sobota, 9 marca 2019

Manchester: historia miasta i ważne miejsca dla fanów Joy Division i Manchester Sound

W latach 70. Manchester stał się miastem, którego mieszkańcy czuli się zapomniani przez Boga i historię. Nie było tygodnia, żeby nie zamknięto fabryki, trwały ciągłe strajki i wydłużały się kolejki bezrobotnych. Miasto, które całkiem nieźle prosperowało w czasach wiktoriańskich dzięki przemysłowi włókienniczemu, teraz wyglądało niczym jedna z maszyn tkackich, która przestała działać i trafiła na śmietnik. Pomiędzy rokiem 1961 a 1983 pracę straciło 150 tys. osób. Przybywało slumsów, w które obracały się dotąd zadbane szeregowce domków jednorodzinnych. Od czasu do czasu równano je buldożerami i zastępowano wielkimi blokami, które stawały się prędko wylęgarnią patologii różnego rodzaju (w Polsce znamy takie osiedla aż zanadto…). 

W tym księżycowym, smętnym krajobrazie jedynymi przyzwoicie wyglądającymi budynkami była garstka pubów i kościoły. Ludzie żyli w strachu, że stracą pracę i będą musieli wyprowadzić się do blokowisk. Czasy były trudne… Nic dziwnego, że młodzież wtedy żyła nadzieją ucieczki do Londynu, albo szukała zapomnienia w alkoholu, narkotykach lub muzyce. Jak grzyby po deszczu powstawały nowe zespoły i tak Manchester stał się stolicą brytyjskiego i światowego stylu new wave, cold wave, rocka oraz wszelkich odmian muzyki punk. Zanim pokażemy na mapie miasta wszystkie te miejsca, które według nas są najważniejsze dla fanów prezentowanej u nas muzyki, opowiemy co nieco o historii Manchesteru.
 
Zacznijmy od tego, że Manchester to miasto o naprawdę chlubnej przeszłości. Na początku był drewniany fort zbudowany przez Rzymian około 80 roku n.e. około 1 mili (czyli 1,5 km) na południe od obecnej katedry, w widłach rzek Irwell i Medlock (obecnie jest to teren Castlefield Urban Heritage Park), nazwany przez Rzymian Mancunium lub Mamucium, bo wzgórze przypominało im kształtem pierś. Stąd manchesterczycy określają siebie mianem Mancunian. Około 200 roku fort został przebudowany w konstrukcji kamiennej a wkrótce wokół niego wyrosła osada z targiem, na którym handlowano winem i przedmiotami wykonanymi przez rzymskich i miejscowych rzemieślników. Gdy w 407 roku rzymska armia opuściła Wielką Brytanię, kamienny fort popadł w ruinę i osada przy nim wyludniła się. Miejscowość znów zaczęła się rozwijać w średniowieczu. W 919 r. król Anglów i Sasów, Edward Starszy, naprawił starą, rzymską twierdzę dla obrony przed Duńczykami. Nadano jej nazwę Castlefield. W Domesday Book z 1086 r., która była spisem ziemskim (katastrem) sporządzonym na żądanie Wilhelma Zdobywcy, wymieniono osadę o nazwie Mamecester, od której wywodzi się obecny Manchester. Inna nazwa używana w tamtych czasach to Reed Ditch pochodząca podobno według przekazów ludowych od krwawej bitwy, po której teren pokrył się czerwonymi plamami. Lecz znacznie bardziej prawdopodobne, że Reed Ditch była określeniem dotyczącym wsi Reddish, leżącej obecnie ok 7 km na południowy-wschód od Manchesteru, której nazwa pochodzi o czerwonego koloru tamtejszej gleby i rowu, który w tym miejscu rozdzielał w średniowieczu posiadłości Saksonów i Duńczyków. Nieopodal tej osady rozpoczyna się wieś Blackley, ciągnąca się w kierunku północnym od centrum Manchesteru, która w XIX w. została przyłączona do miasta. Jest znana z tego, że pochodzi z niej znany gitarzysta i muzyk Vini Reilly (TUTAJ). Ale wróćmy do historii Manchesteru...
 
W XII wieku nastąpił znaczny rozwój gospodarczy, który sprawił, że na początku XIII w. Manchester otrzymał prawa miejskie. Lord of the Manor, Robert De Grelly (1171-1231), czyli z nadania króla dziedzic tych ziem i królewski wasal (więcej o nim TUTAJ), wybudował w pobliżu miasta dwór i wzniósł gotycką farę pw. św. Marii (w jej pobliżu stoi obecna katedra, pw. św. Marii, św. Jerzego i św. Dionizego, zbudowana w XV w. i gruntowanie przebudowana w k. XIX w.). Podzielił także część swoich gruntów na działki budowlane i osadził na nich rzemieślników, a w 1222 r. wystarał się o przywilej targowy. Przypuszcza się, że w tym średniowiecznym Manchesterze mieszkało ok. 2500 osób.  Podstawą utrzymania miasta było sukiennictwo, dlatego nad rzeką zakładano foluszarnie. Oprócz tego działały cechy garbarzy i farbiarzy. W 1301 r. mieszczanie Manchesteru otrzymali kartę praw, lecz mimo to do 1836 r. w zasadzie ich osada traktowana była na równi z okolicznymi wsiami. U schyłku średniowieczu zbudowano rurociąg doprowadzający wodę ze źródeł w okolicach dzisiejszych ulic: Spring Gardens i Fountain Street, do zbiornika-kanału położonego w okolicach dzisiejszych ulic: Old Shambles i Norfolk Street, skąd mieszkańcy mogli ją czerpać. 

W wiekach następnych, w XVI i XVII, Manchester stawał się coraz większy i zasobniejszy. Pod koniec XVI wieku liczył już ok. 4000 mieszkańców, a w następnym stuleciu ich ilość wzrosła o kolejny tysiąc.  W 1515 r. Hugh Oldham, biskup Exeter, założył Szkołę Podstawową, lecz Manchester za Tudorów nadal pozostał miastem prowincjonalnym, choć w miarę zasobnym. Strażnikiem kościoła św. Marii stał się wówczas astronom i okultystę Dr John Dee (1527-1609), nadworny astrolog królowej Elżbiety I (niedawno Brian Gorman napisał powieść i sztukę o jego spotkaniu z Ianem Curtisem opisywaliśmy ją TUTAJ). W 1603 r. Manchester nawiedziła epidemia dżumy, której ofiarą padła prawie jedna czwarta populacji. Jednak wkrótce miasto odrodziło się. W okolicznych wsiach nie brakowało ludzi chętnych do zmiany miejsca zamieszkania i pracy w mieście. Już w XVII wieku Manchester zasłynął z tego, z czym przez następne wieki go utożsamiano - z produkcji z wełny i bawełny, oraz - od 1637 r. - jedwabiu.
 
W 1642 r. w kraju wybuchła angielska wojna domowa, a w zasadzie wojna pomiędzy stronnikami króla i Parlamentu. Olivier Cromwell, który stał na czele stronnictwa parlamentarnego, zniósł ustrój monarchistyczny i ogłosił się Lordem Protektorem. Manchester stanął po jego stronie i odpierał kilkakrotne próby zdobycia przez rojalistów.

