sobota, 22 września 2018

Kinowa jazda obowiązkowa: Ptasiek

Ptasiek to dla mnie przede wszystkim książka Wiliama Whartona. Bardzo dobra, jedna z tych, od których trudno się oderwać. Później, na jej podstawie w 1984 roku powstał film Alana Parkera, z udziałem Matthew Madina (Ptasiek) i Nicholasa Cage'a (Al Columbato). 

Historia skradzionego noża łączy dwóch chłopaków Ala i Ptaśka. Al jest zapaśnikiem, typowym nastolatkiem w którym buzują hormony, ale mimo tego dość łatwo poddaje się pasji Ptaśka. Pasji obserwowania, tresowania i fascynacji życiem ptaków. Zwłaszcza umiejętnością latania. Chcąc ją posiąść, obaj przygotowują stroje ptaków, w których udają się na dach jednego z najwyższych w mieście budynków.



Ptasiek jednak zalicza bolesny upadek, który wcale nie zniechęca go do podejmowania kolejnych prób. 

Akcja filmu zaczyna się od wspomnienia młodości, jednak toczy się równolegle w dwóch światach. W tym teraz, Ptasiek jest w szpitalu psychiatrycznym, dokąd zostaje  wezwany Al.  Obaj są weteranami wojny w Wietnamie, a kiedyś, jak to określił Al, byli parą stukniętych chłopaków z Filadelfii.  


Po zakończonej wypadkiem nieudanej próbie lotu Al stara się  oderwać Ptaśka od jego zainteresowań, odnawiają auto, wspólnie udają się na wycieczkę celem poderwania dziewczyn. Ale okazuje się, że cel ten realizuje jedynie Al. Ptasiek natomiast wcale nie jest zainteresowany kontaktami z kobietami, sprowadza je jedynie do roli przedmiotu, bowiem tak naprawdę fascynuje się ptakami. Al próbuje nim w tej materii sterować, udzielając rad - Kobiety nie mogą wiedzieć co  o nich myślisz - perswaduje przyjacielowi, na co słyszy odpowiedź - ja o nich nie myślę... 


Ptasiek nie ustaje w realizacji celu zostania ptakiem - stara się zrozumieć mowę zwierząt, śni o nich, miewa we śnie fantazje... We śnie nic mnie nie ogranicza, znikają wszystkie troski chciałbym umrzeć i odrodzić się ptakiem. Nie mówię jeszcze ich językiem  - oświadcza Alowi.

W świecie tu i teraz Al podejmuje, poprzez wywoływanie wspomnień, próbę przywrócenia przyjaciela do żywych, wybudzenia z ciężkiej schizofrenii.  Próby te spełzają na niczym, co w końcu zaczyna drażnić lekarza wojskowego, prowadzącego przypadek Ptaśka


Ponieważ obaj są weteranami wojny w Wietnamie w filmie pojawia się wątek wojny. Typowo egzystencjalny, pokazujący prawdę o tym, że człowiek nie ma nic do powiedzenia, kiedy poddany zostaje działaniu machiny otaczającego go świata. Al podsumowuje go następująco: Nie mieliśmy żadnego wpływu na własne życie... W każdej innej wojnie bylibyśmy bohaterami. Dochodzi w końcu do wniosku, jak wiele na prawdę jest ważne życie: Co takiego wspaniałego jest w tym pieprzonym świecie? Zostaniemy tutaj bez niego, powinniśmy się ukryć i z nikim nie rozmawiać...

I kiedy sytuacja wydaje się być już zupełnie beznadziejna, a lekarz prowadzący decyduje się na przeniesienie Ptaśka do innego bardziej specjalistycznego szpitala akcja nagle przyjmuje zupełnie niespodziewany obrót...


Ktoś może zapytać po co nam ten film? Film, który tak w zasadzie pokazuje jakiegoś czubka, wyraźnie odchylonego od średniej, mającego coś z głową na tle ptaków, latania i chcącym zostać jednym z nich. Rodzi się jednak tutaj seria refleksji. 

Po pierwsze, proszę zauważyć, że Ptasiek  w swoim odchyleniu nie jest dla nikogo szkodliwy. To otoczenie, w postaci matki, kolegów czy chwilami nawet samego Ala, stara się przywrócić go do normy. Oczywiście normy wyznaczanej przez nich samych.  Jedynie ojciec wydaje się rozumieć chłopaka. A inni? Czy to że kogoś nie rozumiemy daje nam prawo do odrzucenia, czy też nachalnego prostowania innych do swojego wzorca?

