sobota, 17 listopada 2018

Peter Hook, basista Joy Division i New Order we Wrocławiu, 15.11.2018 - nasza relacja cz.1

15.11.2018 roku odbył się we Wrocławiu, w klubie Zaklęte Rewiry koncert Petera Hooka i zespołu the Light. Ponieważ obecnie zespół byłego basisty Joy Division, jest jedynym odtwarzającym brzmienie kultowej grupy, trudno było opuścić taką okazję, zwłaszcza, że za niedługo są moje urodziny - także traktowałem to jako formę prezentu.

Dzisiaj przedstawimy relację fotograficzną, w kolejnym wpisie zamieszczę urywki wideo z koncertu, skupiając się na warstwie muzycznej.
Miejsce koncertu to niestety ogromny minus. I to pod wieloma względami. Zacznę od tego, że klub Zaklęte Rewiry nie publikuje w Internecie czegoś takiego jak regulamin (przynajmniej nie dotarłem do niego). W związku z czym od początku show, gości czeka dość przykra niespodzianka w postaci płatnej (3 PLN za kurtkę, nawet jeśli wisi ona na tym samym wieszaku co inna) szatni, dodatkowo szatnia jest obowiązkowa. Ktoś powie banalna rzecz, ale nie do końca, bowiem portfel, klucze do domu czy samochodu, telefon itd. potrafią dość szczelnie wypełnić kieszenie męskich spodni. A kiedy stoi się pod sceną wśród pogującej przy piosenkach Warsaw publiki, to posiadanie cennych rzeczy przy sobie przestaje być takie różowe (kieszenie kurtki jednak mam na zamki).
O obowiązkowej szatni informuje ochroniarz. Ludzie skąd wy takich typów, jak ten stojący przy schodach bierzecie? Butne, pewne siebie, i aroganckie. Może pora sobie uświadomić, że klub zdaje się istnieje dzięki publice która tam przychodzi. Podobnie sprawa ma się z barem, kupiłem drinka alkoholowego ale jakiś taki słaby był.. Więcej nie napiszę, ale swoje lata mam, i wiem jak smakuje drink. Jeśli do tego dodać dość obskurne wejście, panów wpuszczających którzy z lekkim opóźnieniem (18:33) rozpoczynają wpuszczanie publiki, ale niestety są nieprzygotowani i po kilku minutach jeden z nich oświadcza, że nie ma internetu... to nie można wystawić temu klubowi pozytywnej oceny.

Ja w każdym razie będę go unikał. W porównaniu z opisywanym TUTAJ i TUTAJ łódzkim klubem Wytwórnia, gdzie całkiem niedawno odbywał się Soundedit z udziałem The Opposition (TUTAJ), Zaklęte Rewiry wypadają jak jakiś ubogi krewny z prowincji, choć oczekiwać się powinno czegoś zgoła odmiennego. Dawno nie byłem wcześniej ani w Łodzi ani we Wrocławiu, ale mimo tego, że Łódź ma opinię miasta brudnego i przemysłowego, odbycie wycieczki z dworca PKP do hotelu, na koncert i z powrotem po spękanych chodnikach Wrocławia wystawia temu miastu o wiele gorszą opinię. Wnętrze klubu Zaklęte Rewiry to też jakiś późny PRL, przynajmniej schody prowadzące do sceny, przydałby się jakiś lifting, przebudowa, lub choćby malowanie, albo co najmniej zmiana wystroju. Co do samej sceny i otoczenia zastrzeżeń nie mam, ekipa Hooka to profesjonaliści, wszystko było idealnie przygotowane, oprawa koncertu na medal, dźwiękowcy na miejscu w ścisłej relacji z muzykami, reagujący na bieżąco na ich sugestie.