Oto mapa miasta z XVII wieku:
Na początku XVIII wieku Manchester miał prawdopodobnie około 10.000 mieszkańców. Nadal był jednak tylko średniej wielkości miastem. Jednak pod koniec XVIII wieku wybuchła w nim tzw. rewolucja przemysłowa, dzięki sprzyjającej koniunkturze powstawały manufaktury produkujące masowo tkaniny wełniane, bawełniane, lniane i jedwabne i populacja Manchesteru osiągnęła 70 000 (sytuacja, w której się znalazł się Manchester porównywalna była do tej, jaką mogliśmy w Polsce zaobserwować w XIX wieku w Łodzi). Zbudowano nowe gmachy, m. in. w 1712 r. kościół św. Anny a potem kanał Bridgewater, którym sprowadzano węgiel, nowe nabrzeże nad Irwell, teatr, który otwarto w 1753 roku i Heaton Hall w 1772 roku. W 1756 r. do miasta przyłączono Salford a następnie kolejne okoliczne wioski. W dniu 16 sierpnia 1819 roku miał miejsce jeden z najbardziej znanych epizodów w historii Manchesteru: na placu St Peters zebrało się parę tysięcy osób, które chciały wysłuchać nauk radykalnych mówców, w tym Henry'ego Hunta. Lokalne władze nakazały najpierw rozejście, a gdy tłum okazał nieposłuszeństwo, wysłały oddział konnicy. Doszło do rozruchów, w których zginęło 11 osób, a ponad 600 zostało rannych. Miejscowi nazywali tę masakrę Peterloo nawiązując w ten sposób do bitwy pod Waterloo.
 
W XIX wieku Manchester rozrósł się jeszcze bardziej. Ludność miasta wzrosła z 75 000 w 1801 roku do 126 000 w 1821 roku, a w ciągu kolejnej dekady osiągnęła stan ok 142 000 osób. W 1816 r. w mieście wybudowano żeliwną sieć wodociągów, a kilka lat później gazowe oświetlenie ulic. Jednak nie wszyscy korzystali z tych dobrodziejstw cywilizacji. Znaczna część ulic była nieutwardzona, a biedota mieszkała w slumsach, ulokowanych w piwnicach domów czynszowych. Były to ciemne i wilgotne nory, z niesprawnymi szambami, wokół których rosły sterty rzadko usuwanych odpadków. Z powodu tych strasznych warunków w 1832 r. wybuchła epidemia cholery, która zabiła 674 osoby. Nic zatem dziwnego, że mieszkańcy dawali posłuch nowym teoriom głoszonym przez jednego z mieszkańców Manchesteru, syna właściciela miejscowych zakładów włókienniczych: Friedricha Engelsa, bliskiego współpracownika Karola Marksa. Jednak ten sam wiek XIX był także czasem prosperity miasta: od 1821 roku zaczęto wydawać codzienną gazetę (The Manchester Guardian), w 1828 roku powstały linie tramwaju konnego (wcześniej niż w Londynie), w 1830 r. otwarto tu pierwszą w Anglii linię kolejową do Liverpoolu, w 1892 roku wybudowano szkołę techniczną, a w 1894 r. otwarto do użytku kanał rzeczny, który zmienił Manchester w port śródlądowy. Poza tym: założono galerie sztuki, w 1835 r. Muzeum Historii Naturalnej, a w 1852 r. Bibliotekę Publiczną. Warunki życia zaczęły stopniowo się poprawiać. W 1846 roku powstały w mieście pierwsze, publiczne parki: Peel Park, Queens Park i Phillips Park. Po 1845 r. Rada Manchesteru wzięła odpowiedzialność za usuwanie śmieci i ścieków, a od 1851 r. za zaopatrzenie miasta w wodę. Do 1851 roku liczba ludności Manchesteru wyniosła 186 000. W 1853 roku Manchester ponownie otrzymał prawa miejskie, zatem w 1877 roku wzniesiono w nim ratusz.

Mapa miasta z XIX w:
Na początku XX wieku w Manchesterze rozwinął się przemysł spożywczy, przede wszystkim związany w przetwórstwem zboża: elektryczne młyny produkowały mąkę, a fabryki herbatniki i płatki śniadaniowe. Natomiast przemysł włókienniczy w okresie międzywojnia gwałtownie podupadł i w 2 poł. XX w. przestał zupełnie odgrywać znaczenie. Został w pewnym stopniu zastąpiony przez przemysł usługowy, taki jak edukacja i finanse. W 1903 r. utworzono Uniwersytet, który szczyci się tym, iż wykształcił 25 laureatów nagrody Nobla. Wraz z tymi przemianami zmieniał się krajobraz miejski. Centrum miasta coraz bardziej pustoszało, bo ludzie wyprowadzali się na przedmieścia. W latach 70. zaczęła na rosnąć chińska dzielnica i w 1987 r. otwarto w niej Chińskie Centrum Sztuki.

Obecnie Manchester obejmuje dzielnice, których większość wyrosła z wsi lub majątków ziemskich leżących wokół dawnego organizmu miejskiego. Są to: Stockport, Oldham, Rochdale, Bury, Salford i Bolton, dając razem 2,6 mln mieszkańców (według danych z 2005 roku). Z tzw. Wielkim Manchesterem (Greater Manchester), czyli Miastem Metropolitarnym obejmującym obszar w promieniu 30 mil (ok 48 km) wokół, aglomerację Manchesteru oblicza się się teraz na około 11 mln mieszkańców. Po Londynie jest to największe miasto Wielkiej Brytanii.


Oprócz edukacji ważnym elementem rozwoju stała się turystyka. Dlatego pod koniec XX wieku utworzono nowe placówki muzealne: w 1969 roku Muzeum Nauki i Przemysłu, w 1979 roku Muzeum Transportu, w 1984 r. Muzeum Żydowskie, w  1986 Centrum G-Mex a w 1994 roku Muzeum Historii Ludu. Dodatkowo w latach 80. teren Castlefield został przekształcony w Park Dziedzictwa Miejskiego, na którym zrekonstruowano Fort Rzymski. Ostatnio zaplanowano budowę gigantycznego centrum kultury na terenach po TV Granada, które ma nosić nazwę Factory Manchester (pisaliśmy o nim TUTAJ). Lecz my wciąż z niecierpliwością czekamy na Muzeum zespołu Joy Division i Manchester Sound. Hej, wy tam w Manchesterze? Słyszycie nas?

Ostatnie lata to czas wielkiego boomu budowlanego. Zbudowano nowe gmachy użyteczności publicznej: w 2000 r. otwarto Galerię Sztuki Lowry a w 2008 roku królowa uświetniła rozpoczęcie działalności Civil Justice Center, poza tym miasto szczyci się Beetham Tower 169-metrowym, najwyższym budynkiem wzniesionym w 2006 r. Jednak wydaje się, że w związku z nowymi planami zagospodarowania, władze miejskie zbyt łatwo pozbywają się, może nie najstarszych, ale jednak tych budynków, które mają istotne znaczenie nie tylko dla historii Manchesteru, lecz także dla kultury ogólnoświatowej. I które mogłyby przyciągnąć wielu turystów. O ile być może wyburzenie czterech wielkich galeriowców Hulme Crescents, w których niczym w wizji J.G. Ballarda (TUTAJ) miało mieszkać ponad 13 tysięcy osób w prawie 3300 mieszkaniach, miało pewne uzasadnienie, bo ich konstrukcja i rozwiązania architektoniczne stanowiły zagrożenie dla lokatorów, to zrównanie z ziemią tak ważnych obiektów na mapie Manchesteru jak klub Hacienda, Strawberry Studios, TJ Davidson Rehersal Studios (czyli Knott Mill o którym pisaliśmy TUTAJ) jest niepowetowaną szkodą. Ostatnio rozebrano bloki w Salford (więcej o tym TUTAJ  i TUTAJ) wspominane przez Petera Hooka, który poświęcił im sporo miejsca w swoich publikacjach. W zasadzie jedynymi obiektami związanymi z historią Joy Division pozostał Epping Walk Bridge, na którym Kevin Cummnis robił muzykom zdjęcia, remontowany przez Petera Hooka budynek Factory Records i dom Alana Erasmusa. Reszta jest milczeniem. Czy ktoś tam w Manchesterze myśli? Przecież ludzie nie pojadą do miasta  tylko po to, aby podziwiać szkło i aluminium nowego, choćby najpiękniejszego gmaszyska, jaki ma stanąć na miejscu również częściowo zrujnowanych hal TV Granada, choćby nosił po stokroć nazwę Factory Manchester...
Ale nic to, my w zastępstwie Mancunians zatrzymujemy w pamięci i dokumentujemy historię tamtejszych zespołów post-punkowych a przez to - znaczny kawałek dziejów Manchesteru. Dlatego na poniższej mapie, wyręczając ludzi z Manchesteru, pokazujemy położenie ważnych miejsc, które każdy fan Joy Division i brzmienia stworzonego przez Martina Hannetta zna i chciałby zobaczyć na żywo.  

