Pokazywanie postów oznaczonych etykietą leki antydepresyjne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą leki antydepresyjne. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 27 października 2019

Kinowa jazda obowiązkowa: Na czym polega fenomen filmu Joker, czyli świat oczami człowieka chorego psychicznie

Zwykle w cyklu: Kinowa jazda obowiązkowa dokonujemy opisu fabuły filmów, i staramy doszukiwać się tzw. drugiego dna. Dzisiaj jednak nieco odstąpimy od tej zasady, znacząco ograniczając opis fabuły, bardziej natomiast skupiając się na analizie ukrytych podtekstów. 

W internecie dostępnych jest już wiele recenzji filmu Todda Phillipsa, możemy na przykład wyczytać stękania malkontentów, że nie ma Batmana, a Joker bez Batmana to nigdy nie będzie pełna historia... Otóż nie, bo w tym filmie poza pseudonimem głównego bohatera (w tej roli Joaquin Phoenix) i nazwą miasta - Gotham, z Batmanem nie kojarzy się więcej nic. Zatem widzowie o psychice nastolatków którzy ekscytują się latającymi ludzikami i wypasionymi skrzydlatymi samochodami, mogą miast iść do kina, zmienić pampersy i pobawić się zabawkami - ten film nie jest dla was. Właśnie na tym polega jego wielkość, że może obejrzeć go  przysłowiowa pani Krysia z warzywniaka, która nigdy nie słyszała o Batmanie, Robinie i wszystkich tych komiksowych pierdołach, i po prostu go w pełni przeżyć. Zwyczajnie zobaczyć coś, czego w filmach nie porusza się często - chodzi bowiem o świat widziany oczami człowieka chorego. Człowieka mającego urojenia, zwidy, których tylko część jest w filmie zdemaskowana, tak że w zasadzie widz do końca nie wie, co było urojeniem, a co prawdą. 

Zatem można zapytać, dlaczego dla widza ta niemożność rozróżnienia urojeń od rzeczywistości  stała się w ogóle możliwa? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. Nazywa się świetny scenariusz i geniusz kreacji głównego bohatera. Nawet osoby, którym nie przypasowała fabuła, a film określany jest potocznie jako ciężki i mroczny, jednoznacznie chylą czoła przed grą aktorską Phoenixa. Geniusz to mało powiedziane, ten człowiek, który w zasadzie przez całe 120 minut nie znika z pierwszego planu, do tego stopnia kreuje postać Jokera, że widz nie jest w stanie oderwać wzroku od ekranu. Chyba pierwszy raz w życiu byłem w sytuacji, że nie chciałem żeby film się skończył... 

A fabuła... Tutaj tkwi sedno. Bowiem główny bohater mimo, że miejscami odrażający, straszny, i na pewno nie do końca poczytalny, jest wykreowany w sposób co najmniej wzbudzający litość, o ile chwilami nawet nie sympatię i współczucie. 

To właśnie otoczenie odmawia mu pomocy, podjudza go, to otoczenie epatuje przemocą, nakazuje mu dźwigać ciężar trudnej przeszłości, chorego dzieciństwa i niezrozumienia dla jego odmienności, jaką jest choroba psychiczna. Czy trudno zatem zrozumieć, że ten zachowuje się tak jak się zachowuje? Że w końcu pęka i staje się zupełnie nieobliczalny, będąc jednak absolutnie nieszkodliwym wobec osób, od których nie zaznał zła? Jednocześnie nie traci w tym obłędzie zaskakującej trzeźwości w ocenie sytuacji...          

Fabuła filmu nie jest wielce skomplikowana i bardzo przypomina (włącznie z zakończeniem) opisywany przez nas TUTAJ obraz John Doe - Samozwańczy Strażnik. W obu dziełach poruszony jest wątek zemsty, powstania ruchów społecznych, kreowania przywódcy wywodzącego się z ludu. Oba filmy mają bardzo podobne zakończenie. Ale oglądana w nich gra aktorska to dwie zupełnie inne bajki. Również niebanalną rolę gra doskonała oprawa muzyczna Jokera,  wśród wykonawców Lou Reed, Velvet Underground, czy Radiohead.  

John Doe - Samozwańczy Strażnik to film do obejrzenia przy herbacie, w ramach rozrywki w sobotni wieczór. Joker to dzieło, które wryje się na zawsze w psychikę każdego człowieka posiadającego przynajmniej minimalny poziom empatii i wrażliwości.   Między innymi z tym właśnie wiąże się fenomen filmu, który jak donoszą media może stać się największym kasowym hitem w historii kina. Dlaczego tak właśnie będzie i dlaczego dzieło Phillipsa obsypane zostanie Oskarami

Otóż świat się znacznie zmienił. Coraz więcej osób wkoło nas ma problemy adaptacyjne. Sprawa dotyczy nie tylko starszych, nie  umiejących nadążyć za rozwojem technologicznym, powszechnym postarzaniem produktu i nowinkami. Niestety również masa ludzi młodych ma kłopoty w pracy. Zostają w tyle w przysłowiowym wyścigu szczurów, coraz trudniej im wytrzymać presję otoczenia, mobbing, i mówiąc najogólniej powszechne zezwierzęcenie. 

Brak zasad, skrupułów, niedotrzymywanie obietnic, powszechnie panujące zakłamanie (dziś kłamstwo nazywane  jest pieszczotliwie ściemnianiem) i brutalizacja życia, stają się dla człowieka wrażliwego czymś trudnym do zniesienia. Zmuszają młodych do masowego korzystania z pomocy psychoterapeutów a w licznych przypadkach nawet psychiatrów... I to właśnie do nich, to właśnie do nas trafia ten film...

