W końcu wymusza spotkanie, podczas którego Robert opowiada jej o swoich problemach i załamaniu nerwowym jakie przeszedł rok wcześniej, kiedy chciał zabić żonę. Dziewczyna jednak nie daje się zniechęcić, wierzy, że ich spotkanie to przeznaczenie. Robert mówi o tym że chce przenieść się do Filadelfii, a dziewczyna reaguje wyznaniem miłości. Otrzymuje w zamian zapewnienie, że była obserwowana w swoim domu bo Robert lubił patrzeć na to jaka jest szczęśliwa, ale z kimś innym, nie z nim.  


Wraca Greg, prowokuje bójkę, podczas której wpada do rzeki. Ale Robert ratuje mu życie i pozostawia na brzegu. Dziewczyna ciągle go nachodzi, w końcu oświadcza że chce wyprowadzić się z nim z miasta. 



Ona niby akceptuje odrzucenie, ale chce pozostać w domu Roberta żeby się wyspać, bo w swoim obawia się Grega. Tak długo manipuluje Robertem, aż osiąga swoje. Kolejnego dnia rano rozmawiają, dziewczyna wymusza żeby Robert powiedział, jakiej piosenki chciałby wysłuchać przed śmiercią. Ten finalnie zamyka sprawę rozwodu. 

W tym samym czasie wychodzi na jaw że Greg zaginął,  podczas tamtej bójki z Robertem nad rzeką. Policja odwiedza go w pracy. Zaczynają piętrzyć się problemy, aż finalnie Jenny nie radzi sobie z nimi.



Robert odnajduje pomoc, niestety jego spokój trwa krótko. Kto okaże się winny zabójstwa Grega? Warto zobaczyć bowiem film ma zupełnie niesamowite zakończenie. 

Dlaczego Krzyk Sowy (2009) w reżyserii Jamie Thravesa  jest filmem wyjątkowym? Nasz blog kierujemy do ludzi, zagubionych, opuszczonych, neurotycznych, z kłopotami. 

Główny bohater filmu ma właśnie takie kłopoty, przeszedł najpierw depresję, później rozwód a w końcu wplata się w pasmo dziwnych zdarzeń, narażając ciężko swoje życie. Chłopak Jenny - Greg jest alkoholikiem i furiatem, podczas gdy sama Jenny wyalienowaną i przesądną dziewczyną, w końcu popełniającą samobójstwo. A Robert? Wydaje się, że zaspokajając swoje widzimisię wchodząc w życie Jenny doprowadził do istnego kataklizmu. 

To tylko film, niemniej być może warto o tym pamiętać, że zanim zacznie się podejmować jakieś kroki wchodząc w życie innych trzeba się liczyć z konsekwencjami. Nigdy nie wiadomo ile wrażliwości kryje się pod maską, którą widzimy... 

Na koniec warto dodać ciekawostkę. Aktor grający główną rolę Roberta, Paddy Considine, został ostatnio zdiagnozowany. Ma autyzm...