sobota, 7 lipca 2018

Niezapomniane koncerty: My Dying Bride - Sinamorata, mocniejsze brzmienia też mogą być smutne


Na początku warto zaznaczyć, że nie przejmuję się żadnymi klasyfikacjami muzyki. Interesuje mnie wszystko co chłodne, zimne, jak to określił ostatnio znajomy sprzedawca z komisu płytowego w Chanii na Krecie - dark. Piszę dlatego, że dziś zespól określany jako doom metal. Owszem, grają ostrzej i ciężej ale czy to na prawdę heavy metal

 Powiem szczerze, szanuję dorobek My Dying Bride, jednak uważam, że ich najważniejszy album, to  Like Gods of the Sun z 1996 roku (TUTAJ). Wtedy zespół osiągnął szczyty. O tym albumie napiszemy jeszcze w osobnym wpisie, natomiast podczas koncertu prezentowanego dzisiaj zespół gra z niego jeden utwór: A kiss to Remember. Wtedy kiedy grali ten koncert, a było to 2.11.2003 roku, wydali bardzo dobry album The Voice of the Wretched i to jego podczas występu promują. 

Warto zwrócić uwagę na aktorską grę wokalisty Aarona Stainthorpe'a. Specyficzny strój, tatuaże na dłoniach, bowiem religia, miłość i śmierć to tematy zawsze bliskie My Dying Bride. Koncert odbył się w klubie Hof Ter Loo, w Antwerpii


Tracklista:  The Dreadful Hours, The Raven and the Rose, Under Your Wings and into Your Arms, The Prize of Beauty, The Cry of Mankind, A Kiss to Remember, Catherine Blake, She Is the Dark, My Hope, the Destroyer, The Wreckage of My Flesh, Sear Me, The Fever Sea.


piątek, 6 lipca 2018

Z mojej płytoteki: Uniwersalna Aleja czyli wakacyjno-refleksyjnie


Double Fantasy został utworzony latem 1985 roku przez  DREAMSTARA (aka Robert Schroeder). Ideą  DOUBLE FANTASY było stworzenie relaksującej atmosfery podczas sesji studyjnych gdy muzycy tworzyli nowe brzmienia i melodie będące świeżą odmianą pięknej muzyki elektronicznej, obrazującej mijające chwile.  Wynikiem jest ponadczasowa muzyka Fantasy przy której można się relaksować i oddać rozmyślaniom czy marzeniom. Universal Ave. jest pierwszym i jedynym albumem projektu Schroedera. Muzycznie opisuje poszukiwania nowych światów i podróż przez nieskończone przestrzenie wszechświata. To fantastyczno naukowa historia która rozpoczyna się kiedy życie naszej planety zdaje się dobiegać do końca. 


Double Fantasy wytworzyli bardzo unikalne brzmienie i klimat na tej płycie. Odświeżyli brzmienie syntezatorów, które są jak muzyczna letnia bryza, przynosząca wizję plaży z palmami na odległym zbyt dalekim jeszcze do odkrycia brzegu.  Słuchacz miękko wślizguje się do innego świata i jest w nim dzięki romantycznemu i nastrojowemu utworowi Heartbreaker, czy relaksującemu Endless Running. Ciepłe impresje dźwiękowe zmieszane z pięknym atmosferycznym brzmieniem gitar to świetne towarzystwo niekończącej się podróży w przestrzeni ale i do bardziej przyziemnych podróży do świata fantazji i medytacji. Album został nagrany, zremiksowany i wyprodukowany przez Roberta Schroedera który jako odnoszący sukcesy artysta solowy znany jest z kilkunastu innych płyt. 


Płyta Universal Avenue odniosła wielki sukces w bardzo krótkim czasie, także na amerykańskiej liście Billboard co zaowocowało sprzedaniem ponad 200 000 jej egzemplarzy. Posłuchajmy nastrojowej, refleksyjnej muzyki w klimacie letniej aury.     