Jest tak, bowiem w takich warunkach nietrudno popaść w chorobę psychiczną... W takich warunkach nietrudno stać się Jokerem

Czytajcie nas, codziennie nowy wpis - tego nie znajdziecie w mainstreamie.  

wtorek, 26 marca 2019

Vini Reilly - gitarzysta the Durutti Column i przyjaciel Iana Curtisa z Joy Division: Byłem na wszelkiego rodzaju lekach przeciwdepresyjnych

Do 1990 r. Factory Records była zarządzana z domu Alana Erasmusa przy Palatine Road, Didsbury, aż przeniesiono jej siedzibę na Charles Street (pisaliśmy o tym TUTAJ). Początki były trudne. Pierwszym zespołem, do którego zwrócili się Erasmus i Wilson, było The Durutti Column (piszemy o nich TUTAJ). W maju 1978 roku grupa ta zainaugurowała działalność klubu The Factory.  Tam w każdy piątek Erasmus i Wilson prezentowali kolejnych muzyków (o powstaniu klubu piszemy  TUTAJ).


Wiosną 1978 roku do Factory przystąpił trzeci partner, projektant Peter Saville. Rob Gretton  stał się czwartym wspólnikiem na jesieni, a producent Martin Hannett w połowie 1979 roku. Tych pięć połączonych talentów umożliwiło stworzenie czegoś, co można uznać za samowystarczalną fabrykę produkującą najlepszą muzykę undegroundu lat 80. Co więcej, Gretton przyprowadził do Factory Joy Division, zespół uznany za najciekawszą z grup promowanych przez wytwórnię, zwracający od początku szaloną uwagę prasy muzycznej.
 

Po pierwszym otwarciu kolejną promocją Factory w Russell Club był występ grupy Fast Product, który odbył się 14 lipca. Tydzień później zagrał zespół o jamalskich korzeniach prezentujący muzykę reggae: Culture. Potem do klubu powrócili Joy Division, którzy wsparli amerykański duet elektroniczny Suicide w dniu 28 lipca, a 4 sierpnia znów zaproszono muzyków The Durutti Column oraz - Cabaret Voltaire i Feathered Version. Ten wieczór reklamowany był jako toasting and the new psychodelia.
The Factory od początku postrzegana była jako przedsięwzięcie komercyjne. To było jej atutem ale i przeszkodą, bo nie każdemu się to podobało. Dlatego nie udało jej się zawrzeć umowy z Durutti Column. Niemniej przykład Factory działał. W sierpniu 1978 r., czyli miesiąc po wieczorze ćpania i nowej psychodeli Manchester wzbogacił się o kolejną, niezależną wytwórnię, założoną przez Steve'a Solamar’a, byłego DJ Electric. Konsekwentnie więc swoje przedsięwzięcie nazwał Electric Object Music, bo miało  ono wydawać utwory jego zespołu: Spherical Objects. Grupa ta zadebiutowała w dniu 28 maja w klubie The Band on the Wall, w ramach przedsięwzięcia Manchester Musicians' Collective, a po zagraniu dwóch kolejnych koncertów nagrała swój debiutancki album. Mimo to utwór Durutti Column znalazł się na pierwszej płycie Factory – FAC-2 i zespół korzystał z opieki Wilsona (o płycie pisaliśmy wiele razy TUTAJ).

Durutti Column jednak mimo tak obiecujących początków nie sprawdzał się marketingowo tak  dobrze jak Joy Division. Niedługo po inauguracji z grupy został usunięty wokalista Phil Rainford. Stało się to na prośbę Vini Reilly: „Groziłem, że ja wyjdę, jeśli Tony nie zwolni wokalisty którego wtedy mieliśmy, bo był cholernie zły”. W jego miejsce Wilson przyjął początkującego aktora Colin’a Sharp, lecz niewiele to dało. Tony Wilson potem sam przyznał, że projekt Durutti był wadliwy: „Ten zespół był gówniany. Wszyscy o tym wiedzieliśmy, ale nikt nie odważył się nic powiedzieć. Było coś w rodzaju mentalności „Cóż, wszystko będzie dobrze trzeba tylko czasu”. Oczywiście, że nie. Bez kierunku, bez harmonii, bez pieprzonego pomysłu - a jednak Alan, Vini i ja byliśmy całkowicie ślepi na takie oczywiste niedociągnięcia. Myśleliśmy, że podbiją świat” (TUTAJ).

Jednak dopiero w 1979 r., po wymianie kilku wokalistów lider The Durutti Column w pełni stał się znakiem rozpoznawczym grupy, był nim oczywiście znakomity gitarzysta Vini Reilly. Lecz w tym samym czasie Joy Division zakończyło czterotygodniowe tourne zorganizowane przez The Factory i przyszłość zespołu w porównaniu do Durutti Column rysowała się jasno. Dlaczego tak było? Dlaczego jeden zespół od razu niemal stał się kultowy a drugi w tym samym czasie z trudem przedzierał się, walcząc o uwagę fanów? Nie można wszystkiego zwalić na umiejętności muzyków, bo przecież Durutti Column mają świetne utwory a Vini Reilly jest uważany za jednego z najlepszych gitarzystów wszechczasów (pisaliśmy o tym TUTAJ). I co więcej – liderzy obu grup przyjaźnili się. To do Viniego zadzwonił Ian Curtis po swojej próbie samobójczej, gdy odpoczywał w domku wiejskim Wilsona w Charlesworth niedaleko Glossop. Powiedział mu, że miał zamiar się zabić: „Myślę, że był w stanie mi to powiedzieć, ponieważ zostałem uznany za wariata. Byłem na wszelkiego rodzaju lekach przeciwdepresyjnych;  wymyślali leki, którymi spróbowali mnie uruchomić. Myślę, że zdał sobie sprawę, że będę trochę sympatyczniejszy i zrozumiem ten stan umysłu, kiedy jesteś w stanie zakończyć własne życie.” (TUTAJ).
 