Przy okazji - Ian Curtis urodził się poza Manchesterem, w Old Trafford, które wtedy było częścią pobliskiego miasteczka Stretford. W wyniku ustawy o samorządzie lokalnym z 1972 r. osada ta stała się częścią Metropolitan Borough of Trafford włączoną do Greater Manchester, czyli częścią Metropolii Manchester. W 2004 r., w wyniku zmiany granic administracyjnych, Old Trafford został podzielony między gminy Clifford i Longford, przy czym większa część wsi znalazła się w pierwszej. Deborah, jego żona, także się tam urodziła, można więc uznać, że ożenił się z dziewczyną z sąsiedztwa, choć już w dzieciństwie wraz z rodzicami i siostrą przeniósł się do Macclesfield, które jest osobnym, 50 tysięcznym miastem, położonym w odległości 10 km od granic Greater Manchester. Stamtąd pochodzi również Stephen Morris, perkusista Joy Division i New Order

Na koniec powtórzmy, że cały czas czekamy na decyzje dotyczące domu Iana Curtisa (TUTAJ) i pozwolenia na otwarcie w nim muzeum po legendarnym wokaliście. Może rok 2020 i okrągła rocznica śmierci będzie ku temu dobrą okazją?

piątek, 8 marca 2019

Triumfalny powrót irokeza

Moda na lata 80. wraca na całego, a jednym z jej przejawów jest triumfalny powrót irokeza. 

Tym, którym nic ta nazwa nie mówi objaśniamy, że kryje się pod nią specyficzny sposób strzyżenia włosów i ich układania, będący wyróżnikiem stylu punka pod każdą szerokością geograficzną. Była to wygolona głowa z pozostawionym pasem włosów biegnącym wzdłuż, od czoła po potylicę, postawionym często na sztorc, jakby na wzór koguciego grzebienia. I taki właśnie modelowy irokez miał na głowie pasażer linii lotniczych widziany całkiem niedawno, jakieś dwa tygodnie temu, na jednym z europejskich lotnisk (zdjęcie jest niewyraźne, bo wykonane ze znacznej odległości).
Nazwa - irokez w Polsce i Mohawk lub Mohican w krajach anglojęzycznych - nawiązuje do przypisywanego pochodzenia fryzury, którą nosili przedstawiciele plemion indiańskich (Mohawkowie, Irokezi i Paunisi) zamieszkujących stany Nebraska i Oklahoma w Ameryce Północnej. Tradycję tę podobno przenieśli do Europy i w XX wiek cichociemni 506. pułku piechoty spadochronowej, 101 Dywizji Powietrznodesantowej, o przydomku Brudna Trzynastka, zrzucani w Normandii podczas II wojny światowej, którzy malowali swoje twarze i układali włosy, co miało przerażać Niemców. 
Znawcy tematu pisząc o genezie punkowego irokeza wspominają o fryzurze Kozaków, którzy golili swoje czaszki pozostawiając tylko jedno pasmo włosów na czubku, nazywane w Polsce jako osełedec od ukraińskiego оселедець. Takie podgolone czuby były z kolei naśladownictwem wygolonej czupryny szlachty polskiej, która stosowała je od XVI wieku aż po I połowę wieku XIX. Poniżej na dowód, że tak było, prezentujemy kilka artefaktów, fragmentów nagrobków i portretów z okresu od XVI do końca XVIII w.

Ale charakterystyczna fryzura punka nie ma chyba wiele wspólnego z tymi obyczajami. Raczej przejęła styl od niektórych muzyków sceny amerykańskiej. Na przykład znany saksofonista jazzowy Sonny Rollins już w końcu lat 50 i w latach 60 występował z irokezem na głowie. Wielokrotnie występował w filmie i telewizji, więc być może to na nim wzorował się  Robert De Niro wcielając się w 1976 roku w postać Travisa Bickle w filmie Martina Scorsese, pt. Taksówkarz.


Na wyspach brytyjskich uważa się jednak, że nawet moda na punkowego irokeza przyszła wraz z Sex Pistols. Grupa ta zaopatrywała się ubrania ze sklepu Sex, który prowadziła Vivienne Westwood i jej partner Malcolm McLaren, manager zespołu. Najpierw ich butik na Kings Road w Londynie oferował skórzane spodnie i różne akcesoria pasujące raczej do sexshopu.

Później sklep zaczął sprzedawać kolekcje autorskie Vivienne, a wraz z ewolucją ubrań, zmieniały się jego nazwy na Seditionaries, World's End, Let It Rock, Too Fast to Live, Too Young to Die, aż w końcu, od 1975 r. Sex. Obecnie Vivienne Westwood jest uważana za jednego z najbardziej innowacyjnych projektantów mody XX wieku, lecz w latach 70. była mało znaną skandalistą. I właśnie to do jej sklepu zajrzał kiedyś John Lydon, przyprowadzony tam przez Bernarda Rhodesa

Lydon, który zaszokował członków zespołu Sex Pistols swoim strojem - podartym firmowym podkoszulkiem Pink Floyd z własnoręcznym dopiskiem I hate, zielonymi włosami i fatalnym uzębieniem, z powodu którego dostał od Steve’a Jonesa przezwisko Johnny Rotten” - stał się niemal od razu członkiem zespołu. Lecz to co miał na głowie, zielone i nastroszone włosy w połączeniu z niedbałym ubiorem zapoczątkowały na ubiór i styl, który szybko został pochwycony przez subkulturę punka na całym świecie. 

Tak utrzymuje większość opracowań, lecz bardziej prawdopodobne jest raczej, iż irokez pochodzi od specyficznego podcięcia włosów charakterystycznego w k. XIX wieku w Niemczech i nazywanego der Inselhaarschnitt. Fryzura ta w XX w. przeniknęła do brytyjskich gangów ulicznych i nawet przekroczyła Atlantyk wraz ze szkockimi i irlandzkimi imigrantami.

Tak czy inaczej punki ubierały się inaczej niż reszta społeczeństwa: na znak protestu zabierały stare ubrania z zakładów charytatywnych i handlujących starą odzieżą, robili dziury w materiale i przerabiali stroje w taki sposób, aby tylko przyciągnąć uwagę.  Teraz poszarpane nogawki spodni i przecięte dżinsy oraz farbowane niedbale T-shirty są czymś zwyczajnym, lecz w latach 70. szokowały, ponieważ nigdy wcześniej nie używano specjalnie podniszczanych ubrań. Zanim nastała era punka ubrania szanowano i starano się w nich wyglądać tak nieskazitelnie, nowocześnie i pięknie, jak to tylko możliwe. A punki do podartych celowo spodni nosili ciężkie buty firmy Dr Martens, które dotąd używane były przez drogowców przy pomiarach ruchu drogowego i właśnie irokeza, który za pomocą roztworu cukru, wody, żelatyny i mydła oraz przy pomocy lakierów do włosów usztywniali i barwiono na różowo lub zielono barwnikami spożywczymi. Alternatywnym rozwiązaniem było golenie głów do gołej skóry, niemniej to irokez stał się oznaką buntu i walki z całym światem. 