 


Koncert rozpoczął się punktualnie, ekipa nastroiła wcześniej instrumenty. Stałem dokładnie na wprost Hooka, przede mną dwóch młodych chłopaków trzymających okładkę Unknown Pleasures, koło mnie małżeństwo, on fan Joy Division, ona New Order. Z czasem pod sceną robi się coraz tłoczniej. Co ciekawe, jest bardzo dużo młodych ludzi, wszyscy w koszulkach Joy Division, ubrani na czarno, ale jest też dość dużo starszej publiczności, pamiętającej TAMTE czasy z młodości. Na podłodze koło stojaka Hooka leżą dwie kartki, ale zawierają tylko skrócone tytuły, zwracam uwagę, że kartka na wierzchu to setlista Joy Division, więc myślę że dojdzie do zmiany kolejności, ale tak jednak nie jest.

Ktoś z ekipy pomyłkowo położył odwrotnie kartki. Hook chodzi po nich, przydeptuje podczas swoich solówek, a w końcu wykopuje je pod scenę, a ja proszę jednego z przechodzących ochroniarzy o to żeby mi je podał. I dostaję, za co temu akurat ochroniarzowi dziękuję (kartki widać na poniższych zdjęciach).






Jakaś dziewczyna koło mnie mulatka, o lekko skośnych oczach prosi po koncercie żeby dać jej jedną z kartek na pamiątkę - dostaje ode mnie prezent, setlistę New Order. Z ciekawostek kolekcjonerskich dodam tylko, że setlisty z pełnymi nazwami utworów, zostały rozdane przez nagłośnieniowców po koncercie kliku osobom spod sceny, ale posiadaczami prawdziwej koncertowej setlisty jest owa mulatka i ja. Hook po koncercie zdejmuje koszulkę i wyrzuca w publikę, w tych najbardziej pogujących - jeden z nich łapie i zatrzymuje na pamiątkę.


Przed koncertem można było zakupić w małym sklepiku koszulki i pamiątki ale dotyczyły one jedynie the Light i samego Hooka i były szczerze mówiąc dość ubogie. Więc osoby oczekujące plakatów, płyt, czy czegokolwiek związanego z Joy Division czuły się mocno rozczarowane.






I tutaj dochodzę do sedna pozamuzycznych przemyśleń, bowiem jak wspomniałem, o muzyce napisze w kolejnym tekście. 

Jestem, ale nie tylko ja bo myślę że to zdanie wszystkich zagorzałych fanów Joy Division, bardzo mocno rozczarowany postawą Hooka po koncercie. Zespół bowiem zmył się z prędkością światła. Ja wiem, że koncert trwał 3 bite godziny, Że Peter Hook ma 63 lata, choć formę i kondycję (jak i wygląd) człowieka o co najmniej 25 lat młodszego, ale taka postawa wskazuje na kilka dość smutnych faktów. 

To jednak nie jest Mark Long z The Opposition, który podpisywał płyty jeszcze bardzo długo po swoim koncercie, mało tego z którym można było porozmawiać, i który cierpliwie odpowiadał na pytania fanów. Hook wszedł, odwalił wielkie show (nie przeczę) i wyszedł. Ja mogę sobie to jakoś wytłumaczyć, ale ci młodzi od okładki Unknown Pleasures czuli się bardzo rozczarowani, zwłaszcza że po koncercie żalili się, iż jechali na niego aż 500 km pociągami... To nie jest dobra inwestycja na przyszłość. 

Również postawa jednego z dźwiękowców nabijającego się z emocjonalnych reakcji publiczności, zwłaszcza kiedy ze sceny dobiegały dźwięki Decades czy the Eternal, zdaje się sugerować, że wszystko to jest odcinaniem kuponów od dawnej twórczości. Od twórczości Joy Division, a później New Order

A tych nie byłoby nigdy, gdyby nie jeden człowiek - Ian Kevin Curtis.