Paradoksalnie, mimo kruchej wydawałoby się psychiki to Vini Reilly i jego Durutti Column, która jest w zasadzie duetem składającym się z niego i perkusisty Bruce'a Mitchella, działa przez ponad trzy dekady i ma się całkiem dobrze, mimo że nadal nie jest zbyt popularna. Ma jednak grono wypróbowanych, wiernych fanów, których zachwyca słoneczna, a jednocześnie nostalgiczna gra Reilly'ego. Szkoda tylko, że muzyk mimo atutów nie cieszy się taką sławą, na jaką zasługuje. Wprawdzie były gitarzysta Red Hot Chili Peppers John Frusciante nazywa go największym gitarzystą na świecie, nieżyjący Ian Curtis - o którym Reilly napisał żałobnego The Missing Boy - był jego fanem, a kiedy Morrissey szukał gitarzysty, który byłby w stanie zastąpić Johnny'ego Marra, wybrał Reilly'ego i nagrał z nim album Viva Hate, to on sam tego nie dostrzega. Tak się dzieje, że talent Reilly'ego jest oczywisty dla wszystkich tylko nie dla niego.
 

Należy go podziwiać jeszcze z jednego powodu – nie zmienił swoich poglądów i nadal nie jest nastawiony na komercję. Prawdopodobnie dlatego nie usłyszy się Durutti Column w żadnej reklamie. Ma to wymierne skutki, bo ciężko wyżyć w takiej sytuacji z gry na gitarze, bez pomocy koncernów medialnych w sytuacji, gdy w muzyk w dodatku zmaga się z chorobą (jest po dwóch udarach), więc ci którzy skorzystali z jego geniuszu w przeszłości i ci którzy uwielbiają jego muzykę powinni odwiedzać stronę thedurutticolumn.com (TUTAJ).

Jest tam zapowiedź wydania podwójnego albumu z płytami, których pierwsza to oryginalne nowe wydawnictwo zespołu, a druga zawiera 7 utworów wykonanych na żywo z wcześniej niepublikowanego występu na Uniwersytecie w Manchesterze Whitworth Hall w dniu 23 czerwca 1990 roku. Album nakładem Factory Benelux ukaże się 13 kwietnia tego roku w limitowanej edycji liczącej 800 egzemplarzy.

Czego się można spodziewać? Jak zawsze czegoś extra...


Warto pamiętać o muzykach z tamtej epoki, my to robimy dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis. 

I tak jak muzyki Durutti Column, tak i informacji pojawiających się u nas nie znajdziecie w mainstreamie.  

niedziela, 9 września 2018

Kinowa Jazda Obowiązkowa: Krzyk Sowy czyli nie igraj z uczuciami



Robert Forester (w tej roli Paddy Considine) pracujący jako inżynier, zostawia przy drodze samochód z otwartą maską, i udaje się do lasu. Otwarta maska to tylko pretekst, mężczyzna zostawia auto i stwarza pozory awarii, by obserwować samotną dziewczynę mieszkającą w domu w lesie.


W pracy w położonym blisko małym miasteczku, dokąd się właśnie przeprowadził z dużej aglomeracji, Robert sprawia wrażenie lekko kontrowersyjnego. Jest lekko rozkojarzony, jakby wycofany, samotny, dokładnie w trakcie rozwodu. Tymczasem  dziewczyna z domku w lesie zaczyna podejrzewać, czy może wyczuwać, że ktoś ją obserwuje. Ma na imię Jenny (w tej roli Julia Stiles), i w przeciwieństwie do Roberta, nie jest samotna, co widzi Robert
 

Robert mimo prób podejmowanych przez przyjaciół zeswatania go, unika kobiet, poza Jenny, którą cały czas poddaje obserwacji. W końcu nie wytrzymuje i ujawnia się dziewczynie, kiedy ta wychodzi na zewnątrz domu. Ona zaprasza go do środka. On wyjawia gdzie pracuje, to firma ulokowana w mieście, ona za to jest pracownikiem banku. Dziewczyna opowiada o śmierci brata, kiedy to w jej życiu pojawił się nieznajomy, którego skojarzyła z nadejściem śmierci. Finalnie jednak, w obawie przed czymś wyprasza Roberta z domu i nie zaprasza go ponownie.


Żona Roberta - Nickie (grana przez Caroline Dhavernas) z którą się właśnie rozwodzi ma bardzo dziwną osobowość, prowokuje ale i jednocześnie poniża. 



Aranżuje spotkanie w magazynie z rzeczami, rzekomo celem poszukiwaniu paszportu, ale Robert nie daje jej się sprowokować. Kobieta zachowuje się jakby pragnęła go odzyskać ale często ma zmienne nastroje. Wydzwania też do niego w nocy, nadużywa alkoholu... 

Za to Jenny sprawdza Roberta i znajduje go przy wyjściu z firmy w której ten pracuje. Podczas kolacji oznajmia Robertowi, że zerwała z  chłopakiem. 


To jedno z najciekawszych ujęć filmu. Widzimy dwie kobiety i dwóch mężczyzn, dwa lustrzane odbicia i tak na prawdę od teraz wszystko zaczyna się  zmieniać jak w kalejdoskopie. 

Zarówno żona z którą się rozwodzi, jak i Jenny stają się wobec niego coraz bardziej zaborcze, tak jakby jednak chciały z nim być. Jenny prowokuje Roberta, ale na to wszystko pojawia się pijany Greg, od niedawna były chłopak Jenny, który wywołuje scenę zazdrości, dochodzi do szarpaniny. Greg bowiem potrafi zrozumieć przyczyn dla których dziewczyna go zostawiła. 