Po drugie, te starania przywracania do normy siłą często nabierają bardzo brutalnego charakteru. Rodzi się pytanie, ile kosztuje bycie innym, nawet jeśli nie wyrządza się nikomu szkody?

I ostatnia rzecz - przyjaźń. Czy aby wątek przyjaźni, nie jest zbyt mocno wyidealizowany? Czy taka przyjaźń w realu jest możliwa?  

Muzyka do filmu Ptasiek to arcydzieło. Skomponowana przez legendarnego wokalistę Genesis, Petera Gabriela, jest czymś tak doskonałym, że poświęcimy jej zupełnie osobny wpis. W pełni na to zasługuje. 


Na koniec dodam tylko, że film jest dla ludzi o silnych nerwach, mimo faktu zawarcia w nim kilku zabawnych scen, całościowo jest filmem dość dołującym. 

Ale to przecież dramat, więc trudno oczekiwać czegoś innego...   

piątek, 21 września 2018

Niesamowity wizualny szyfr: symbolika na okładkach płyt Swans


Niedawno omówiliśmy na naszym blogu doskonały album grupy Swans: Great Annihilator - TUTAJ. Zalinkowany w medium społecznościowym tekst sprowokował pytania czytelników (dziękujemy Jakubowi Poznańskiemu - naszemu wiernemu czytelnikowi z Twittera) o znaczenie symboli zdobiących okładkę płyty i dołączone do niej rarytasy. A są tam: koncentryczne okręgi z punktem w środku, linia pozioma, pozioma ósemka i słońce.
Znaki te można naprawdę rozmaicie interpretować. Na przykład: symbol nieskończoności reprezentujący umysł oraz myśli, idee i uczucia, które dążą do celu oddane kropką pośrodku symbolu ciała i jego skończonych warstw; rozbłysk (słońce) obrazuje światło w dość oczywisty sposób; a pozioma linia reprezentuje dźwięk, lub - w tym przypadku - jej brak (płaska fala dźwiękowa oznacza ciszę). W utworze Great Annihilator na tym albumie powtarza się Mind, Body, Light, Sound czyli to wszystko co za pomocą znaków narysowano na okładce. Ale te same symbole można przeczytać równie dobrze w kontekście apokaliptycznym: i tak mamy minus (redukcjonizm), światło (zniszczenie lub eksplozja obiektu), cel (konkretny obiekt lub resetowanie czegoś) i nieskończoność... To z kolei jest komentarzem do tytułu albumu.

Jeszcze dziwniejsze symbole są na okładce płyty The Glowing Man (Świecący człowiek), na której pokazano ludzkie ramie skrzyżowane z kijem. O co tutaj chodzi? Kim jest Glowing Man i co to za piktogram na płycie? Może niech to wyjaśni, zapytany o to w jednym z wywiadów, sam Michael Gira: Znam tajny język, który tylko dopracowałem. Te znaki pojawiły się tak, jak niektóre dobre rzeczy wywołane przez niepowodzenie. Miałem taką koncepcję tego nagrania: chciałem żeby było na nim sześć utworów. I fizycznie na LP i digi-packu jest sześć paneli, więc pomyślałem, że należałoby użyć postaci z różnych języków, z chińskiego, japońskiego, tybetańskiego, hebrajskiego, takich które nawiązują do świecącego człowieka, świata, ognia, takich tam rzeczy. Więc zebrałem te postacie i umieściłem je w panelach i byłem przerażony, bo wyglądało to jak jakiś pakiet New Age, jak jakiś orient. Zbliżał się ostateczny termin i musiałem się tego pozbyć, ponieważ wyglądało to głupio i narysować własne symbole, co też zrobiłem. Chaos może rodzić dobre rzeczy (TUTAJ). To proste tłumaczenie. Ale mimo to nie ustają spekulacje i niektórzy utożsamiają rękę skrzyżowaną z kijem na Świecącym człowieku z Josephem, alter ego Michaela Giry, który towarzyszył mu od zawsze, o którym mówił w jednym z wywiadów: 


Zdradził tam, że uważa iż istnieje pewien rodzaj bytu, który czasami jest przez niego przekazywany, a który nazywa Józefem. Był świadomy towarzystwa Józefa od młodości i uważa, że Joseph jest odpowiedzialny za część sztuki, którą stworzył.