Spójrzmy teraz na występ szkockiej grupy punkowej The Exploited założonej na początku 1980 r. w Edynburgu. Mają na głowie modelowe wprost irokezy, marzenie wielu punków w tamtych czasach:


A oto ich płyta (zresztą wydana też w Polsce) której okładkę zdobi profil jednego z wykonawców z charakterystycznym czubem. Jeszcze napiszemy o tej grupie i o tej płycie płycie, ale nie wszystko na raz. 

Dlatego jeśli chcecie o tym przeczytać czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

czwartek, 7 marca 2019

Joy Division i zespoły Factory w Moonlight Club w Londynie, 4.04.1980: relacja z fanzinu It's Different For Grils

Kontynuując serię relacji fanów z koncertów Joy Division prezentujemy opis ich występu, który miał miejsce 4 kwietnia 1980 r. w Moonlight Club w Londynie, zamieszczony w fanzinie It's Different For Grils redagowanym przez Garry'ego M. Cartwright z Sheffield.

Wykonali tam rzeczywiście, tak jak jest w opisie, 5 piosenek (setlista jest TUTAJ). Tego wieczoru Ian Curtis nie czuł się dobrze, musiał przerwać występ i wyjść na zaplecze. Stało się tak dlatego, że tego samego dnia muzycy dali z siebie wszystko wspierając The Stranglers w Rainbow. Po pięciu utworach (Transmission, A Means To An End, Twenty Four Hours, Day Of The Lords i Insight) wyczerpany Ian Curtis musiał zejść ze sceny i partię wokalu ostatniej piosenki przejął grający na gitarze basowej, Peter Hook.

Poniżej można zobaczyć oryginalny skan pisma, publikowany TUTAJ, jego transkrypcję w języku angielskim i tłumaczenie w języku polskim.


JOY DIVISION/THE DURUTTI COLUMN/JOHN DOWIE/X-O-DUS Moonlight Club, West Hampstead 4/4/80
 
This was a Factory Records presentation, and just to emphasize the point, acting UC (and occasional roadie) was Tony Wilson. What we got first vas X-O-Dus, a reggae band. At first I thought they were a bit bland, also a bit nervous. However, they soon warmed up, and so did the audience, eventually managing to create an atmosphere. As was the case with the rest of the people appearing onstage tonight, their set was curtailed prematurely through lack of time. I would have liked to hear more of their supple rhythm as live (lyrics relatively free of the usual clichés about Rastafarianism as well) although I don't know if I could listen to them too much on record. 
 
I've already seen John Dowie live and found him very enjoyable. Tonight was good but some his material just made one groan-abit of a cop-out because he is talented enough to make you really laugh. A measure of his talent is that most of his material stands up well to repeated listening’s. Tonight he was accompanied by an acoustic guitarist and used familiar material such as 'Dilemma' and  'Des O`Connor' and a lot of unfamiliar stuff- mainly about being up in heaven (where you get shows like 'Andrew Lloyd-Webber Superstars!) His act relies a lot on his expressions and gesticulations but holds up well on record despite this (especially on the 'Another Close Shave. E.P.) 
 
I've not heard much of the Durutti Column which tonight consisted of just Vin Reilly on electric guitar plus pre-recorded backing track... The set started a bit shakily - early on the audience was on the whole a bit lukewarm, and a power failure didn't exactly help *utter*. However, these difficulties wore overcome, the result being occasically flat and ordinary but mainly very uplifting. The nearest comparison. I could make would be with the instrumentals played by John Martyn, but who needs comparisons anyway? It certainly has made me want to investigate 'The Return Of The Durutti Column' further.

Plenty of praise has boon heaped upon Joy Division already, so all you have to do is consume - attend their gigs, buy their record and wear their badges. Actually they really are that good, so the critical backlash must only be a matter of time.
 
Live the lyrics don't have as much impact as on record. It is the guitar that dominates, economical and with an intensity which is sometimes frightening plus a rhythm section that's really solid. 

I don't like Ian Curtis's voice ouch but visually he's the most arrogating portion to watch, clutching the microphone as though his life depended on it. First number was 'Transmission', followed by two new songs, (the second of which was recently aired on John Peel's programs.) Then it was 'Day Of the Lords' and 'Insight' after which Ian had to be helped offstage (They had been supporting "The Stranglers" at "the Rainbow" not much earlier on in the evening, and that must have taken its toll, though it never showed during those five songs.) The rest of the group carried on, playing 'Interzone' with the bassist taking over the vocals, then that was it due to lack of time though I doubt that the rest of the group could have carried on much longer anyway.
 
4_4_1980_5
JOY DIVISION / THE DURUTTI COLUMN / JOHN DOWIE / X-O-DUS Moonlight Club, West Hampstead 4/4/80
 
Była to prezentacja Factory Records, i dla podkreślenia tego, pełniącym obowiązki (i okazjonalnym  pracownikiem technicznym) był Tony Wilson. Pierwszy był X-O-Dus, zespół reggae. Na początku byli trochę mdli i nieco nerwowi. Wkrótce jednak rozgrzali się, podobnie jak publiczność, więc w końcu zdołali stworzyć atmosferę. Tak jak w przypadku reszty pojawiających się dziś na scenie, ich występ został skrócony przedwcześnie z powodu braku czasu. Chciałbym usłyszeć więcej, ich gibkiego i żwawego rytmu (teksty były w miarę wolne od zwykłych stereotypów na temat rastafarianizmu), chociaż nie wiem, czy mógłbym wysłuchać całej ich płyty.
 
Widziałem już Johna Dowiego na żywo i przekonałem się, że umie wprawić w dobry nastrój. Dzisiejszy wieczór był dobry, ale niektóre z jego utworów były po prostu jednym wielkim jękiem, co było wymówką, bo jest wystarczająco utalentowany, by naprawdę śmieszyć. Miarą jego talentu jest to, że większość jego kawałków da się słuchać wielokrotnie. Dziś wieczorem towarzyszył mu gitarzysta akustyczny i wykorzystał znane materiały, takie jak Dilemma Des O`Connor oraz wiele nieznanych rzeczy - głównie o byciu w niebie (gdzie można zobaczyć takie występy jak Andrew Lloyd-Webber Superstars!) Jego występ w dużej mierze opiera się na ekspresji i gestykulacji, ale pomimo tego wychodzi całkiem nieźle (zwłaszcza na EP-ce Another Close Shave).
 
Nie słyszałem zbyt wiele z występu Durutti Column, który dziś składał się tylko z Vin Reilly grającego na gitarze elektrycznej plus nagrany podkład... Ten występ zaczął się troszkę trzeszczeć - na początku publiczność była zdystansowana, a występowi nie pomagała  awaria zasilania. Jednak trudności zostały przezwyciężone, a rezultat, choć był czasami nieczysty i pospolity, był ogólnie bardzo podnoszący na duchu. Najbliższe porównanie jakie mogę zrobić to ze sposobem gry Johna Martyna, ale kto tak na prawdę potrzebuje porównań? Z pewnością ta gra sprawiła, że chciałbym dokładniej zapoznać się z The Return Of The Durutti Column.


Mnóstwo pochwał wypowiedziano już na cześć Joy Division, więc trzeba tylko ich konsumować, uczestniczyć w koncertach, kupować płyty i nosić odznaki. W rzeczywistości reakcje są na prawdę dobre więc te krytyczne są tylko kwestią czasu.
 
Teksty na żywo nie robią tak dużego wrażenia jak na płycie. Najbardziej dominuje gitara, która jest tak oszczędna i intensywna, że czasem przeraża, a sekcja rytmiczna to jest coś naprawdę porządnego.