Robert usuwa się w cień, w tym czasie odnosi sukces w firmie, nawet awansuje, co wiąże się z przeprowadzką do Filadelfii

Ale powraca Jenny, jej nachalność jest coraz silniejsza, wydzwania do firmy, śledzi Roberta, nachodzi go w domu. W końcu wymusza spotkanie, podczas którego Robert opowiada jej o swoich problemach i załamaniu nerwowym jakie przeszedł rok wcześniej, kiedy chciał zabić żonę. Dziewczyna jednak nie daje się zniechęcić, wierzy, że ich spotkanie to przeznaczenie. Robert mówi o tym że chce przenieść się do Filadelfii, a dziewczyna reaguje wyznaniem miłości. Otrzymuje w zamian zapewnienie, że była obserwowana w swoim domu bo Robert lubił patrzeć na to jaka jest szczęśliwa, ale z kimś innym, nie z nim.  


Wraca Greg, prowokuje bójkę, podczas której wpada do rzeki. Ale Robert ratuje mu życie i pozostawia na brzegu. Dziewczyna ciągle go nachodzi, w końcu oświadcza że chce wyprowadzić się z nim z miasta. 



Ona niby akceptuje odrzucenie, ale chce pozostać w domu Roberta żeby się wyspać, bo w swoim obawia się Grega. Tak długo manipuluje Robertem, aż osiąga swoje. Kolejnego dnia rano rozmawiają, dziewczyna wymusza żeby Robert powiedział, jakiej piosenki chciałby wysłuchać przed śmiercią. Ten finalnie zamyka sprawę rozwodu. 

W tym samym czasie wychodzi na jaw że Greg zaginął,  podczas tamtej bójki z Robertem nad rzeką. Policja odwiedza go w pracy. Zaczynają piętrzyć się problemy, aż finalnie Jenny nie radzi sobie z nimi.



Robert odnajduje pomoc, niestety jego spokój trwa krótko. Kto okaże się winny zabójstwa Grega? Warto zobaczyć bowiem film ma zupełnie niesamowite zakończenie. 

Dlaczego Krzyk Sowy (2009) w reżyserii Jamie Thravesa  jest filmem wyjątkowym? Nasz blog kierujemy do ludzi, zagubionych, opuszczonych, neurotycznych, z kłopotami. 

Główny bohater filmu ma właśnie takie kłopoty, przeszedł najpierw depresję, później rozwód a w końcu wplata się w pasmo dziwnych zdarzeń, narażając ciężko swoje życie. Chłopak Jenny - Greg jest alkoholikiem i furiatem, podczas gdy sama Jenny wyalienowaną i przesądną dziewczyną, w końcu popełniającą samobójstwo. A Robert? Wydaje się, że zaspokajając swoje widzimisię wchodząc w życie Jenny doprowadził do istnego kataklizmu. 

To tylko film, niemniej być może warto o tym pamiętać, że zanim zacznie się podejmować jakieś kroki wchodząc w życie innych trzeba się liczyć z konsekwencjami. Nigdy nie wiadomo ile wrażliwości kryje się pod maską, którą widzimy... 

Na koniec warto dodać ciekawostkę. Aktor grający główną rolę Roberta, Paddy Considine, został ostatnio zdiagnozowany. Ma autyzm... 

czwartek, 6 września 2018

Czy to leki doprowadziły Iana Curtisa do samobójstwa? Co zażył przed śmiercią?


Peter Hook, basista Joy Division, w swojej książce, którą opisywaliśmy TUTAJ postawił tezę, że Iana Curtisa zabiły leki. Podobnie muzycy zespołu opowiadają w wywiadach w filmie dokumentalnym Joy Division.  

Deborah Curtis, była żona Iana Curtisa w swojej książce Przejmujący z Oddali pisze tak: 23 stycznia 1979 roku Ian poszedł na wizytę do specjalisty w District and General Hospital w Macclesfield. Poddano go bardzo różnym badaniom i zapisano leki: phenytoin sodium i luminal. Phenytonium sodium to lek do długotrwałych kuracji, najczęściej używany w leczeniu padaczki. Do efektów ubocznych jego działania należą: zaburzenia mowy, zawroty głowy, utrata świadomości i przerost dziąseł. Luminal jest środkiem antykonwulsyjnym podawanym najczęściej z innymi lekami, a jego zażywanie może powodować bezsenność, spowolnienie ruchów, zawroty głowy, podnieceni u tratę świadomości. Jestem pewna, że Ian został ostrzeżony o efektach ubocznych, ale powiedział mi tylko, że będzie musiał częściej chodzić do dentysty, by sprawdzać stan dziąseł. 

Postanowiliśmy zadać sobie kilka pytań, odnośnie wspomnianych leków. Phenytonium sodium  to inaczej (o czym nie wie tłumacz książki na rodzimy język) fenytoina

Tak na prawdę Deborah Curtis ograniczyła się zaledwie do opisu czterech spośród kilkunastu możliwych efektów ubocznych, którymi są m.in: senność, przemijająca nerwowość, oczopląs, ataksja, zaburzenia mowy, zaburzenia koordynacji ruchów, zawroty i bóle głowy, zaburzenia smaku, nudności, wymioty, uszkodzenie wątroby, niedociśnienie. Ale najciekawsze jest coś innego, wśród spożywających fenytoinę obserwowano przypadki zgonów z depresją przewodnictwa przedsionkowego i komorowego oraz migotaniem komór, zaburzenia układu oddechowego z zatrzymaniem oddechu włącznie, zapalenie płuc. Ponadto: zmiany skórne, hematologiczne, objawy alergiczne, zmiany w tkance łącznej (w tym wspomniany powyżej, raczej w formie żartu przez Iana  przerost dziąseł), i wiele innych. 


Martin Hannett (TUTAJ) twierdzi w wywiadzie, że wyniki sekcji zwłok Iana Curtisa wykazały obecność wielu leków, w tym mieszanki kilkunastu barbituranów (fenytoina nim nie jest, ale jest nim Luminal, o czym poniżej). Jeśli Ian Curtis przed śmiercią przedawkował leki, i była wśród nich  fenytoina, to objawami przedawkowania są: oczopląs, ataksja, dyzartria, drżenia, wzmożone odruchy, senność, nudności, wymioty. W cięższym stanie śpiączka i niedociśnienie. 