                      

piątek, 16 listopada 2018

Peel Sessions: Interpol, 18.04.2001


Interpol - amerykańskie Joy Division chciałoby się powiedzieć... Zresztą nie ukrywali nigdy fascynacji Ianem i jego kolegami. Pamiętam jakiś czas temu wywiad którego udzielili jednemu z czasopism muzycznych, wspominali czasy, kiedy byli zespołem amatorskim i musieli urywać się z pracy, żeby grać. Przypomina to początki kariery Joy Division.  I również pod względem twórczości Interpool w pewien sposób przypomina Joy Division, bo również nagrał dwa albumy. Wiem wiem, nagrał ich więcej, ale dwa z nich są ważne i liczące się w dorobku zespołu. Tak to zwykle jest, że trzeci utwór na płycie i trzecia płyta decydują o karierze. Kiedyś słyszałem taką opinię, że ludzie w sklepach podczas przesłuchiwania płyt podejmują decyzję o zakupie właśnie po wysłuchaniu trzeciego utworu. Trzecie albumy są zwykle decydujące, bo zespoły przed wydaniem debiutu mają mniej więcej tyle piosenek, żeby wypełnić właśnie dwie płyty. Kolejna musi być tworzona już po debiucie i nie każda grupa znosi pressing.

No i właśnie Interpol nie znieśli pressingu i zdaniem wielu ludzi znających się na post punk powinni zakończyć działalność po wydaniu drugiego albumu. 

Dzisiejsza sesja Peela, a postanowiliśmy zaprezentować tutaj wszystkie z nurtu post punk i cold wave (TUTAJ) zawiera na szczęście materiał  z początku kariery a dokładnie  z debiutanckiego albumu zespołu Turn on the Bright Lights. Sesja została wyprodukowana przez Simona Askewa, nagranie realizował Jaimie Hart, a odbyło się ono w legendarnym Studio Maida Vale 4, nomen omen 18.04... (oczywiście jest to przypadek) czyli w 21. rocznicę śmierci Iana Curtisa

Zaczyna się od nastrojowego Hands Away  w wersji bardziej akustycznej i pełniejszej jeśli chodzi o klawisze. Wokal jest też nieco bardziej urozmaicony w stosunku do wersji znanej z albumu.  Obstacle 2, też jest inny zwłaszcza w warstwie gitarowej. Zapewne ta bardziej przypomina dokonania Joy Division.   The New - ciekawy wstęp na basie, nostalgiczny wokal Banksa i interesujący tekst  nieco nawiązujący do jednej z piosenek the Cure. NYC - czyli New York City, ostatni utwór sesji i chyba najlepsza piosenka Interpool. Nie ma z nim ślepego naśladownictwa, za to jest  amerykański klimat Nowego Jorku i coś co Interpol niepowtarzalnie wniósł do chłodnej fali... 

Wyłączmy zatem jasne światła.
Interpol: Peel Session, 18.04.2001. Tracklista:  Hands Away, Obstacle 2, The New, NYC.

czwartek, 15 listopada 2018

Trupa Trupa: Jolly New Songs - psychodela wielkiego miasta


Wyjazdy służbowe mają swoje plusy, a o innych plusach jeszcze za chwilę. Otóż trafiłem do małego hotelu, gdzie było tylko kilka programów w TV. Nie mam telewizora w domu, natomiast podczas wyjazdów włączam ten hotelowy żeby zabić wszechobecną ciszę. Tak też było teraz. Była noc, kolejna bezsenna noc i na TV Kultura usłyszałem bardzo ciekawą muzykę. Pasuje do nas, pomyślałem, muszę się przysłuchać. Mówiąc krótko zespół od razu zwrócił moją uwagę.
  
Logo grupy Trupa Trupa to dwa plusy, niczym plus i minus z teledysku Atmosphere naszego ulubionego Joy Division - zatem podobieństwa muzyczne być muszą. I są.  