Jeśli jeszcze mało niesamowitości, to przeczytajmy w jaki sposób obrazki dzieci autorstwa konceptualnego artysty, Boba Biggsa, trafiły na okładkę płyty Swansów pt. To be Kind. Michael Gira tak to wyjaśnił: Po raz pierwszy spotkałem Boba Biggsa w Los Angeles w 1976/77, poznałem go przez przyjaciół z tak zwanej sceny punkowej. Był artystą konceptualnym, ale jak wszyscy inni z rozumem. I był zachwycony nagłymi i wstrząsającymi wydarzeniami, które były endemiczne i stały się w związku z powstaniem w tamtym okresie przepięknej, punkowej eksplozji. Był "na zewnątrz" tego wszystkiego (tak samo jak ja, patrząc z perspektywy czasu), ale także w środku, i jednocześnie miał na to sardoniczny pogląd. Pamiętam wyraźnie, jak przyjechał do słynnego Masque Club z Genesis (LA Punk), z półciężarówką wypełnioną wyrośniętą, ociekającą śliną krową, którą wprowadził na dół rampą do klubu, i został wyprowadzony. Nie jestem pewien, co to właściwie miało znaczyć, ale mimo wszystko było to wspaniałe wydarzenie. Później byłem w domu przyjaciela (i przyjaciela Boba), i zauważyłem niesamowity obraz na ścianie. To był pastel jednego z dziecięcych obrazów, które teraz wykorzystujemy jako sztukę nowego albumu Swans.



Niesamowity wizualny szyfr, który trzymał się mnie przez te wszystkie lata ... Patrzę na zdjęcia dziecka Boba jako coś podobnego do Mony Lisy - całkowicie nieprzeniknioną, ale SKOŃCZONĄ. Albo jak jeden z obrazów flagowych Jaspera Johnsa - po prostu nie mogę ich rozgryźć, ale wciąż we mnie dźwięczą. Przypominam sobie, że prosiłem Boba w 1981 roku, żebym mógł użyć jednego z tych dziecięcych obrazów do nagrania, a on definitywnie, NIE. Ale te obrazy pozostają w tyle mojej głowie, zawsze dokuczliwe. Wygląda na to, że zawsze do mnie dzwonią, dzwonią, dzwonią ...Cieszę się, że te zdjęcia, ostatecznie za zgodą Boba, mogą teraz działać jak niewinni, ale nieugięci strażnicy muzyki Swans, po tych wszystkich latach... God Bless Bob Biggs ... I korekta: Wcześniejsza wersja tej historii zawierała niepoprawny tytuł tej piosenki. To "Mały Bóg w moich rękach", a nie "Mały Bóg w naszych rękach" (TUTAJ).

Jak widzimy, interpretacji użytych znaków jest mnóstwo. I może o to chodzi, żeby każdy próbował i znajdował w piosenkach i na okładkach coś swojego, swój własny sens a jednocześnie aby zderzył się z tajemnicą? A może to tylko ornament i nie ma w nim nic? Wybór należy do nas.

czwartek, 20 września 2018

Rene Magritte: nic nie jest takie jakim się wydaje

Dużą ilość okładek płyt zdobią reprodukcje lub kompilacje obrazów Rene Magritte'a (1898-1967) - o niektórych pisaliśmy TUTAJ. Rzeczywiście, twórczość tego belgijskiego surrealisty pasuje do muzyki undergroundowej, do muzyki new wave i wszystkich pokrewnych im nurtów. Co więcej, bez jego dzieł trudno wyobrazić sobie dzisiejszą reklamę i grafikę komputerową. Fascynujący jest fakt, że gdy obejrzymy wiele jego obrazów to zauważymy że malował w kółko te same przedmioty i rzeczy, tylko w różnych konfiguracjach. A mimo to jego twórczość fascynuje. W jego pracach powtarzają się jabłka, kule, mężczyźni w czarnych melonikach, parasole, chmurki na niebieskim niebie, ogólnie pozornie bardzo optymistyczne motywy. Ale to tylko pozory. Magritte mówił, że nic nie jest takie jakim się wydaje. I takie właśnie są jego obrazy. Tak naprawdę wywołują niepokój bo są niejednoznaczne. Malarz sam jest do nich podobny: na pozór wiódł życie mieszczanina o bardzo uporządkowanym, wręcz opartym na rutynie życiu: przez 24 lata mieszkał z tą samą żoną na przedmieściu Brukseli w małym domku, w którym nawet nie miał pracowni (malował w salonie). Ubierał się jak urzędnik bankowy, aż do śmierci malował w garniturze i krawacie. 