Zgon następuje w wyniku niewydolności krążeniowo-oddechowej. Dawka śmiertelna 2 - 5 g.

Luminal z kolei jest barbituranem, powoduje senność, apatię, depresję, dezorientację, stany zamroczenia, ospałość, zawroty głowy. Ponadto: depresję oddechową, niewydolność krążenia, kołatanie serca, objawy alergiczne: pokrzywka, obrzęki powiek.  

Przedawkowanie powoduje śpiączkę...

W tym miejscy pojawiają się pytania. Jak twierdzi Peter Hook, zupełnie uzasadnionym jest zapytać, na ile leki przeciwpadaczkowe spowodowały u Iana Curtisa powstanie głębokiej depresji? I po drugie. Powstaje pytanie, skoro Ian Curtis na prawdę miał tyle leków we krwi, których nadużycie prowadzi de facto do śmierci, to chyba pewnym jest, że tym razem chciał mieć sto procent pewności.  

I miał.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Z mojej płytoteki: Świat się kończy


Tego zespołu nie może zabraknąć na naszym blogu. Jest to bowiem przykład doskonałej ewolucji, od punka i ostrego metalu do chłodnej fali, ale w tym najcięższym wydaniu. Prezentowane u nas wcześniej Katatonia (TUTAJ), My Dying Bride (TUTAJ) to po prostu pikuś. A temu albumowi bliżej do wczesnych Swans z epoki Susan Martin (TUTAJ). Type O'Negative i ich doskonałe World is Coming Down czyli historia, którą można nazwać epopeją o śmierci w zielonym świetle. Ale po kolei. 

Płyta wydana została w roku 1999. Pamiętam wiele z wywiadów, których wtedy udzielał wokalista i gitarzysta (polskiego pochodzenia zresztą) Peter Steele. Opowiadał w nich o tym jak w autobusie którym jeżdżą na koncerty ma mini siłownie, o jego wujku który niedawno zmarł i o Prozacu, który musi zażywać żeby normalnie funkcjonować. Dziś już wiemy, że za kulisami było wiele innych niezdrowych rzeczy, co dla Petera Steela skończyło się dość nieciekawie...

Okładka nawiązuje do tekstów - cała w zieleni (co często było znakiem rozpoznawczym zespołu) - przedstawia o ile się nie mylę, widok Nowego Jorku od strony Queensboro Bridge. Po otwarciu płyty (a opisuję dziś CD) po lewej stronie widzimy cztery czaszki - niczym rozświetlone żarówki, a po prawej ukazuje nam się płyta. Na niej obraz spod mikroskopu - ale tym razem to nie widok Nowego Jorku, ale raczej tego co płynie w żyłach miasta - jego mieszkańców uwidocznionych jako jakieś bakterie, choć być może to czerwone krwinki krwi ?


  Po wyjęciu dysku jednak znowu wraca do nas nocny pejzaż miasta, bardzo spokojny, nocny i znowu w zieleni. 

Płyta jest unikatem bowiem rzadko spotyka się z całkowicie rozkładanym środkiem, tak że oczom słuchaczy ukazuje się ogromny plakat zespołu a na rewersie teksty wszystkich piosenek i opis płyty.

  
Druga strona pudełka zawiera dość ponure zdjęcie zespołu, znowu w tej samej kolorystyce. 
  
Pora napisać kilka słów o warstwie tekstowej i muzycznej. Wielu recenzentów podkreśla, że płyta nie jest najlepszą w karierze zespołu. Mam na ten temat mieszane odczucia. Posiadam w kolekcji niemalże całą dyskografię i uważam że Type O Negative posiadali bardzo zróżnicowany repertuar. Ta płyta jest strasznie dołogenna. Utwory tworzą jedną całość, mamy tutaj dźwięki aparatury monitorującej rytm serca, które nagle przestaje bić, odgłosy drzwi niczym na Unknown Pleasures, płacz jako reakcja na śmierć kogoś bliskiego. Dlatego mimo faktu, że płyta zawiera ciężką muzykę, całe jej piękno ze szmerami i dziwnymi cichymi nieraz bardzo dźwiękami, wydobywa się odsłuchując jej w pełnej ciszy. Do warstwy tekstowej płyty wrócimy w osobnym wpisie, dziś chciałem jednak zacytować jeden tekst - Wszystko umiera

Kochałem moją ciocię
Ale ona umarła
I mojego wuja Lou
Który później umarł
Szukam czegoś nie do odnalezienia
Ale wciąż mam nadzieję
Choć to umiera

Wszystko umiera
Wszystko umiera

Moja mama jest ciężko chora
Może umrzeć
Choć moja dziewczyna jest całkiem wysportowana
Umrze

Ciągle szukam kogoś w pobliżu
Kto zaledwie daje sobie radę
Nienawidzę siebie
Chciałbym umrzeć

Wszystko umiera

Boże tęsknię za tobą
Na prawdę tęsknie

Nie nie nie
Wszystko umiera

Tak to wyglądało w wersji live:


Zaskakuje  wiązanka piosenek the Beatles wykonana jako ostatni utwór na płycie (w zasadzie jest to seria trzech piosenek: Day Tripper/If I Needed Someone/I Want You (She's So Heavy)), pokazująca, że nawet utwory czterech chłopców z Liverpoolu mogą stać się dołujące, wszystko jest kwestią wykonawcy.

Peter Steele jakby przeczuwał, co pozbawi go życia. W zasadzie po odsłuchaniu tego albumu można powiedzieć, że wiedział.  Zmarł na zawał serca 14.04.2010 roku. 

wtorek, 17 kwietnia 2018

Sylvia Plath: Szklany klosz. Geneza depresji

Powieść Szklany Klosz Sylvii Plath została napisana w roku 1963 i wydana na miesiąc przed jej samobójczą śmiercią, co ciekawsze ukazała się pod pseudonimem. Dopiero po śmierci autorki ujawniono fakt, że jest to autobiografia, dodatkowo zrobiono to wbrew jej woli [TUTAJ]. Samobójstwo Plath popełniła przez zatrucie się gazem. Swoje dzieci uratowała przed śmiercią zamykając je w dobrze wentylowanym pokoju na klucz. 