O  zespole możemy przeczytać na ich stronie:
 
Trupa Trupa to Grzegorz Kwiatkowski, Tomek Pawluczuk, Wojtek Juchniewicz i Rafał Wojczal. Od 2015 roku zespół nagrywa dla brytyjskiej wytwórni Blue Tapes and X-Ray Records (w katalogu m.in. Jute Gyte, Tashi Dorji, Mats Gustafsson, Katie Gately). Efektem współpracy jest bardzo dobrze przyjęty przez polską i zagraniczną krytykę album Headache. Od 2016 roku zespół związany jest również z francuską wytwórnią Ici d'ailleurs (w katalogu m.in. Yann Tiersen, Matt Elliott/The Third Eye Foundation, Stefan Wesołowski), która wydała zremasterowaną wersję Headache na płycie winylowej. 27 października 2017 roku zespół wydał kolejną płytę zatytułowaną Jolly New Songs. Jest to międzynarodowa kooperacja wytwórni Ici d'ailleurs i Blue Tapes and X-Ray Records. 8 sierpnia 2018 roku płyta Jolly New Songs została również wydana przez japońską wytwórnię Moorworks (w katalogu m.in. Unknown Mortal Orchestra, Clap Your Hands Say Yeah, Rainer Maria).

Posłuchajmy wersji piosenki Snow z ich pierwszej płyty Headache.    


Zespół Trupa Trupa wystąpił dotychczas m.in. na amerykańskim festiwalu SXSW (2018), hiszpańskim festiwalu Primavera Sound (2018), angielskim festiwalu Liverpool Sound City (2018), holenderskim festiwalu Eurosonic (2017), czeskim festiwalu Colours of Ostrava (2018), w londyńskich klubach Cafe OTO i Lexington (2017, 2016), na antenie telewizji muzycznej Boiler Room (2016), na francuskich festiwalach Allotropiques, Hors Pists, Soy i Rockomotives (2018, 2017), na polskich festiwalach - OFF Festival (2017, 2013), Open'er Festival (2018, 2015, 2012), Ars Cameralis (2013) i Soundrive Festival (2014). Koncerty zespołu są emitowane również na antenie TVP Kultura (od 2012 roku). 

Trupa Trupa za albumy Headache i Jolly New Songs została zgłoszona do licznych nagród i wyróżnień. 

Grzegorz Kwiatkowski w wywiadzie (TUTAJ) opowiada o tym jak powstaje muzyka zespołu. Pośród inspiracji wymienia: Fugazi, Sonic Youth, Swans, The Beatles i Velvet Underground. Nie są jeszcze na tyle znani żeby żyć z grania, ale cały czas starają się poszukiwać inspiracji i rozwijać duchowo. O dziś prezentowanej płycie Kwiatkowski stwierdza, że rzeczywiście jest ponura. Tak jakoś wyszło... Przy okazji obala mit wyjątkowości gdańskiej sceny muzycznej.   

Opisywany dziś album został wydany 27.10.2017 roku. Okładka ewidentnie nawiązuje do dzieł z 4AD, żeby tylko wspomnieć Cocteau Twins i ich Treasure, czy album nagrany z legendarnym pianistą i multiinstrumentalistą Haroldem Buddem.