Po codziennej pracy przy sztalugach zawsze jechał tramwajem do Greenwich, znanej brukselskiej kawiarni, gdzie grał w szachy i wypijał jedną filiżankę kawy... Jednak życie tego z pozoru uporządkowanego człowieka nie było jednoznaczne: kochał swoją żonę ale gdy miał romans z malarką Sheilą Legge, namówił przyjaciela, poetę Paula Colineta aby ten odwrócił uwagę jego żony. Był mieszczuchem w całym tego słowa znaczeniu, ale po 1945 r. wstąpił do belgijskiej partii komunistycznej, chętnie czytał Hegla, Platona i Heideggera i był bardzo racjonalny. Posuwał się do tego że nazywał psychoanalizę Freuda pseudonauką bo nie akceptował teorii podświadomości.

Analogicznie, w jego obrazach tak wydawałoby się uporządkowanych, drobiazgowo wycyzelowanych jak gdyby przez komputerowy program graficzny, jakże często nic się nie zgadza. Oto pokój wypełnia ogromne jabłko, sięgające aż po sufit, mężczyzna na portrecie ma aż cztery ręce, a w klatce zamiast ptaka tkwi ogromne jajko... 

Nawet często powielany i umieszczany na okładkach płyt motyw kochanków z twarzami owiniętymi białym płótnem ma genezę tragiczną, wcale nieromantyczną. Otóż motyw zasłoniętej twarzy ma swe źródła z traumatycznym przeżyciu z dzieciństwa malarza, jego matka popełniła samobójstwo topiąc się w rzece. Odnalezione ciało miało twarz owiniętą kawałkiem tkaniny pochodzącym z ubrania. Mały Rene był przy tym, gdy znaleziono zwłoki i dlatego ten obraz co jakiś czas powraca na jego obrazach. 

Zresztą jego twórczość przechodziła różne fazy. Na początku był zafascynowany kubistami i futurystami. Sam uwielbiał powieści kryminalne zwłaszcza serię o Fantomasie. W 1918 r. zaczął produkować plakaty i reklamy potem wyjechał na krótko do Paryża i zachłysnął się surrealizmem. Jednak jego obrazy są jakże odmienne od dzieł Salvatore Dali. Są ładnie Popatrzmy np. na jeden z nich, zatytułowany Człowiek z gazetą z 1928 r. Podzielony na części dokładnie ukazuje to co podaje tytuł: człowieka w wykrochmalonym kołnierzyku czytającego gazetę, w pokoju z widokiem na zielone pola i czyste niebo. Ale obraz podzielony jest na cztery pola i wszędzie jest to samo: krzesło, obraz na ścianie, okno, czyste niebo za nim i zielone pola. Wszystko jest identyczne, z wyjątkiem jednej rzeczy - nie ma mężczyzny. Jego krzesło stoi dokładnie tam gdzie było, wszystko jest to samo: stół, obraz, okno - ale nie ma człowieka. Obraz nie jest smutny, malarz ma do niego stosunek obojętny. Może z punktu widzenia Margeritte'a obraz istnieje a my nie i świat będzie tam gdzie jest kiedy nas na nim nie będzie. Lecz myślenie o tym w sposób taki sposób w jaki robił to malarz jest przerażające: kiedy wychodzimy z domu i zamykamy drzwi wszystkie przedmioty za nami nadal istnieją, choć nie mają świadomości że są. A my? Dziś jesteśmy, lecz czy tak pozostanie? Co będzie jutro?