 
Nie lubię głosu Iana Curtisa, ale wizualnie trzeba mu przypisać pełne prawo do występu, bo trzyma mikrofon, jakby od tego zależało jego życie. Najpierw Transmission, a po nim dwa nowe utwory (z których drugi został niedawno wyemitowany w programach Johna Peela). Potem był Day Of the Lords i Insight po którym Ian musiał skorzystać z pomocy poza sceną (nieco wcześniej tego wieczoru byli supportem dla The Stranglers w Rainbow i choć stało się to na początku wieczoru, to musiało odcisnąć swoje piętno, choć nie ujawniało się podczas tych pięciu piosenek.) Reszta grupy kontynuowała występ, grając  Interzone z basistą, który przejął wokal, co było spowodowane brakiem czasu, choć wątpię, by reszta grupy mogła wytrzymać dłuższe granie.


Tyle z fanzinu. A teraz kilka słów refleksji. Ponoć wszyscy byli tacy pomocni i zafrasowani stanem zdrowia wokalisty Joy Division. A jednak w słowach piosenki Lost Boy, zespołu Durutti Column (której tłumaczenie zamieściliśmy TUTAJ), napisanej po śmierci Iana Curtisa, tkwi dość gorzkie ziarno prawdy. Machina show-biznesu pełna ekspertów pchała wokalistę do morderczego wysiłku. 

Najgorsze jednak jest to, że w obawie przed sprawieniem jej zawodu, Ian Curtis z pełną świadomością się jej poddał.

Koncert pojawił się na bootlegu Factory by the Moonlight, który wkrótce opiszemy w dziale Z mojej płytoteki.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.        

środa, 6 marca 2019

Niezapomniane koncerty: Throwing Muses, 24.01.1995, Tower Records, Seattle - promocja płyty University


Throwing Muses w mojej głowie zostawiło dwa poważne ślady w postaci płyty University i Limbo. Co nie znaczy, że pozostałe albumy są złe, te dwa akurat przypadły mi osobiście najbardziej do gustu. 

Dzisiaj zarejestrowany za pomocą amatorskiej kamery, koncert z promocji University z 24.01.1995 w Seattle - stolicy grunge. Płyta ukazała się zaledwie tydzień wcześniej (oczywiście wydała ją 4AD), więc jest to jeden z pierwszych występów promujących album. 

Zaczynają zresztą też jak na albumie od Bright Yellow Gun, wersja koncertowa jest jednak nieco szybsza. Później Teller - przykład jak na koncercie można skopać piękną balladę nadając jej co najmniej trzy razy szybsze tempo.. No ale cóż, kompozytorce wolno, ma akurat taki kaprys...  Piosenka w wolniejszej wersji ma, przynajmniej jak dla mnie, większy power, zwłaszcza że opisuje poważny problem topienia rodzinnych kłopotów  w alkoholu... Chyba wolniejszy rytm sprzyja refleksji. To jedna z najpiękniejszych ballad jakie słyszałem, no ale nie  w tej wersji... 

After all this is over
This is over after all
We cut a nice figure of a family
I don't know
I don't know
Can I be stupid for a minute?
I was looking at that half-empty glass
Waiting for the waiter
You don't have to listen to this
Tell me what to say

Następujący po niej Counting Backwards też zagrany jest nieco szybciej niż w wersji znanej z płyty The Real Ramona, nagranej w 1991 roku i śpiewanej tam w duecie z Tanyą Donelly.. Tutaj akurat nie przeszkadza to w odbiorze. Może przypomnijmy, bo to jeden z lepszych teledysków z 4AD w tamtych czasach. Dlaczego? Bo urzeka jego prostota... 


Furious mnie specjalnie nie porusza, a po nim znowu wracamy do University i doskonałego Hazing opisującego zakręcone uczucia z perspektywy kobiety. Po nim Jak, który jest taki sobie, choć nie należy do najgorszych utworów tego koncertu. Bea z płyty Hungpapa z 1989 roku, jakże osobisty tekst... Swoją drogą na co może stać kobietę? Szok...  Shimmer - tutaj jesteśmy w domu, znakomite wykonanie, z kopem - takie piosenki lubię, melodyjne i zagrane z zacięciem. Chyba największe wrażenie robi ten fragment:

Shake barrels of whiskey down my throat
I'll still see straight
Ride out on a pony
Even loose I won't be late
Hang on Hang on Hang on Hang on Hang on Hang on
I'll ride on a pony
Till I'm dusty and I'm old
My head is filled with flowers
And I'm dressed in shiny gold
I'm dressed in shiny gold
Keep an eye on me I shimmer on horizons
I shimmer on horizons
A shimmer on horizons
A shimmer in your eyes, son
A shimmer in your eye

Wykonanie jest bardzo dobre, ale gdyby ktoś zapytał czy znam lepsze odpowiem: tak. Jest to wersja z programu telewizyjnego, zarejestrowanego rok później. Widać jak zespół okrzepł i brzmi zupełnie inaczej. Sekcja jest doskonała, a gitara wspaniale wypełnia przestrzeń. Tego się inaczej nie da nazwać jak porządne napierdalanie, jest moc, choć jakość obrazu jest taka sobie:


Mania kończy ten minikoncert, po którym mamy uwiecznione spotkanie z fanami i rozdawanie autografów. 

Reasumując, koncert imponuje sprawnością muzyków, i jest bardzo dobry. Gdyby jednak Teller został zagrany w odpowiednim rytmie, do którego Throwing Muses przyzwyczaili nas na doskonałym University, mielibyśmy do czynienia z koncertem niemalże doskonałym...

Ale jak widać doskonałość nie istnieje, choć my na naszym blogu asymptotycznie do niej zmierzamy... Dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
  
Throwing Muses, 24.01.1995, Tower Records, Seattle, tracklista: Bright Yellow Gun, Teller, Counting Backwards, Furious, Hazing, Jak, Bea, Shimmer, Mania.    

wtorek, 5 marca 2019

Isolations News 26: Koniec aukcji pamiątek po Joy Division, The Great British Alternative Music Festival, cukiereczka czy może winko Known Pleasures?

Zakończyła się aukcja pamiątek po Joy Division, które w domu Omega Auctions wystawiał basista zespołu Peter Hook (pisaliśmy o tym TUTAJ a katalog przedstawialiśmy TUTAJ i TUTAJ). Kosmiczne pamiątki, stąd i ceny również z kosmosu. Ciekawe jest to, że kilka rzeczy zostało przed aukcją z niej wycofanych, jak choćby niektóre kasety z nagraniami koncertowymi Joy Division, czy listy Iana i Annik... Ktoś je zakupił wcześniej? O ile w ogóle istnieją..

Kilka ciekawostek: bilety z koncertów w Manchesterze poszły po około 200 GBP, napisany przez Iana Curtisa ma maszynie tekst piosenki No Love Lost - 4000 GBP, oryginalny An Ideal for Living z autografami, bagatela 11800 GBP, kurtka Hooka ze skóry - 7000 GBP i tak dalej. 

Do tematu jeszcze wrócimy.

Od 8 do 11.03. 2019 w Butlins Resort, Minehead, Somerset, TA24 5SH, UK (gdziekolwiek to jest) odbędzie się The Great British Alternative Music Festival

Wśród gwiazd legendarne zespoły: GBH, Peter Hook and the Light, Big Country, the Undertones, Skids czy UK Subs. Bilety od 85 GBP. 

Pełen spis kapel oraz bilety on line TUTAJ.
Rock Candy to firma produkująca czekoladki inspirowane muzyką lat 80-tych. Jak piszą o sobie TUTAJ, brzmienia inspirują smak. 

Tak też brzmienie Joy Division utożsamiane jest z mrokiem i ciemnością, the Cure z lodem a the Smiths z delikatnością wokalu Morriseya.  