Jest bardzo wiele wątków które należy w związku z tą książką poruszyć, w Internecie można łatwo odszukać cytaty i złote myśli z niej pochodzące, a sama książka poddana była, i pewnie jeszcze nie raz będzie, wielu analizom, bowiem to klasyka literatury. Ja chciałbym skupić się na kilku wątkach które wydają mi się dość rzadko poruszane.

Po pierwsze ważne dla mnie jest obcowanie z pełnym dziełem autorki, bowiem kiedy pierwszy raz czytałem książkę, z polskiego wydania cenzura usunęła fragmenty opisujące próby samobójcze. Dlatego w ramach swoistego rewanżu, pozwolę sobie kilka z nich zacytować poniżej.

Po drugie, odnoszę takie wrażenie, że książka powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich lekarzy, zwłaszcza dla psychiatrów. Są bowiem w niej pewne wskazówki, jak nie należy obchodzić się z pacjentami. Psychiatrzy, ale ogólnie lekarze przedstawieni są w książce w negatywnym świetle. Nawet dr Nolan, ostatnia lekarka lecząca główną bohaterkę, Esther Greenwood, w końcu okazuje się grać nie fair, zapisując jej znienawidzone elektrowstrząsy.  

Gdyby ktoś zapytał mnie, czy książka powinna mieć podtytuł to odpowiedź byłaby twierdząca. Pełen tytuł zatem powinien brzmieć: Szklany klosz. Geneza depresji. Moim bowiem zdaniem, powieść pokazuje stadia rozwoju choroby. Młoda dziewczyna zdobywa prestiżową nagrodę, sponsorkę i podejmuje studia. Książka z początku wydaje się lekturą typowo kobiecą, ale jest tak tylko do pewnego momentu. Bowiem bohaterka doznaje coraz to nowych rozczarowań w relacjach z rówieśniczkami, przełożonymi, damsko-męskich i ogólnie w relacjach z ludźmi. Przy okazji zostaje przytłoczona życiem wielkiego miasta, poszukuje swojego miejsca, pozostawiona zostaje sama sobie wobec życiowych wyborów. Jej ojciec nie żyje, matka jest daleko, a ona nie bardzo wie co w życiu ma robić. W końcu w swoistym akcie desperacji, porzuca szkołę i wraca do domu matki. 

I tutaj zaczyna się prawdziwa historia. W zasadzie zalążki depresji już są, teraz choroba przechodzi do głębszej fazy i jak na dłoni widać genezę powstawania stanu kompletnego załamania. Autorka postanawia być pisarką, ale nie bardzo jej to wychodzi, przyczynę upatruje w braku doświadczenia. W końcu zauważa u siebie problemy z pisaniem, nie je nie śpi i ogólnie popada w głębokie stany depresyjne. Słowo samobójstwo pojawia się po raz pierwszy kiedy autorka odkrywa fakt, że jedyne słowo pisane które do niej dociera to prasa brukowa.

Nie wiem, dlaczego dotychczas nie kupowałam takich gazet. Teraz stanowiły jedyną lekturę, jaką byłam w stanie czytać. Niewielkie kawałki tekstu pomiędzy fotografiami były tak krótkie, że zdążyłam je przeczytać, zanim litery zaczynały podskakiwać i spływać w dół. Matka abonowała tylko „Christian Science Monitor". Leżał na progu naszego domu codziennie już o piątej rano, z wyjątkiem niedziel. Dziennik ten z zasady nie donosił o samobójstwach, zbrodniach seksualnych czy wypadkach lotniczych.

Od tej chwili dziewczyna myśli głównie o tym, jak powinna ze sobą skończyć. Co ciekawe, ze strony matki czy otoczenia praktycznie brak wsparcia, szczerych rozmów, są próby ratunku polegające na dawaniu lekcji stenografii, którą to zajmuje się matka.

Bo z własnej matki niewiele miałam pożytku. Od śmierci ojca uczyła stenografii i pisania na maszynie [w żeńskim college'u Miejskim]  i w ten sposób utrzymywała całą rodzinę. Głęboko w sercu żywiła nienawiść do ojca za to, że umarł i nie zostawił ani grosza, ponieważ nie ufał agentom ubezpieczeniowym. Przez całe życie nalegała, żebym się także nauczyła stenografii po to, bym poza wyższym wykształceniem miała jakiś konkretny zawód.

Próby te jednak kończą się porażką, myśli samobójcze przechodzą powoli do fazy realizacji, pierwszą z nich jest szukanie skutecznej metody. Realizacja natomiast odbywa się od razu.

- A gdybyś ty chciał popełnić samobójstwo, to jak byś to zrobił?
Kal jakby się ucieszył z mojego pytania.
- Nieraz się nad tym zastanawiałem. Chyba palnąłbym sobie w łeb.
Byłam rozczarowana. Typowa męska odpowiedź. Co mi po takiej metodzie. Skąd wziąć rewolwer? A nawet gdyby mi się to udało, to nie miałabym pojęcia, jak to zrobić, żeby nie spudłować. Ileż to razy czytałam w gazecie o ludziach, którzy próbowali się zastrzelić i tylko uszkadzali sobie jakiś nerw, powodując paraliż, albo rozwalali sobie twarz, po czym wspaniali chirurdzy cudem ratowali im życie. Ryzyko strzelania do siebie z rewolweru wydało mi się zbyt wielkie.