Próbą znalezienia przez Magritte'a odpowiedzi na takie egzystencjalne pytania jest cykl obrazów Sztuka konwersacji (The Art of Conversation) która pokazuje dwie zagubione w świecie figurki mężczyzn w melonikach i czarnych płaszczach zatopionych w rozmowie. Zawieszeni między niebem a ziemią, zagubieni wśród drzew, czy ledwie zauważalni pomiędzy figurami szachowymi. Na innym obie postacie męskie są zawieszone w powietrzu ponad drogą i widocznymi u jej krańca górami. Górna część zajmuje niebo pokryte szarymi chmurami. Jednak to para mężczyzn przykuwa główną uwagę widza, który zauważa najpierw je, i nie tylko ze względu na ich dziwną sytuację, ale także z powodu ciemnego koloru ich ubrań, który kontrastuje z miękkim szarym odcieniem chmur i mglisty błękitem gór. Ta oniryczna scena jest namalowana bardzo realistycznie, wręcz z pełną iluzją trójwymiarowości. Jednak nic nie wydaje się w niej rzeczywiste. Użyta paleta barw z dominującymi kolorami, którymi są brąz, szary i biały (nieba i ziemi), dopełnionymi przez ciemny błękit gór. Natomiast paleta barw, która obrazuje chmury wprowadza pewien niepokój. Zróżnicowanie kolorytu chmur górnej części obrazu zdominowanej przez ciemnoszary i ugrowy, a ukazanymi nieco niżej miękkimi, szarymi chmurami daje złudzenie zawieszenia czasu, bo nie wiemy już kiedy dzieje się namalowana akcja, czy jest to ranek, południe czy zbliża się wieczór? Czy może zaczyna się burza, która porwie unoszącą się parę? Dwaj mężczyźni pojawiają się, jak gdyby zostali nagle podniesieni z drogi, niemal wniebowzięci...

Czy ta scena coś oznacza, czy tkwi w niej coś głębszego, czego pozornie nie dostrzegamy? Patrząc na obraz zadajemy sobie pytanie: o co tutaj chodzi? Co artysta miał na myśli? Kiedyś pytany o w ten sposób o sens takich scen malarz powiedział, że to nic nie znaczy, ponieważ tajemnica nic nie znaczy, jest niepoznawalna. Ten cytat zamyka drogę do poszukiwań znaczeń zauważonych symboli. Za to zdolność do wywoływania niepokojących myśli jest głównym powodem, dla którego malarstwo Magritte'a ma niewspółmierną wartość. Przedstawiając sceny podobne do marzeń, które przedstawiają codzienne życie, przedstawiają działania w sposób realistyczny, ale magiczny, Magritte przekonuje widza, by wykraczał poza rzeczywistość używając humoru i poprzez racjonalną analizę. Te metody - humor i rozum - są nieodzowne przy dobrej rozmowie i właśnie w taki sposób widzowie powinni myśleć o sile języka i możliwościach dialogu, patrząc na dwóch ludzi podniesionych z ziemi do nieba podczas rozmowy. Język, myśl i sztuka zmuszają nas do ponownego przemyślenia sensu naszego życia i jego perspektyw. Artysta w wydawałoby się prostym obrazie połączył te trzy rzeczywistości ludzkiej kondycji.

Malarz lubił opowiadać o swojej twórczości, kiedyś zauważył - Czasami gdy robię drzewo, jest to tylko drzewo. Ale drzewo jest najbardziej symbolicznym obiektem na ziemi, dlatego ludzie tak bardzo je kochają. Drzewa, ślimaki, chmury są dokładnie tym czym są: drzewami, ślimaki ślimakami i jeśli staną się czymś innym, może to wynikać to z tego, że ktoś patrzący na obrazy często narzuca im symbolikę lub nadaje jakieś znaczenie. Patrząc na kolejny obraz, który malowany był przez niego w rozmaitej konfiguracji widzimy drzewo, które do końca nim nie jest, bo jest bezlistne, wyglądające jak ażurowy liść, z którego po zimie pozostały jedynie nerwy... Drzewo stoi samotnie na bezkresnym polu na którym leży biała kula. Patrząc na to wszystko zaczynamy automatyczną grę w skojarzenia - drzewo, symbol kosmosu, wszechświata, a może drzewo rajskie, natomiast kula to symbol nieskończoności i absolutu. A może to wszystko nic nie znaczy i ma tylko spowodować zamęt w naszym umyśle? Nic nie wiesz - zdaje się szyderczo mówić ze swoich obrazów Margritte - magik w meloniku, który niczym na pokazie cyrkowym wyciąga różne przedmioty, usuwa ściany i tworzy nowe krajobrazy.