Muzyka oparta jest na monotonnej sekcji rytmicznej i nostalgicznym wokalu. Płytę otwiera Against Breaking Heart of a Breaking Heart Beauty, który jest chyba najlepszą wizytówką albumu i twórczości zespołu. Nostalgiczny, neurotyczny, z monotonnym basem. Doskonałe otwarcie płyty, charczące gitary i stonowane klawisze dopełniają nastroju. Coffin - piosenka początkowo wydaje się lżejsza, zwłaszcza w warstwie muzycznej, tutaj chyba jest największe podobieństwo do Beatlesów, oczywiście tylko do czasu, bowiem pod koniec pojawia się zmiana klimatu na znacznie cięższy. Falling - najsłabsza piosenka na płycie, jest do niej teledysk. Zdecydowanie chyba najgorszy wybór, jeśli chodzi o promocję albumu. No, ale skoro chce się uchodzić za zespól awangardowy to wtrynia takie kawałki pomiędzy całkiem melodyjnymi zwrotkami. Nie szedłbym tą drogą, ale ja nie mam nic do powiedzenia... Mist - po prostu piękna piosenka. Jest tutaj to co wyróżnia cały album i czyni go znacznie lepszym od poprzedniego. Ciepły, ale jednocześnie niespokojny klimat. To jest to. Tytułowy Jolly New Songs - klasyka. Znowu znakomity utwór w klimacie albumu. Dużo dla wielbicieli Joy Division, Hannetta - słychać ich w tle. Ale to własny, niepowtarzalny styl zespołu. Znakomity utwór i niespodziewanie  urwany. Leave it All - rodzi się wolno, jakby z niczego, by po chwili rzeczywiście w pinkfloydowym stylu, a może z lekkim dodatkiem Velvet Underground, docierać do słuchacza. To druga piosenka, która nie należy do moich faworytek. Za to kolejny - Love Supreme, to jeden ze  spokojniejszych utworów na płycie. Utrzymany w nastroju piosenki pogrzebowej, przepraszam za to skojarzenie, powolutku wprowadza nas w klimat wielkiego dzieła, jakim bez wątpienia jest Never Forget. Tutaj znowu zespół wzbija się na wyżyny - dla mnie to najlepsza piosenka na płycie. Wpada w głowę i zostaje na długo. Lekko patetyczna, z podniosłym tekstem - manifestem, ale jednocześnie bardzo charakterystyczna dla zespołu. None of Us - usypiający, znowu bardzo neurotyczny, pozornie tylko spokojny kawałek, ale pod powierzchnią niebo jest czarne, a słońce zachodzi... Znakomita piosenka. Only Good Weather na początku w stylu, którego nie lubię, ale na szczęście po chwili przechodzi w coś mniej komercyjnego i bardziej ambitnego, z fragmentami od tyłu niczym organy parowe Lennona. Płytę kończy To Me, w zasadzie połączony z poprzednim utworem. Bardzo dobre zakończenie. Lepiej być nie mogło.   


Podsumowując, na albumie słychać Joy Division, ale poza tym Tool, A Perfect Circle, a krytycy dopatrują się wpływu Porcupine Tree czy nawet Pink Floyd. Fragmentami widać wpływ Beatlesów, ale nie tych wesołych jakich znamy z początku twórczości, a raczej tych sentymentalnych.

Ktoś powie: na czym zatem polega tajemnica sukcesu zespołu Trupa Trupa? Otóż jestem skłonny twierdzić, że jesteśmy świadkami powstawania nowoczesnego rocka wielkiego miasta. To nie jest ten cold wave jaki znamy, to raczej nostalgiczna psychodela. Chłodna fala nie może być tym czym była 40 lat temu bo świat wkoło nas, co oczywiście jest banałem, ale przecież od lat 80-tych zmienił się diametralnie. Pojawiały się komputery, internet, nowe choroby cywilizacyjne, człowiek bardziej czuje na plecach wyścig szczurów. Staje się coraz bardziej neurotyczny. 

Trupa Trupa i ich Jolly New Songs to nowa fala XXI wieku? Jestem na tak! Jestem fanem. Posłuchajmy...

Trupa Trupa - Jolly New Songs, Ici d'ailleurs and Blue Tapes and X-Ray Records, 2017, Tracklista: AGAINST BREAKING HEART OF A BREAKING HEART BEAUTY, COFFIN, FALLING, MIST, JOLLY NEW SONG, LEAVE IT ALL, LOVE SUPREME, NEVER FORGET, NONE OF US, ONLY GOOD WEATHER, TO ME