Ciekawe z czym by utożsamili brzmienie Disco Polo?

Cukiereczka?

Dorosłe dziewczyny i duzi chłopcy cukiereczków nie jedzą, poza tym cukiereczki psują zęby, o ile ktoś je jeszcze ma. 

Duży może więcej, więc może spróbować Known Pleasures - wina inspirowanego Joy Division. Jak pisze właściciel firmy: 

In the spring of 1980, while a student at Birmingham University, I went to Ian Curtis’s last concert.  Ian Curtis sadly passed away in that year. With fellow music tragic and winemaker Steve Flamsteed, we crafted this beautiful biodynamic vineyard and its wine in personal tribute to music important to us, and in particular, Ian Curtis and Joy Division.

Known Pleasures is a wine 15 years in the making.

This is a beautiful and brooding wine and we hope that you find it a worthy companion for good music.

Butelka tego kumplowania, zwiększającego przyjemności słuchania muzyki, kosztuje od 30 do 60 dolarów AUD (czyli od 80 do 160 PLN). Za to mix 6 butelek to cena 243 AUD (ok. 660 PLN). Koneserzy mogą zakupić je TUTAJ

Swoją drogą znaliśmy kiedyś  prawdziwego konesera, który powtarzał, że najlepsze są tradycyjne ludowe  drinki - ponoć nie do podrobienia jest Kubuś z denaturatem.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis. Tego nie znajdziecie w mainstreamie.       

poniedziałek, 4 marca 2019

Płyta "Fala" okiem punka

Okładkę płyty zaprojektował Alek Januszewski

Tym razem temat składaka wydanego na LP w 1985 roku pt. FALA, który uchwycę z punktu widzenia tamtych lat, tamtych chwil i jednego z wielu, wtedy uczestniczących w tym całym zamieszaniu zwanym punk rockiem, nową falą, czy reggae. Daleko szukać nie trzeba, bo mowa tu o masie ludzi, naocznych świadkach tamtego zgiełku, klimatu i ogólnego chaosu.

Był to, z tego co pamiętam, okres zimowych ferii połowy lat 80 - tych, czy coś w tych okolicach; (dawno to jednak trochę ,więc pamięć już czasem płata figle) śniegi, mrozy i nic ciekawego wokół. Monotonia życia i ponure myśli, aby cokolwiek zmieniło ten drętwy stan umysłu. Jeszcze niedawno, tak bardzo niedawno, bo kilka miesięcy wstecz w minionym 1984 wspominało się upalne dni, gdzie można było trafić Siekierę, Prowokację i inne  dobre kapele. Dziś w ogólnym syfie na zewnątrz i braku pomysłu na resztę dnia ta właśnie płyta była strzałem w 10-tkę!!! Od razu następowała teleportacja w inny i ten właściwy świat. Strefę hałasu i zamieszania, w miejsce docelowe, wielu takich jak ja. Toteż nie zastanawiając się zbytnio, w ruch poszedł kaseciak, a zawartością taśmy była właśnie przegrana od kolegi ta, a nie inna kompilacja. Gramofonu się nie miało, ale  Kasprzak załatwiał sprawę w zupełności. Nie tylko dla mnie, ale  i dla tłumów słuchaczy. Zresztą, co to wtedy była za różnica?  Żadna. Przynajmniej dla mnie. Liczyła się muzyka, muzyka i jeszcze raz...

No więc jako dość młody punkowiec z przeszło rocznym stażem, który już bywał tu i tam, przystąpiłem do wypalenia siebie w strefę kosmosu! Nie powiem, że łyknąłem całą tą ścieżkę i przyswoiłem ją jako swoją. Wiele pozycji stamtąd zupełnie do mnie nie trafiało, ale jednak większość tak. Ciężko jest zadowolić każdego, a tam przecież muzyka jest dość różna. To wszystko wtedy było razem i tak się traktowało te zjawiska, subkultury, i muzykę, choć każdy tam zachowywał odrębność: Punki, Regały, czy każdy inny wampir żądny jakichkolwiek dźwięków, różnych niż to co proponowały wtedy polskie media. To był underground (jeszcze underground) i miejsce dla wszystkich niedostosowanych. Chwilę później zaczęło to być zbyt otwarte, pospolite i wypłynęło na szerszy nurt, na równi z disco, rockiem, czy czymkolwiek innym. Już nie dziwiło i przestało być buntem, ale jeszcze nie wtedy, nie w połowie lat 80-tych! Trwało to  przecież od końca lat 70 i jeszcze jakoś to wtedy się trzymało.

Dobra, wrzucam taśmę i się zaczyna. Hmmm, jakieś fujarki, bongosy, tajemnicze dźwięki.. Dziwne to dla mnie było, ale czekałem na rozwój sytuacji. Rozwoju jednak nie było, to Intro. Takie akurat, a nie inne. Nie trafiało to do mnie, ale skoro widziałem co ma się znaleźć po tym, to w porządku. Tak pewnie ma być, więc niech tak będzie. Nazwa 12 RA tym bardziej mi nic nie powiedziała. Dobra koniec, było minęło. Lecimy dalej. Wyłaniają się regały z Bakszysz. Byłem do tego przyzwyczajony, że  Oni są zawsze gdzieś obok i nie darzą sympatią dyskomułów tak jak i my, (czyli punkowcy). Oni (rasta....) byli ogólnie milej nastawieni do świata niż inne załogi, ale na swój sposób gardzili nie gorzej od nas tym wszechobecnym zjawiskiem z dyskoteki. Dlatego na imprezach, festiwalach czy innych tego typu spędach, można było spotkać punków, regałów, czy też ludzi z kręgu new wave. No nie licząc masy  dochodzących, fanów rocka, co z magnetofonami uniesionymi w górę stali przez kilka godzin w deszczu i gnoju, aby zapisać cokolwiek na swoich taśmach. To byli twardziele i pasjonaci. O tym co można zaobserwować obecnych czasach lepiej nie będę się wyrażał... Nie ma porównania, choć wszystko na tacy podane, a może właśnie dlatego. 

O czym to ja mówiłem? A o Bakszyszu. No to następny po intrygującym Intro wjeżdża przedstawiciel Rasta. Utwór pt. Czarna Droga. Nie moje typy myślę, posłucham, jak już jest, bo chcę to wszystko zrozumieć, przetrawić, ocenić, żebym wiedział sam dla siebie. Jak dla mnie to standardowy polski reggae band. Chórki, spokojny, nie agresywny wokal, teksty traktujące o problemach współczesnego jestestwa, dużo przenośni, wpleciony pacyfizm.. Ja, jako młody chłopak czasami niewiele rozumiałem, lub nie chciałem zrozumieć. Nie raz się nawet zastanawiałem się co poeta miał na myśli, mówiąc, że matka zabija swoje dzieci, to akurat  było czytelne, ale reszta tekstu jakby zaraz skręcała gdzieś z głównego zagadnienia. No nie wiem, przepraszam, nie zrozumiałem tak na 99%, może mój nieopierzony wiek, może coś innego. W każdym razie muza zagrana poprawnie i dla rastafarian była jak najbardziej na miejscu.

No, ale zaraz, za tym numerem Bakszysza wpada co? Prowokacja proszę Państwa. W utworze Prawo do życia, czyli Kochanej Mamusi! Wtedy to  już się poczułem jak w niebie!! Kilka miesięcy wcześniej ich widziałem, i teraz znów znalazłem się tam gdzie się  bardzo znaleźć chciałem. Tutaj też jest o matkach, też o zabijaniu, ale ten tekst był dla mnie jasny i przejrzysty. Nie musiałem rozwiązywać zagadek i męczyć mózgu, myśląc o co im chodzi, po co, na co i w ogóle. Bez problemu odebrałem przekaz, a o muzie to już nie ma co się nawet rozwodzić. To kopnięcie prosto w twarz i to takie jak należy. Sam dobrobyt i miód na ucho. Pozamiatane w promieniu kilku kilometrów! Tak bym to ujął. Klasyka i oby więcej takich grup. Wiedziałem wtedy, że żyje i wiedziałem po co!