Double Fantasy: Universal Ave Innovative Communication: 1986, Producent: Robert Schroeder, Tracklista: Heartbreaker, Universal Avenue, Endless Running, Food For Fantasy, Lost Control, Children Of The Universe

czwartek, 5 lipca 2018

Kinowa jazda obowiązkowa: Rok 1984 George'a Orwella - książka czy film, a może muzyka?


O książce Rok 1984 George'a Orwella pisaliśmy TUTAJ, w kontekście inspiracji muzyków polskiej sceny nowofalowej. Zawsze adaptacje kinowe wzbudzają niepokój i rodzą pytania, co lepsze - książka, czy film? Ten ostatni wszedł na ekrany kin w 1984 roku i jest thrillerem science-fiction w reżyserii Michaela Radforda, z Johnem Hurtem w roli głównej. 


Film rozpoczyna się od pokazania seansu nienawiści wobec Goldsteina, kontestującego przekaz partii. Później jest jak w książce, Smith dostaje od Julii (w tej roli Suzanna Hamilton) karteczkę z wyznaniem miłości, i adresem spotkania.  


Dalsza fabuła jest zbieżna z książką, choć film, w związku z ograniczeniami czasowymi nieco ją spłyca. 


Spłycenie to czasem wychodzi na korzyść filmu, a czasem wręcz przeciwnie. Na przykład pominięcie dość długich (a obecnych w książce) wywodów Goldsteina czytanych przez Smitha Julii, to na pewno duży plus. Minusem natomiast jest na przykład znaczne uładzenie scenerii filmu, choćby wyglądu pokoju spotkań kochanków i ich łóżka.


Niepowtarzalnym za to jest klimat wytworzony w filmie, rzeczywiście atmosfera podczas oglądania jest niesamowita, a przedstawiona przez reżysera wizja ministerstw i pracujących w nich urzędników, zwykle doskonale zbiega się z opisami Orwella.


Ale i tutaj są odstępstwa. Czytając książkę wyobrażałem sobie inaczej blokowiska w których mieszkali działacze partii. Raczej widziałem oczami wyobraźni blokowiska z czasów głębokiej komuny. Ale to już kwestia wyobraźni czytelnika.


Bardzo umiejętnie reżyser przedstawił sceny tortur jakim poddawany jest Smith. W zasadzie w filmie najbardziej podobała mi się końcówka z kultowymi dialogami między aktorami. Zaczyna się od padającego krótko przed aresztowaniem Winstona i Julii dialogu: Czy myślisz że braterstwo istnieje? - pyta Smith i otrzymuję odpowiedź Julii: nic nie istnieje..


Później, od chwili aresztowania do końca filmu widz zmaga się ze scenami tortur głównego bohatera.


Smith wypowiada wtedy kluczowe sentencje: ważne jest nie tyle utrzymanie życia co pozostanie człowiekiem..., czy też rozumiem już jak, ale wciąż nie rozumiem dlaczego?


System najpierw sam sprowadza go na złą drogę, by później rękami prowokatora O'Briana (granego przez Richarda Burtona) poddawać go praniu mózgu. 



W jakim celu? Bo jak mówi O'Brian: zanim pocisk roztrzaska czaszkę, mózg musi być doskonały. Po to by Smith zrozumiał realia przeszłości i teraźniejszości i zastanowił się, co z przyszłością?  

Partia ma jeden cel, chce zmienić świat tak by, jedyną miłością była  miłość do Wielkiego Brata, dlatego chce zniszczyć wszystkie przyjemności. Człowiek w tym systemie jest nikim,  jednostka jest tylko komórką a zmęczenie komórek składa się na siłę organizmu, bo ludzkość to partia.



Podstawową wadą filmu jest zakończenie. Myślę, że jeśli ktoś nie czytał książki, będzie miał kłopot z jego zrozumieniem, ale być może się mylę. Doskonała jest za to muzyka, skomponowana i wykonywana przez Eurythmics.  