środa, 14 listopada 2018

Tanatoturystyka cz.3: Czermna - każde życie jest podróżą

Nie tak dawno opisaliśmy Kutną Horę i znajdujący się tam kościół ze szczególnym wystrojem TUTAJ. Nie trzeba jechać jednak za granicę, bo podobna, także barokowa kaplica czaszek, znajduje się w Polsce, przy kościele św. Bartłomieja w Kudowie Zdroju-Czermnej. Ten niepokaźny budynek ma wewnątrz ściany i sufit obłożone ludzkimi czaszkami i piszczelami. Ogółem zgromadzono tam szczątki około 3 tysięcy osób, a dalsze 21 tysięcy znajduje się w krypcie pod podłogą. Są to kości ofiar epidemii i wojen od trzydziestoletniej po siedmioletnią i wojny śląskie, czyli z okresu od XVII do XVIII wieku.
Kaplicę wzniesiono w latach 1776 - 1804 z inicjatywy miejscowego proboszcza Wentzela Tomaschka, (Václava Tomaška), który stał na czele parafii w Czermnej przez równe 40 lat, od 1764 do 1804. Tam też zmarł dnia 9 sierpnia 1804 r. w wieku 74 lat. Inspiracją do wybudowania tej osobliwej kaplicy była podróż ks. Wacława do Rzymu i wizyta w kościele Santa Maria della Conzezione, w którym istnieje kaplica ozdobionych czaszkami miejscowych mnichów. Gdy więc w 1776 roku ziemia w pobliżu kościelnej dzwonnicy w Czermnej odsłoniła na szczątki ludzkie zdecydował o ich wydobyciu i po oczyszczeniu i ułożeniu ich na ołtarzu, suficie i ścianach nowo postawionej kaplicy. Podobno oprócz kości ludzkich z terenu parafii użyto płytko pochowanych szczątków zalegających na polach w okolicach Kudowy, Polanicy i Dusznik. Samo pozyskanie kości zajęło ponad 8 lat, prace zakończono w 1804 r. W tym samym roku odszedł ks. Tomaschek. Zadysponował jednak przed śmiercią oby i jego czaszkę umieścić wewnątrz kaplicy, co też się stało. Obok leży również czaszka pomocnika proboszcza, grabarza J. Langera. Każdego roku, o północy z 14 na 15 sierpnia, czyli we wspomnienie patrona kaplicy, św. Bartłomieja, odprawiana jest w kaplicy msza święta za nich i za wszystkich, którzy są w niej pochowani oraz za zmarłych na skutek chorób lub w wyniku nieszczęśliwych wypadków.
Ewenementem Czermnej różniącym od innych tego typu miejsc na świecie jest konkretna wiedza o niektórych szkieletach. Jest tam na przykład czaszka sołtysa Martinca, rozstrzelanego przez Prusaków w czasie wojny siedmioletniej (1756-63) i przestrzelona na wylot czaszka wójta, którego zabili Austriacy za pomaganie wrogim wojskom. Podobno jego żona próbowała go uratować zasłaniając własnym ciałem, więc także jej kości znajdują się w kaplicy. Kości, które są w idealnym stanie stały się źródłem informacji o społeczności dolnośląskiej sprzed ponad 300 lat. Zniekształcenia widoczne w obrębie niektórych szkieletów wskazują na panujące wówczas schorzenia, wśród których były choroby weneryczne i źle wykonane interwencje chirurgiczne.


Ten brak anonimowości wielu szczątków zgromadzonych w kaplicy najbardziej wstrząsa odwiedzającymi to miejsce. I taki był cel ks. Tomaschka: Aby ofiary wojen i epidemii nie zostały zapomniane a jednocześnie aby nagromadzenie ludzkich kości pełniło rolę moralizatorską. Wymowę tę podkreślają dalsze elementy wystroju w tym dwie drewniane rzeźby aniołów, jedna z trąbką i napisem łacińskim Powstańcie z martwych, druga z wagą i napisem łacińskim Pójdźcie pod sąd. Przed wejściem stoi pomnik z trójjęzycznym napisem po niemiecku, czesku i polsku: Ofiarom wojen ku upamiętnieniu, a żywym ku przestrodze 1914.


Odwiedzający na długo zapamiętają swoją wizytę w kaplicy. Jeden z turystów spróbował swoje wrażenia zamknąć w strofach wiersza. Był nim Zbigniew Okoń, który w 1984 roku tak napisał:

Niegdyś ten ciąg człowieczych masek
Zdobiły włosy, oczy, usta...
Pomyśl, że także Twoja czaszka
Będzie jak tamte - całkiem pusta...