środa, 19 września 2018

Peel Sessions: Blue Poland

Od niedawna prezentujemy zespoły występujące u Johna Peela, podczas jego sesji (TUTAJ i TUTAJ). Warto poznać te nagrania, bowiem inżynierowie dźwięku od Peela potrafili czynić cuda, jak choćby z brzmieniem Joy Division, o czym pisaliśmy TUTAJ

Dzisiaj zespół który ma nazwę brzmiącą dla nas bardzo swojsko: Blue Poland. Sesja nagrana została 7.04.1982 roku.  Zawiera cztery utwory: Find Out, Household God, Time And Motion, Puppet Nation

W warstwie tekstowej widać nawiązania do Joy Division, choćby w drugim utworze. Blue Poland powstali w 1979 roku w Liverpoolu, w składzie: Neil Morgan (śpiew), Chris Larsen (bass), Nigel Robinson (gitara i śpiew) i Melanie Deeprose (chórki), po czasie dołączył perkusista Steve Thomas. Wcześniej próbowali jako The Neutral Cover Ups i The Rampant Nasties. Nagrali 3 demo, oraz program u Johna Peela o którym piszemy dzisiaj. Ponadto wystąpili w programie BBC Something Else. Dema nagraniowe:

1) Last of the Zero Hours / Real Shadow / Past Age / Let Me Out Of Here

2) Never Pretend / Endless Silence / Ordinary Level

3) I'm Always Falling Down / Household Gods / Puppet Natio

Sesja u Johna Peela:  


Tracklista: Find Out, Household God, Time And Motion, Puppet Nation. Producentem nagrania był John Owen Williams, realizatorem Dave Dade. Nagrania dokonano w Studio Maida Vale 5. A tutaj wspomniany program telewizyjny z udziałem zespołu:


Swoją drogą jest w powyższym filmiku znakomity klimat lat 80-tych. A muzyka? Brzmi ciągle świeżo mimo upływu czasu...
 
Więcej:


wtorek, 18 września 2018

Bernard Pierre Wolff - autor zdjęć z legendarnych okładek płyt Joy Division

Czytelnicy naszego bloga po wejściu na jego stronę pierwsze co zauważają to zdjęcie będące ilustracją okładki albumu Closer wydanego przez zespół Joy Division w 1980 r., które wykonał francuski fotograf Bernard Pierre Wolff. O tej okładce pisaliśmy już kilka miesięcy temu TUTAJ

Wspomnieliśmy wówczas tylko zdawkowo o autorze zdjęcia, a warto przybliżyć jego niezwykłą postać. Urodził się w 1930 r. w malutkim, liczącym niespełna 2 tys. mieszkańców francuskim miasteczku Connerre w dolinie Loary, gdzie nic nie zapowiadało jego późniejszej kariery artystycznej. Po osiągnięciu stosownego wieku Pierre Bernard rozpoczął naukę zawodu w warsztacie miejscowego stolarza, lecz chyba nie do końca odpowiadało mu to zajęcie, bo w 1946 r. przeniósł się do Paryża gdzie rozpoczął pracę w RATP czyli w publicznym transporcie zbiorowym, a potem wstąpił do formacji wojskowych w Maroku

Po powrocie zainteresował się fotografią, zaczął nawet robić zdjęcia filmowe i w latach 1955-1958 stał się asystentem reżysera Henri Langloisa z Cinematheque, wykonał wtedy swoje pierwsze projekty artystyczne, m.in. wystawę o historii kina w Berlinie Wschodnim. W 1958 r. przeniósł się do Nowego Jorku i tam objął stanowisko dyrektora artystycznego Foreign Policy Association, przyjął także amerykańskie obywatelstwo. To wtedy stał się tak naprawdę fotografem: zaczął robić zdjęcia ulic, portrety osób, eksperymentował ze światłocieniem, próbując swoich sił jako abstrakcjonista. 