Reasumując, jeśli ktoś ma ochotę przenieść się do innej rzeczywistości polecam film Michaela Radforda, po którym możemy tylko zastanowić się nad tym, czy rzeczywistość w której przyszło nam żyć nie zmierza czasem w orwellowskim kierunku...

środa, 4 lipca 2018

Nieznane fotografie Iana Curtisa i Joy Division

Podobnie jak w przypadku Philippe Carly (pisaliśmy o nim TUTAJ) także inni fotografowie natykają się wśród swoich kolekcji na stare negatywy, które po wywołaniu odkrywają skarby. Tak stało się i tym razem. Martin G. Comey, podczas rozmowy z organizatorami wystawy o post punkowym sklepie, a później wytwórni, Small Wonder Records, wspomniał, że odnalazł coś interesującego. Są to dwa zdjęcia, na jednym z nich widnieje Ian Curtis, przykryty niebieskim kocem, i sięgający po papierosa. Na drugim Bernard Sumner i Stephen Morris

Zdjęcia wykonane zostały w domu ich przyjaciółki Jasmine w Walthamstow, po drugim występie Joy Division  w piątek 30.03.1979. O tym koncercie mówi się, że tam właśnie Ian Curtis po raz pierwszy spotkał Annik Honore (TUTAJ). 

Ian Curtis na zdjęciu wygląda na bardzo zmęczonego. Rzeczywiście, jak się okazuje, podczas wykonywania Digital, wokalista dostał krótkotrwałego ataku epilepsji, dlatego po koncercie był senny i zmęczony i niemalże od razu poszedł spać. Po tym występie Joy Division przystąpili do nagrań debiutanckiego albumu Unknown Pleasures. Gospodyni wspomina, że podczas pobytu odkryła, że Ian jest bardzo zaprzyjaźniony z Robem Grettonem (o nim TUTAJ), menedżerem Joy Division.

Zdjęcia można oglądać TUTAJ. 

Poniżej plakat promujący ten koncert.  

wtorek, 3 lipca 2018

O tym jak Joy Division nazywali się Warsaw

Urodzeni w połowie lat 50. XX wieku członkowie Joy Division dorastali z pośród zniszczeń wojennych.  Bernard Sumner w swojej książce wspomina, że odkąd pamięta to jego najbliżsi krewni przez cały czas mówili o drugiej wojnie światowej. On sam, podobnie jak i jego koledzy, nie rozumieli tego wszystkiego co stało się przed ich urodzeniem, dla nich było niepojęte, było dziwaczne, że cały świat podskakiwał sobie do gardeł. Oczywiście myślałem, że to nie tak, że to jest okropne co zrobili naziści, ale to, co mnie interesowało, to było poznanie powodów dlaczego ludzie doświadczają takich złych przeżyć. Mieszkając w Salford, widziałem dużo przemocy i chciałem tylko zrozumieć przyczyny, dlaczego ludzie zachowywali się w ten sposób. – fragment ten pochodzi z książki Bernarda Sumnera: Chapter and Verse: New Order, Joy Division and Me Hardcover, New York 2014, ISBN 1250077729.

Podobnie Ian Curtis wychowywał się wśród wspomnień o wojnie. Jego dziadek, Joseph Curtis, który pochodził z Port Arlington, w irlandzkim hrabstwie Kildare, w 1900 roku wraz z bratem wstąpił do wojska i wyjechał do Indii na dwanaście lat. Gdy wybuchła I wojna światowa zaciągnął się do wojska został przydzielony Konnej Artylerii Królewskiej we Francji. Mimo że dostał się do niewoli, przeżył wojnę i po jej ukończeniu osiedlił się w Anglii. Rozmowy z nim miały ogromny wpływ na Iana, który często go wspominał. Ojciec Iana, Kevin Curtis służył w marynarce wojennej na pancerniku HMS Valiant. Statek ten pełnił misję bojową najpierw w u wybrzeży Norwegii a potem przez większość wojny w basenie Morza Śródziemnego, w okolicach Krety i Trypolisu. Tam w maju 1941 został storpedowany. Ranny podczas pożaru okrętu Kevin Curtis trafił wtedy na kilka miesięcy do szpitala wojskowego w Bath. Za swoje męstwo otrzymał kilka medali za odwagę. Zdając sobie z tego wszystkiego sprawę nie dziwią aluzje z czasów wojny w twórczości Joy Division, ani wcześniejsza nazwa zespołu Warsaw i w ogóle wątki, które niesłusznie ściągnęły na muzyków oskarżenia o poglądy nazistowskie. 