Powyższy dialog ma miejsce na plaży i wtedy, krótko po nim, następuje druga próba samobójcza, dowiadujemy się także o okolicznościach pierwszej. Chronologicznie wygląda to tak:

Kilka dni przedtem próbowałam się powiesić. Kiedy matka wyruszyła rano do pracy, wyciągnęłam jedwabny sznur z jej żółtego szlafroka kąpielowego i siadłszy na łóżku wzięłam się do robienia pętli. Czynność ta zabrała dużo czasu, ponieważ nigdy mi podobne zajęcia dobrze nie szły, a już szczególnie nie miałam pojęcia, jak zrobić solidną pętlę. Potem zaczęłam szukać jakiegoś haka. Kłopot polegał na tym, że nasz dom ma zupełnie nieodpowiednie sufity do takich poczynań. Są niskie, białe, gładkie, bez belek i bez haków na lampy. ...  Przez dłuższy czas snułam się w poszukiwaniu sposobu na zamocowanie sznura, który zwisał mi z szyi jak żółty ogon koci, ale nic z tego nie wyszło. Na koniec przysiadłam na brzegu łóżka matki i zaczęłam zaciskać pętlę rękami. Ale kiedy zaczynało mi szumieć w uszach, kiedy krew uderzyła mi do głowy, ręce mi słabły i opadały, i zaraz znowu czułam się doskonale. Zorientowałam się, że moje ciało wypowiedziało mi wojnę i że ma na mnie różne sposoby. Moje ręce słabły na przykład w kluczowym momencie i w ten sposób ciało moje ratowało się raz po raz od zagłady. Gdybym mogła sobie z nim dać radę, dawno już byłoby po wszystkim. Postanowiłam więc zaskoczyć moje cielsko, mobilizując w tym celu całą, pozostałą mi jeszcze inteligencję, bo zrozumiałam, że w przeciwnym razie zostanę w tej idiotycznej pułapce na dalszych dobre pięćdziesiąt lat, a to nie miałoby żadnego sensu. Zdawałam sobie sprawę, że ludzie już się orientują, że nie mam piątej klepki, i że prędzej czy później - mimo że matka usiłuje być bardzo dyskretna - bez większego trudu przekonają ją, żeby mnie oddała do zakładu dla umysłowo chorych pod pretekstem, że tam mnie może wyleczą. Ale mój wypadek był nieuleczalny. Nabyłam w drugstorze kilka kieszonkowych wydawnictw na temat chorób umysłowych, porównałam moje symptomy z symptomami opisanymi w książkach i wszystko się zgadzało. Moja choroba nie nadawała się po prostu do leczenia. Poza brukowcami byłam w stanie czytać jedynie i wyłącznie książki z dziedziny psychopatologii. Nic więcej. Było tak, jak gdyby w umyśle moim pozostała już tylko wąska smuga inteligencji. Pewnie po to, żebym mogła się zorientować, że jest ze mną bardzo niedobrze, i sama zrobić z tym koniec. Nie udało mi się jednak powiesić i zaczęłam się zastanawiać, czy nie skapitulować i zgodzić się na leczenie, ale zaraz przypomniał mi się doktor Gordon i jego prywatna maszyna do wstrząsów. Jak mnie zamkną w szpitalu, to będą mi mogli robić elektrowstrząsy chociażby codziennie.

Proszę zwrócić uwagę na fakt stwierdzenia nieuleczalności choroby. Wspomniany dr Gordon to ratunek, na jaki decyduje się matka głównej bohaterki. Niestety to zwykły naciągacz, w dodatku aplikujący bolesne elektrowstrząsy. Ale wróćmy na plażę, bohaterka wypływa daleko od przyjaciół i stara się utopić.  

Nachyliłam głowę i dałam nurka, rękami rozgarniając wodę. Poczułam ucisk na sercu i szum w uszach. Ale po kilku sekundach morze wyrzuciło mnie na powierzchnię. Skąpany w jaskrawym słońcu świat mienił się, pełen błękitnych, zielonych i żółtych klejnotów. Otarłam sobie oczy. Dyszałam z wysiłku, ale bez trudu utrzymywałam się na powierzchni. Jeszcze kilka razy nurkowałam, ale woda wypychała mnie na powierzchnię jak korek. Szara skała drwiła sobie ze mnie. Kołysała się teraz na wodzie jak wielkie koło ratunkowe.

Znowu nic z tego nie wychodzi aż w końcu Esther postanawia użyć bardziej drastycznej metody. Zdobywa klucz do schowka z lekami i podczas gdy matka jest w pracy zostawia jej kartkę z informacją, że wybiera się na długi spacer. Schodzi do piwnicy i zażywa wszystkie leki jednocześnie. Zostaje jednak odratowana, jej twarz i wygląd ulegają pod wpływem działania leków zmianie. W wyniku agresywnego zachowania zostaje przeniesiona do kliniki prywatnej, a koszt leczenia pokrywa jej sponsorka, ta sama która fundowała studia. Tam poznaje wspomnianą dr Nolan ale i inne kobiety, w tym znajomą Joan (tak na prawdę chodzi o Asii Wevill, kobietę w której zakochał się mąż Plath, przez co rozpadło się jej małżeństwo. Nota bene Wevill popełniła samobójstwo w taki sam sposób jak Plath). Tej ostatniej udaje się próba samobójcza przez powieszenie...

W książce jest wiele innych ciekawych wątków, ja chciałbym napisać jeszcze o dwóch. Tytuł znajduje swoje wyjaśnienie. Esther jest przekonana, że jej życie to niewola: Dla człowieka siedzącego pod szklanym kloszem, znieczulonego na wszystko, zatrzymanego w rozwoju jak embrion w spirytusie, całe życie jest jednym wielkim, złym snem.... Skąd mogłam wiedzieć, czy kiedyś w przyszłości, w Europie czy gdziekolwiek - szklany klosz znowu na mnie nie spadnie, nie nakryje mnie, odkształcając moje widzenie świata.