Jego pierwsze portfolio Friends and Friends of Friends zostało opublikowane przez renomowane, najstarsze w USA wydawnictwo, którym jest EP Dutton założony w 1853 r. Wkrótce zaczął wiele podróżować po świecie bo rozpoczął pracę dla ONZ i UNICEF - dla tych organizacji międzynarodowych robił zdjęcia w różnych zakątkach świata. Trzeba przyznać, że obie te instytucje dokonały właściwego wyboru fotografa, bo czarno-białe zdjęcia Wolffa ukazywały przede wszystkim ludzi. Fotografie te zwracają uwagę delikatną grą świateł i kontrastów, przez co zachowały niezmiennie klasyczną i stonowaną poetykę. Efektem jego fascynacji stał się album wydany w 1982 r. zatytułowany In India, który zdobył wielką popularność. Da się zauważyć, że autor książki nie dbał o sławę i dalej kontynuował swoje podróże. Odwiedził Tokio, był we Włoszech (wówczas wykonał zdjęcia, które trafiły na okładki płyt Joy Division, o których wyżej pisaliśmy) a potem rozpoczął projekt polegający na fotografowaniu mieszkańców Londynu. Pod koniec życia rejestrował widoki Kenii, Botswany i Lesotho

Poniżej zamieściliśmy kilka zdjęć, które pokazują jego warsztat artystyczny. Podobno nie kadrował ujęć. Potrafił bez inscenizacji osiągnąć harmonijny obraz  rejestrowanego świata, łącząc rzeczywistość z ukrytym porządkiem, którego obecność może dostrzec i narzucić odbiorcy tylko fotograf. To co zaskakuje w jego pracach to piękno. Nawet w tym co pozornie brzydkie i biedne, z wrodzoną wrażliwością potrafił znaleźć coś niebanalnego, według wyznawanej przez siebie zasady wszystko można teraz fotografować. Utrwalał zatem wszystko: pijaków, narkomanów, transwestytów, ludzi opuszczonych, starych, dziwnych, ludzi półświatka... tych których nie chce się dostrzegać i omija się wzrokiem na ulicach wielkich miast.







Zmarł na AIDS w 1985 r. Swoje prace przekazał l'Association Paris Audiovisuel


W ubiegłym roku zorganizowano wielką retrospektywną wystawę jego dzieł, która stała się ważnym wydarzeniem artystycznym Paryża, więcej o niej TUTAJ. Jednak dla nas stał się zapamiętany dzięki dwóm fotografiom nagrobków na jednym z włoskich cmentarzy. 

Sic transit gloria mundi.

poniedziałek, 17 września 2018

Chłodna fala dociera wszędzie: Motorama - mistrzowie nastroju


Szczerze mówiąc nie jestem rusofilem, raczej wręcz przeciwnie. Pamiętam czasy gdy w moim mieście stacjonowały sowieckie wojska a Polska była pod okupacją. Wtedy wszystko co przychodziło do nas z zachodu było czymś kolorowym, świeżym i zaskakującym na tle wszechobecnej szarości. Pamiętam czasy gdy chodziliśmy do sklepu Pewex żeby chociaż na kilka minut znaleźć się w innym świecie, świecie nieużywanych, zafoliowanych płyt winylowych, wód kolońskich i spodni z jeansu. Dzisiaj wszystko wkoło nas się zmieniło, mamy zachód u siebie a wojska sowieckie wyjechały. Co oczywiście nie znaczy, że zapomniałem o tym co nam Sowieci zrobili. Nie myślę tutaj o zwykłych ludziach, takich samych jak my, nie mających wpływu na to co robi władza, o zwykłych szarych obywatelach z ich problemami, troskami i smutkami. 

Piszę ten przykrótki wstęp żeby w pewien sposób usprawiedliwić dzisiejszy wpis, bo chciałem napisać o chyba najbardziej obecnie znanym rosyjskim zespole chłodnofalowym. Pisaliśmy tutaj o muzyce z zupełnie odległych kulturowo krajów, podkreślając, że nawet tam powstaje sztuka, która bardzo interesuje nas na tym blogu. Dlaczego zatem nie napisać o rosyjskich kapelach? Tym bardziej że ta jest na prawdę znakomita, robi karierę międzynarodową a ich płyta Dialogues z 2016 roku to muzyczne arcydzieło. Mowa o zespole Motorama.  Zacznijmy od trailera tego albumu:


Wygląda ciekawie prawda? Smutek i depresja nie znają granic a ten trailer ma w sobie coś zmysłowego. Zespół używa dość minimalistycznej czarno-białej konwencji tak charakterystycznej dla grup chłodnofalowych, wiadomo wpływ Joy Division... Zobaczmy jak to wygląda w teledysku Hard Times:


Jest też nieraz dość industrialnie, pojawiają się klimaty wielkiego miasta, zobaczmy teledysk realizowany częściowo w Moskwie a częściowo w Barcelonie, utwór I see you:


Strona internetowa zespołu jest bardzo uboga treściowo, aż dziw bierze, że koncertują na całym świecie. Na pewno wymaga jeszcze dopracowania (TUTAJ). 