Może warto przypomnieć sobie skąd nazwa Warsaw. Otóż pochodzi z płyty Low Davida Bowie i jest nazwą, czego nie trzeba w Polsce wyjaśniać - stolicy Polski. David Bowie,  który odwiedził Warszawę dwa razy: w 1973 i 1976 podczas podróży pociągiem z Europy Zachodniej do Moskwy. Jechał pociągiem, ponieważ we wczesnych latach 70. bał się latać samolotem. W ten sposób pomiędzy lutym a majem 1973 r., Bowie przemierzył ziemię wokół, przepłynął Atlantyk statkiem, a następnie przejechał przez USA samochodem i pociągiem, po czym przekroczył Pacyfik statkiem i wystąpił w Japonii. Po zakończeniu trasy koncertowej w Japonii w kwietniu 1973 r. postanowił wrócić pociągiem a dokładnie koleją transsyberyjską do Londynu, przejeżdżając prawie 10 000 km, czyli przez cały Związek Sowiecki. W Moskwie przesiadł się na pociąg do Paryża, który w Warszawie zatrzymywał się na całą godzinę, lecz podobno przez cały ten czas był poddany drobiazgowej kontroli paszportowej. Drugi raz, gdy znów jechał pociągiem przez Warszawę w 1976 r. wyszedł na spacer. Podobno doszedł wówczas do Placu Komuny Paryskiej, który teraz jest Placem Wilsona i wszedł do znajdującej się tam księgarni, gdzie sprzedawano również płyty. Kupił kilka, miedzy innymi płytę z nagraniami muzyki ludowej w wykonaniu Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk





Płyta kupiona w Warszawie wywarła na Bowim ogromne wrażenie. Już po powrocie do Anglii muzyk nagrał album Diamond Dogs, wyraźnie zainspirowany niedawną podróżą, poświęcony problemom totalitaryzmu i zawierający wiele odniesień do Roku 1984 Orwella (o wpływie tej powieści na muzykę postpunk pisaliśmy TUTAJ). Do Warszawy w formie piosenki wrócił w 1976 roku, podczas sesji nagraniowej z producentem Tonym Viscontim i Brianem Eno. Ten drugi napisał muzykę do utworu. Bowie stworzył i nagrał partie wokalne. Zasłyszana na niej melodia dla niego wyrażała uczucia ludzi, którzy pragną być wolni, mogą poczuć woń wolności... ale nie mogą jej dosięgnąć. Pośród linii melodycznej Bowie wykonuje wokalizę używając wymyślonych słów, które trochę naśladują tekst zakupionej płyty: Sula vie dilejo, Sula vie milejo, Cheli venco deho Cheli venco deho Malio, Helibo seyoman Cheli venco raero Malio Malio. Oryginalny tekst brzmi Helo, Helo, Helenko! Jakoż Ci się pasie? Mnie się dobrze pasie. Ciebie nie wiem jako. Boś jest tak daleko. Z porównania można zauważyć, że muzyk fonetycznie naśladował pierwowzór. Sama piosenka została powszechnie uznana za najlepszą na albumie i stała się wiodąca podczas tras koncertowych piosenkarza w latach 1978 i 2002. Jej popularność była ogromna, także Ian Curtis miał obsesję na punkcie Warsaw, i dlatego początkowo nazwał tak swój zespół, zmieniając nazwę na Joy Division tylko po to, by uniknąć pomyłek z londyńskim zespołem The Warsaw Pact.