No i teraz mógłbym napisać dokładnie to samo o następnych w kolejce! Siekiera w utworze FALA!!!! Dlaczego ten numer nie zaczyna, lub nie kończy tej składanki? Tego nie wiem. Mógł też i zaczynać i kończyć, i byłoby dobrze. Jest to kawał mięcha i zamiast Intro, albo tego pana, który jest na końcu płyty, powinien, według mojego skromnego zdania, znaleźć się ten numer Siekiery. No cóż, nie ja układałem kolejność, nie ja miałem koncepcje płyty i nie ja będę teraz rozwodził się w tej kwestii. Ubolewam jedynie nad tym faktem, i nic mi więcej  nie pozostało. Kawałek jest naprawdę rozkładający na łopatki, i naciera z całą siłą na człowieka, który ma okazję go właśnie słuchać. Szczególnie na młodego chłopaka, którego pojęcie o muzyce jest jeszcze wciąż niezagospodarowane! Takie numery to pożywka i kształtowanie tego właśnie obszaru. To proces nasiąkania dźwiękiem i buntem w jednym. No, a zaraz po tym, Idzie Wojna! Pamiętam to spod sceny. Kurz w zębach, cyklon, kocioł jakich mało i zwarta masa punx tworząca największe pogo jakie w życiu widziałem. Teraz znów to mam, ale z Kasprzaka, nie na żywo, ale przecież na żywo już było i jestem jakby z tego dumny. Znów ta chwila dalej trwa! Jest wejście, spokój (jak można to tak w ogóle nazwać) i ognia!! Jazda bez trzymanki. Tak właśnie gra Siekiera, żywcem przeniesiona stamtąd na obdartą stilonkę. Daje jak ta lala, jakby bez kompleksów i obaw. Wszystko działo się tam i wtedy, a to jedynie  przekaz z magnetofonu. Co by wtedy te tłumy zakręconych muzyką ludzi zrobiły bez przysłowiowego kaseciaka? Cienizna by nastała i ciemność, gorsza niż była faktycznie. Także to uratowało wielu z nas dupy, i z tego powinniśmy się cieszyć.

Dalej wjeżdżają chłopaki z Abaddonu, czyli czad wśród pyłu i ostrej jazdy się nie kończy. Mamy numer pt KTO! Też niedawno ich widziałem, no i dali dobrze i dosadnie. Nie gorzej niż poprzednicy. To złoto polskiego punk rocka, Oni i kilku innych wykonawców. Dziś jeszcze bardziej  to doceniam i pewnie co niektórzy z was też, bo dziś już nie ma takich bandów. Może są lepsze technicznie, bo czasy inne. Może mają większe chody i wpływy, bo Facebook i miliony niedoinformowanych lansują się na dokonaniach tych pierwszych, lub prawie pierwszych w tym wypadku. Oni nie potrzebowali nic oprócz prawdziwej muzyki, punk klimatu. Zawsze wykładali laskę na wszechobecny system sierpów i młotów. Dlatego dla was szacunek, bo niebawem wszyscy będziemy jedynie zamazanym i niejasnym wspomnieniem.

Dobra, to czas na Tomka Lipińskiego z Tiltem w kawałku Za zamkniętymi dzwiami (widziałem Cię). Numer utrzymany w rytmie trzymającym lekko za pysk, ale tak delikatnie. Nie hardcorowo, czy nachalnie. Tomek chce pokazać pazur w swoim stylu. Nie za bardzo agresywnie dla tych już zdegenerowanych, a dość mocno dla lalusiowatych, co niebawem odpłyną z kontrkultury, bo im się odechce. No ale,za to zawsze wspomną, że oni kiedyś też byli przeciw, ale przeciw czemu? Fason się trzyma całe życie, a nie jedynie przez jakąś marną chwilę.. Nawet wtedy, jak zmienia się punkt odniesienia, a właściwie przede wszystkim wtedy. Dla Tiltu powiem zdecydowane TAK! Na tej kompilacji nadawał się akurat, i to była dobra decyzja.

No i teraz Nie ma Zagrożenia poprzez Dezerterów!! To jest band na miarę mojego pojmowania tamtego okresu. Nic dodać nic ująć, Skandal daje po bandzie swoim wokalem i nic go w tym momencie nie przebije. Sam numer jest bardzo dobry, aby nie używać tu pozytywnie niecenzuralnych określeń. A w sumie to dlaczego nie? Przecież to wypas wykurwisty jest, wtedy dziś i na wieki. Przepraszam, ale musiałem, bo inaczej tu się nie da! Będę się powtarzał, ale to już też nie wróci i nikt tego nie powtórzy. Dezerter gra dalej, gra dziś, tu i teraz w tych czasach i to dobrze. Dla mnie jednak, tamto się nieco różni. Jak i wiele innych lepszych, prawdziwszych i konkretnych zdarzeń. To nie ten sam stan umysłu, nie te oczekiwania, ekscytacja na całego. To chyba tym się różni, bądź czymś w ten deseń. W 1983 kupiłem sobie singiel (innego określenia nie znałem) z 4 numerami z Tonpressu i wtedy dużo się  w moje głowie zmieniło, jak i  w tysiącu innych umysłach. To była bomba, dawka napalmu, który do dzisiaj buzuje gdzieś  w okolicach czaszki. Na składance World Class Punk,  Skandal i koledzy trzymali dla nas jako nacji dobre miejsce w Punk Rocku i cały świat mógł to docenić. Za to dziękuję w swoim i innych przygłupów imieniu!

Kryzys? Tak Kryzys następuje z wolna z kawałkiem Mam Dość! Ciśnienie spadło po Zagrożeniu, ale jest to dobry moment na uspokojenie. Akurat, na miarę szyty i na swoim miejscu. Tamta piosenka nie była dla mnie nowością, już ją gdzieś tam słyszałem. Wolałem inne, agresywniejsze kawałki z punk zamieszania  i nieładu, więc to potraktowałem jako przerwę po dobrej dawce poprzednich zespołów.

No i nastał czas regałów. Zespół KULTURA w numerze Lew Ja i Ja DUB znów standard i znajome rytmy.. Podobne do siebie zazwyczaj i mieszające się ze sobą, ale tak też było nie tylko w reggae. W innych gatunkach również, bo przecież na tym te nurty  bazowały. Zdarzały się wyjątki, czyli mniej lub bardziej niemonotonne tematy, ale to nie jest pierwszyzna i każdy o tym przecież wie. Dlatego ja wolałem tę moja szarpaną monotonię, a Rasta po prostu spokojnie znosiłem. Mogę jedynie dodać, że ten kawałek, był wolniejszy, niż kolegów z Bakszysz, a poza tym to... Już nic, ale nie martwcie się nie było aż tak źle. Naprawdę.

To co nastąpiło po zespole Kultura, to już niestety jak na moją granicę wytrzymałości(w tamtym czasie) zbyt wiele. Muza pod nazwą Rio Ras City Huk, czyli bongosy, grass w powietrzu i tajemniczy powiew pozytywnej (tak mi się wydaje) energii. Nie każcie młodemu narwanemu punkowi wchodzić głębiej w ten zaułek, bo nic z tego nie będzie. Ostańcie w spokoju i pokoju,a ja już może przejdę dalej. Tak będzie najlepiej dla wszystkich.