Z dość ubogich informacji udaje się jednak ustalić, że zespół powstał w roku 2005 w Rostowie. Początkowo na pierwszych singlach mocno przypominał brzmieniowo Iana Curtisa i jego kolegów. Obecnie jednak, czego dowodzą powyższe teledyski, ich styl ewaluował i można śmiało twierdzić, że stał się zupełnie unikalny, bardzo minimalistyczny, chłodny i nostalgiczny. 

Nagrali jak dotychczas cztery albumy: Alps (2010), Calendar (2012), Poverty (2015) i Dialogues (2016). Liderem grupy jest wokalista i gitarzysta Vladislav Parshin

Wszystko byłoby pięknie i ładnie gdyby nie jeden fakt. Niestety zespół na koncertach nie potrafi się pozbyć pewnej maniery językowej. Jednak angielski na płytach i na żywo to dwa inne światy... 

Pozostaje zatem muzyka studyjna, a jeśli tak to pora na cały album Dialogues. Ostrzegam, bardzo uzależnia...

niedziela, 16 września 2018

Z mojej płytoteki: Joy Division - Peel Sessions, czy ktoś mógł nagrać to lepiej niż Martin Hannett?





Dzisiaj podwójny odcinek, bo zarówno moja płytoteka, jak i sesje Johna Peela (TUTAJ i TUTAJ). Jestem posiadaczem płyty winylowej wydanej przez Strange Fruit Record, tłoczonej w UK. Płyta zawiera nagrania z dwóch sesji Joy Division - obie z 1979 roku (14.02 i 10.12, odpowiednio na stronie 1 i 2). Setlista jest na prawdę imponująca - mamy tutaj przegląd przez wszystkie trzy oficjalne płyty z tamtego okresu, a więc Unknown Pleasures, Closer i Still

Warto zwrócić uwagę na kilka detali. Producentem pierwszej sesji  był Bob Sargeant a inżynierem dźwięku Nick Gomm. Drugiej  Tony Wilson (tak tak TEN Tony) i Dave Dade. Obie nagrane zostały w tym samym studio - Maida Vale 4


Okładka zawiera jedno z legendarnych zdjęć Antona Corbijna z londyńskiego metra (TUTAJ).  Choć oryginalne okładki z sesji Peela wyglądały w taki sposób:



Skoro tak to powstaje fundamentalne pytanie - czy panowie podołali legendzie Martina Hannetta (TUTAJ) - genialnego realizatora nagrań który był opisywany jako piąty członek Joy Division? I moim zdaniem odpowiedź na to pytanie brzmi TAK, choć nie do końca. Takie półtak. Dlaczego? 

Wspomnienia członków zespołu pokazują respekt jaki czuli przed Hannettem, podporządkowanie, nieraz nawet wbrew ich woli. Jedynie Ian Curtis doskonale się z nim dogadywał. Ale skoro tak było, to dlaczego zespół nie odszedł od stylu jaki wypracował z nim Hannett - przecież była okazja bo w studio BBC pojawiło się dwóch innych realizatorów. Wilson rozumiem, mógł pilnować żeby zespół zbyt nie odjechał, ale  Bob Sargeant



I drugie półtak - jednak jest jak chciał Hannett ale nie do końca. Obie sesje są dźwiękowo spójne. Słucha się tego jak jednej płyty. Niemniej są różnice - wersje z sesji Peela są lżejsze, mniej jest tutaj pogłosów i dołów, choć głos Iana brzmi doskonale. Jest też nieco inaczej dźwiękowo i co ciekawe tekstowo (Colony w zupełnie innej wersji). 

Czy lepiej niż na płytach? Nie wiem - jest po prostu inaczej. 

A może w końcu spełniło się to, o co zawsze prosił zespół legendarny realizator dźwięku w Factory: tak samo ale inaczej... Warto ocenić samemu. 




Joy Division - Peel Sessions. Tracklista: Exercise One, Insight, Transmission, She's Lost Control, Love Will Tear Us Apart, Colony, Twenty-Four Hours, The Sound of Music 

Więcej: TUTAJ