W końcu po serii elektrowstrząsów choroba ustępuje i Esther czuje się na tyle dobrze, że zostaje wypuszczona na pogrzeb Joan. Czułam się cudownie, oczyszczona z lęku, odświeżona i zadziwiająco spokojna. Szklany klosz podniósł się, zawisł wysoko nad moją głową. Czułam na ciele ożywczy powiew łagodnego wiatru.

Książka kończy się w chwili gdy bohaterka ma stanąć przed komisją decydującą o jej wyjściu ze szpitala. To ponoć formalność. Pytaniem zasadniczym jest, czy bohaterka na prawdę lepiej się poczuła i została wyleczona, czy też był to fortel, jakiego użyła żeby wyjść na wolność i zrobić co planowała? 

Życie pokazało, że jednak to drugie.  

W notce wykorzystano fragmenty powieści Sylvii Plath Szklany Klosz w przekładzie  Miry Michałowskiej, Wyd. Literackie. 

środa, 7 marca 2018

Zalecenia na przeżycie, dawka 2

Przyszedłem przed czasem, nie spóźniam się nigdy. Poczekam w ciasnym korytarzu, są jakieś dzieci. Siadam. 

Jeden chłopak pyta: Pan do pokoju 74? 

Zaprzeczam: Nie ja pod 72, ale mam jeszcze jakieś 25 minut.  

Drzwi się otwierają.

Ona: Zapraszam pana

Ja: Ale chyba ktoś powinien być przede mną

Ona: Nikogo nie ma, zapraszam

Siadam. Rozmawiamy. Że tak właściwie nie powinno być.

Mówi: Wie pan, u mnie też nieraz na głowie świat stoi. Ci wielcy lekarze też się mają za nie wiadomo kogo. Ostatnio jakiś młody przyjął człowieka z krwotokiem wewnętrznym, prawie nie żył. A profesor na to: jak mogłeś TO przyjąć... TO - wyobraża sobie pan? I przy pacjencie...

Albo taki egzamin specjalistyczny jaki mam w kwietniu, klasyfikacje nowotworów się zmieniają, kiedyś trzeci stopień raka to dziś pierwszy, wszystko pamięciówka. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest, że profesorzy z komisji mają często odmienne zdanie na temat metod leczenia i trudno trafić. Jeden może odpowiedź uznać i kiwa z uśmiechem głową, za to drugi w tym samym czasie krzyczy: zabiłaby pani pacjenta! 

W zasadzie taki zdający młody lekarz jest nikim...

Odpowiadam: Kiedyś myślałem: awansuję - będę kimś. Awansowałem i byłem nikim, więc myślałem, że jak kolejny awans to będę kimś.  I przyszedł kolejny i znowu byłem nikim. Teraz jestem szefem i jestem nikim. Każdy ma kogoś nad sobą, dla kogo ci niżej zawsze będą nikim...

Zapytała: Jak leki? Czy depresja się zmniejszyła? A jak sen?

Odpowiadam że śpię, że świat teraz inny bardziej kolorowy, że w zasadzie to leki się kończą...

Mówi spokojnym głosem: Wypiszę panu recepty na kilka miesięcy, ale zapiszę daty kiedy jestem, jakby coś się działo, proszę przyjść   


Mówię jej, że jeszcze taki problem, że chciałbym zwolnienie ze spotkań zarządu bo tam jestem nikim, mimo że ona twierdzi inaczej. Że fakty twierdzą inaczej.

Kiwa głową i uśmiecha się: wypiszę panu na ten rok i właściwie na następny też, nie ma sprawy

Zabieram tę stertę, dziękuję, są jeszcze na świecie lekarze, wychodzę, kupiłem sobie kilka miesięcy spokoju.

Zwyciężyłem?


środa, 21 lutego 2018

Zalecenia na przeżycie, dawka 1

Doktor powiedziała: test Becka wskazuje, że nie jest dramatycznie, to w pewnych okolicznościach wytłumaczalne, do maksimum skali mamy jeszcze trochę, choć nie za wiele. Właściwie powinien zająć się tym specjalista. 

Powiedziałem: nie chcę. Proszę mi pomóc. 

Powiedzą: leczy się u specjalisty = wariat.

Dodała: Jak długo to trwa?

Odpowiedziałem: Jakieś 5 lat.  Pięć lat. V lat. Lato, wiosna, zima, jesień, urlop, praca, święta, sen płytki, kilka godzin 3, trzy, III, no maksimum 4. Myśli, natłok taki, że pod powieką szybko rozbłyskuje  ostre światło. Nie daje zasnąć. Jest dobrze - obawa, że pójdzie źle. Jest źle - obawa, że nie pójdzie dobrze.

Zapytała: Jakieś głosy?

Zaprzeczyłem:  Nie, nie jeszcze, choć wiem, czytałem, że zaczną wołać, kiedy osiągnę maksimum skali. Będą zachęcać, prowokować, namawiać, obiecywać.

Przerwała: Nie powinien pan teraz być sam, czy bliscy to rozumieją?

Byłem szczery: Nie. Oni obwiniają, weź się, dasz radę, przecież jest dobrze, śpij.

Zaproponowała: To może kilka dni urlopu, powiedzmy tydzień? 

Pokiwałem przecząco głową: Muszę pracować, zaległe kontrakty, wyjazdy w delegacje w następnym tygodniu, nawet dziś muszę jeszcze...

Uśmiechnęła się: no tak. Włączymy białe tabletki, 7.5 mg. Proszę przed snem, a jak się nie uspokoi, to również rano.

Miligramy Zopiklonu, dla przypadków znacznego wyczerpania pacjenta, powodują uspokojenie. I później jeszcze, zaraz przed snem, zielone tabletki, 50 mg, Opipramol, żeby pan się nie bał. 

Mam znajomego, zapytam co jeszcze, jeśli nie pomogą, skoro pan nie chce specjalisty. Proszę zajrzeć do mnie za 1, I, jeden, miesiąc, ocenimy efekty.