Warsaw była też wielokrotnie interpretowana na nowo przez innych artystów - kompozytora Philipa Glassa czy Scotta Walkera. A gdy kilka lat temu Red Hot Chili Peppers grali koncert w Polsce i wykonali cover tej pieśni.


poniedziałek, 2 lipca 2018

Niezapomniane koncerty: Therapy? Live w Brixton Academy - to jest prawdziwy dym!


To były czasy, czasy kiedy nagrywało się koncerty na kasetach wideo VHS. Prosto z MTV. I tak było z tym koncertem. Najpierw ich odkryłem i kupiłem kasetę magnetofonową (kto wie o czym piszę?) z płytą Troblegum. Później rzecz jasna CD.  Wtedy w MTV nadali ich koncert z Brixton Academy. I tutaj po prostu wpadłem, no bo jak tak można - od początku do końca prawie cały czas czad. Publika szaleje, nie ma chwili wytchnienia. Repertuar całościowo z płyty Troblegum. Mamy styl który jest mieszanką post-punka i heavy metalu. To dzieje się na prawdę, a jeśli dodać do tego doskonałą realizację telewizyjną to mamy coś zupełnie doskonałego i ponadczasowego. 

Zaczyna się od Stop It You're Killing Me czyli mówiąc krótko: suko przestań bo to mnie zabija. Po nim mocny Trigger Inside,  powitanie z pieprzoną publiką, by przejść do Teethgrinder - zgrzytacza zębow (śpiewa perkusista!). Doskonała gra gitar no i dawaj Brixton, róbcie pieprzony hałas! - Andyego Cairnsa. Po nim a capella Halfway Down The Stairs - piękny i prosty tekst zawierający głębokie przesłanie, by zaraz po tym dokopać  w mocnym i jakże testowo znakomitym Unbeliever. 

Don't belong in this world or the next one
Wasting every day to my own end
Feeling awkward, feeling clumsy, hating
Everything I've ever done before

I ten refren: 

Then you leave me like the others
Leave me too much time on my own
On my own, on my own, I'm on my own

To taka liryczna chwila wytchnienia. Ale panowie nie dają publice długo odpocząć, natychmiast przechodzą do czysto punkowego Accelerator - ty sukinsynu, nie masz przyjaciół, nie masz stałej pracy i dziewczyny... Ale to ja mam kontrolę! Po tej piosence krótka przerwa z zapowiedzią kolejnego programu i wraca Therapy? z doskonałym Screamager - jakże nostalgiczny tekst o samotności, autor myśli negatywnie, ale w zasadzie stara się sam przekonać, że tak nie jest:

With a face like this I won't break any hearts
And thinking like that I won't make any friends
Screw that
Forget about that
I don't want to think about anything like that 

Nausea - piosenka o relacji kobieta-mężczyzna:

Here I am, motherfucker!
Here I am
As I am
As you made me think I am
I don't hear you
I don't need you
I don't want you
I
Don't wanna feel anymore
(Don't hear you)
Don't wanna feel anymore
(Don't need you)
Don't wanna feel anymore
(Don't want you)
Don't wanna feel anymore
(Don't feel you) 


Koncert zamyka niesamowita piosenka Lunacy Booth (zaśpiewana z Lesley Rankine, całej w bieli). 

I to by było na tyle. 

A wy grubasy, którym tyłki rosną a brzuchy powodują zaawansowaną lustrzycę, pomyślcie sobie ile piosenek bylibyście w stanie zagrać na bosaka na perkusji jak Fyfe Ewing, albo przeskakać niczym basista Michael McKeegan ? 