No i po chwili na moje serce padł promień radości i wszystko wróciło do normy! PLAKAT! DEZERTER! Już wróciłem z powrotem na planetę Ziemia! Dobra, no to co tu gadać, bongosy na bok i punk rock  znów staje się faktem!! Jeden z lepszych numerów DEZERTERA w mojej opinii po dziś dzień, ale powiedzmy, że to przecież było wtedy.. Po usłyszeniu tak zacnej nuty, aż mnie nosiło po całym domu i miotałem się z eksplozją hałasu pod kopułą! Pieśń była i  jest na miarę wszechczasów, oraz historii polskiej muzyki podziemia lat 80-tych, a raczej jej pierwszej połowy. R.I.P.- SKANDAL i szkoda, że to już koniec.
Zdjęcie pochodzi stąd: LINK

Czas nadszedł na IZRAEL, czyli numer Wolność. Tutaj akurat kapela zaskakuje mnie,ponieważ gra bardzo dojrzałe reggae, w dobrym wykonaniu i klimacie.. Warstwa tekstowa jest też jak większości kapel tego gatunku, a wokalista ma taką barwę głosu jakby przepraszał za to, że śpiewa. Lekki wokal snuje się tu i tam, wypełniając solidnie zagrane dźwięki. Naprawdę, dobrze skonstruowane pomysły.. Tak też jest na obu ich pierwszych płytach. Nie ma się czego wstydzić, bo to jedna z grup, która myślała nad tym co gra i jak gra. Ma to też ogromne znaczenie, biorąc pod uwagę czasy w jakich tworzyła i nagrywała. Chłopaki świadomi i zaangażowani. Tyle w tym temacie.

No i na tym chciałbym zakończyć, a Panu Józefowi Brodzie, życzyć wszystkiego dobrego,oraz Wolności i Swobody!

Punks not Dead!


Fala, Polton 1985, poducent: Dr Avane, tracklista: 12 RA - Intro, Bakszysz - Czarna droga, Prowokacja - Prawo Do Życia, Czyli Kochanej Mamusi, Siekiera - Fala, Siekiera - Idzie wojna, Abaddon - Kto, Tilt - Za Zamkniętymi Drzwiami (Widziałem Cię), Dezerter - Nie ma zagrożenia, Kryzys - Mam Dość, Kultura - Lew Ja i Ja Dub, Rio Ras - City Huk, Dezerter - Plakat, Izrael - Wolność, Józef Broda - Swoboda.

niedziela, 3 marca 2019

Z mojej płytoteki: Joy Division - They Keep Calling Me, Live at the University of London, 8.02.1980

Prezentowany dziś bootleg Joy Division to amatorski zapis koncertu z  University of London, zagranego 8.02.1980 roku. Joy Division byli wtedy gwiazdą  a jako support wystąpili między innymi Killing Joke, Section 25 i A Certain Ratio. Nagranie pochodzi z taśmy magnetofonowej i jest całkiem dobrej jakości.

Deborah Curtis tak opisała ten występ w swojej książce Touching from a Distance: The University of London gig, promoted by Fresh Music, was reviewed favourably. Paul Morley led the way with his praise: "Joy Division’s music is physical and lucid, music about uncontrollable emotions, impulses, prejudices, fears. The group have turned inarticulateness and vagueness intoconcrete, disturbing impressions of the most degenerate, deepest desires … Joy Division will tear you apart. Still. Yet Chris Bohn was nearer to the truth when he wrote: Less colourful now, they’regetting closer to the despair that’s been the core of their work thus far.’ If only he knew how close to the core they were". 

Bootleg został wydany przez wytwórnię Factus, w ograniczonej ilości 500 kopii.  Zakupiłem go dobrych kilkanaście lat temu.
Zawiera dwie koperty, w jednej licie czarnej jest różowy winyl, drugi stanowi kopertę zewnętrzną.

Okładka z zewnątrz to logo Factory Records (nadrukowane na tle słabo widocznego zdjęcia Iana Curtisa), a na drugiej stronie na tle zdjęcia Kevina Cumminsa z Knot Mill (TUTAJ) znajdują się informacje o albumie. Płyta wydana jest jak na bootleg, bardzo starannie.

Tracklista wskazuje na obecność 12 piosenek (10 z koncertu i dwa bisy). Oczywiście mamy do czynienia z koncertem z końcówki istnienia grupy, więc dominują utwory z Closer i okolic. 

Rozpoczyna znakomity Dead Souls (tak wtedy najczęściej zaczynali koncerty) zagrany bardzo sprawnie i widać, że są w doskonałej formie. Głos Curtisa jednak nie jest tak mocny jak potrafił w tamtym czasie być. Po wstępie przychodzi pora na Glass, warto posłuchać jak gra się na basie... Hook przechodzi tutaj sam siebie... Curtis nieco zmienia sposób śpiewu w stosunku do tego jaki znamy ze Still, a całość doskonale uzupełnia zupełnie niesamowita perkusja Morrisa i świetna gra Sumnera

Po tym utworze pora no coś z Closer - A means to an End. Świetnie i dość szybko zagrany, nieco szybciej niż na Closer. Szkoda że z powodu amatorskiej jakości nagrania wokal jest nieco przyciszony. Po nim pozostajemy w klimatach Closer bowiem zespół wykonuje 24 Hours i Passover. Jadą bezlitośnie i są zupełnie bezkompromisowi. 

W 24 Hours tekst chwilami różni się od tego z płyty, Ian poprawiał i zmieniał często swoje teksty. Passover natomiast zaczyna się od wstępu perkusji, w wersji nieco szybszej i dłuższej niż zrealizowanej później na Closer. Fajna wersja, głównie dzięki grze Sumnera (sprzęgania - to było wtedy w modzie), i nasuwa się refleksja ile do muzyki Joy Division wprowadził Hannett.  

Insight z bardzo rozbudowanymi efektami wystrzałów, przypominający wersję z sesji Peela (pisaliśmy o niej TUTAJ) kończy pierwszą stronę tej świetnej płyty.
Druga strona i znowu wracamy do Closer, bowiem mamy Colony.  Chłopaki dają do pieca ostro, nie ma zmiłowania. Znowu warstwa tekstowa różni się od tej znanej z Closer. Warto zwrócić uwagę na zgranie zespołu, są w życiowej formie. Efekty dźwiękowe musiały być tam niesamowite.  

These Days  jest nieco mniej elektroniczny niż znamy, za to zagrany z wielkim wykopem. Warto zwrócić uwagę na sposób w jaki wchodzi bas, i w ogóle jak brzmi... Potęga to mało powiedziane... Love Will Tear Us Apart brzmi jak zawsze, po nim jeszcze chwila z Closer bowiem grają Isolation i The Eternal, żeby zakończyć Digital, umieszczonym na debiucie Factory Sample (TUTAJ).  

Isolation brzmi dobrze, niestety słychać przesterowane syntezatory, tak dobrze znane z wersji umieszczonej na Still. The Eternal to pierwszy z bisów. Świetnie się zaczyna. Nieco przydługawy wstęp zanim pojawia się wokal Iana Curtisa. Znowu gra Hooka zasługuje na szczególną uwagę, i to do samego końca. Digital.. 

Tak wtedy kończyli a po nim zwykłe padało: thank you, good night. Jak na Still. Tylko że na Still, padło już na zawsze.            

P.S.

Jakiś dureń niemalże od początku krzyczy: Warsaw, a drugi Disorder. Czy tak trudno zrozumieć, że istnieje postęp?

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie. Wkrótce kolejne bootlegi Joy Divison.    

Joy Division - They Keep Calling Me, Live at the University of London, 8.02.1980 Factus,  ULU 80, tracklista: Dead Souls, Glass, A means to an End, Twenty Four Hours, Passover, Insight, Colony, These Days, Love Will Tear Us Apart, Isolation, The Eternal, Digital