Mamy was gdzieś sukinsyny, bo mamy swoją pasję - swoją muzykę!


niedziela, 1 lipca 2018

Polski cold wave: Schröttersburg czyli Melancholia z Płocka, jest dobrze ale mogłoby być lepiej


Schröttersburg - oznacza po niemiecku Płock, tak też nazywa się pochodzący stamtąd zespół, którego twórczość chcieliśmy dzisiaj zaprezentować. Jak sami piszą o sobie Schröttersburg z Płocka to kapela, której początki sięgają 2008 roku. Skład nie zmienił się od 2015 roku i tworzą go: Michał (wokal i gitara basowa), Krzysiek (gitara i klawisze) i Marcin (perkusja)

Wydali właśnie trzeci album Melancholia, i o nim właśnie dziś. Po pierwsze słowa szacunku i uznania za szatę graficzną, za to że jest dostępny winyl, za to że grają tak a nie inaczej. Ale mimo tego muszę napisać kilka słów krytyki. Może któryś z nich przeczyta i recenzja okaże się przydatna? 

Płytę otwiera  Joshua Ben Joseph, ciekawy instrumentalnie klimat, bas, gwizd coś jakby Rammstein, i chłodne klimaty klawiszy. Jest moc na otwarcie. Gitara przypomina trochę Joy Division, może bardziej The Editors, dobry wokal. Niestety warstwa tekstowa pozostawia wiele do życzenia. Tekst jest zbyt prosty, nie niesie w sobie żadnego głębszego przesłania, nie ma w nim mistyki, przysłowiowego drugiego dna.  No i te rymy... Drugi utwór, Melancholia - perkusja i bas a la Sisters of Mercy. Brzmieniowo piosenka zawiera w sobie głębie, tak ważną dla cold wave. Prosty tekst co prawda oddaje jakąś myśl, ale znowu pojawia się pytanie czy nie za płytką? Cały świat, cały czas pozbywa się nas... Nie, no tekściarz musi ewoluować. Kolejny utwór, † † † - linia melodyczna przypomina dokonania Second Still, o którym pisaliśmy TUTAJ. I znowu tekst... Jesteśmy ciszą warstwą tekstową porusza problemy egzystencji i uczuć w wielkim mieście. Klawisze, jak i wokal przypominają Siekierę z płyty Nowa Aleksandria, a dokładnie piosenkę tytułową z tamtego albumu.  Dłonie z kolei, mają bardzo ciekawą muzykę, ale warstwa tekstowa znowu jest zbyt prosta. Piosenka od pewnego momentu przyspiesza, co nadaje jej dodatkowego uroku. To jeden z najciekawszych utworów na płycie.  Pociągi to już czyste Joy Division. Niestety tekstowo jest znowu dość mało ciekawie. Siedem rozbudza nadzieje doskonałym wstępem, głębią, ale styl wokalu miejscami jest zbyt krzykliwy. Szkoda bo ten utwór mógłby na prawdę stać się hitem. Płytę zamyka Popielec, ciekawy początek, po którym piosenka nabiera rytmu. Znowu styl wokalu jest zbyt krzykliwy, wręcz denerwujący. 

Reasumując,  szacunek za grafikę, winyl, klimat i muzykę. Warstwa wokalna jednak miejscami jest trudna do słuchania, za mocna i krzykliwa. Nie idźcie tą drogą! Również teksty są zbyt mało poetyckie, taki prosty przekaz może znajdzie odbiór wśród młodszych słuchaczy, ale raczej nie przyciągnie ludzi którzy są koneserami post punk i cold wave. Widać wzorowanie się na klasykach stylu, ale póki co zespół idzie w dobrym kierunku i szuka własnego. O ile wokal będzie mniej krzyczał a więcej śpiewał, a teksty nie staną się bardziej banalne, tylko wręcz przeciwnie, Schröttersburg ma szansę na wielką karierę. I tego im życzymy. Fragmentów płyty można posłuchać tutaj: 
 
 
 
A całego albumu TUTAJ.

Podsumowując, jeśli Unknown Pleasures to 10, Melancholia uzyskuje 6/10.  Nieźle. Czekamy na kolejne płyty.