I w Twoich wielkich oczodołach
Spocznie spokojność świętej ciszy,
Bogactwo, piękno, sława, słowa
Nie tu się już nie będzie liczyć...

W kaplicy Czaszek jest tysiące,
I wszystkie jakoś patrzą w Ciebie
Żeś jeszcze żywa, żeś jeszcze w pląsach,
Że ciągle nie chcesz im uwierzyć...

Że tylko czas Was jeszcze różni,
Że świat jest wielkim niepokojem
Że każde życie jest podróżą,
A tylko zmienia swoje stroje...


Lecz wydaje się, że Czermna ze swoją kaplicą porusza znacznie głębsze nuty duszy ludzkiej i budząc wrażenia, które lepiej oddaje krótki fragment wiersza Williama Blake’a Wróżby ciemności:

Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie - nieskończoność czasu
.

Kaplicę można zwiedzać każdego dnia oprócz poniedziałku, po zakupieniu biletu, w nieliczne dni podczas sprawowanej tam liturgii wejście do jej wnętrza jest bezpłatne, choć należy przypomnieć, że dobrym zwyczajem jest powstrzymanie się od zwiedzania podczas nabożeństw. Szczegóły o jej udostępnieniu znaleźć można na stronie internetowej parafii TUTAJ.

wtorek, 13 listopada 2018

Niezapomniane koncerty: Eyeless in Gaza - live w Brukseli, zupełnie prywatny niesamowity koncert z 27.04.1985 roku

O tym zespole prędzej czy później musieliśmy napisać na naszym blogu. Nie reprezentują oni chłodnej fali, a raczej ich muzyka zalicza się do nurtu new romantic. Niemniej w niektórych etapach swojej twórczości, a zwłaszcza w okresie realizacji niezapomnianej płyty Back from the Rains tworzyli bardzo nostalgiczne i nastrojowe utwory. To coś, czemu na tym blogu nie możemy się oprzeć. Dlatego co najmniej dwa ich albumy znajdą się tutaj w dziale Z mojej płytoteki

Tymczasem dzisiaj, ponieważ dawno nie zaglądaliśmy do działu Niezapomniane koncerty, występ live, ale zupełnie niesamowity. 

Wyobraźcie sobie Państwo, że trafiacie na przyjęcie weselne, dość kameralne, na przykład w Brukseli. Jest 27.04.1985 roku, a na scenie zespół który jest już po nagraniu pięciu albumów. I to jest ten moment, że są w trakcie przygotowywania materiału na ten najwspanialszy moim zdaniem, czyli Back from the Rains, który ukazał się niecały rok po prezentowanym dziś koncercie. Kto zna ten wspaniały album wie o czym piszę. Nie zawaham się użyć stwierdzenia, że to jeden z najbardziej znaczących i niedocenionych albumów w historii muzyki new romantic.

Na prezentowanym dziś koncercie oni jeszcze są nieco surowi, niemniej widać już zdecydowane pójście w stronę delikatnych, nostalgicznych piosenek.  No i pierwsza z nich jest, 18:50 - pojawia się Flight Of Swallows, jeszcze w wersji nieco ostrzejszej niż na Back from the Rains, niemniej daje już do zrozumienia z jak wielkim dziełem spotkają się słuchacze za chwilę. Piosenka jest piękną nostalgiczną balladą  - wspomnieniem lata i miłości...

Come along
out of the sands
running out into autumn,
weaving in
and weaving out
your hands
running to here
altho the branches
and the bushes
are coming cold
and harsh
now the summers gone
sand still runs
down
on to us, over us.

I remember summer
lasting 'till forever,
I remember
seeing leaves run the breeze,
I remember
loving lights of july
in a summer
running thru
an avenue of trees.

A sky of swallows
chasing round
shooting higher and higher
on the solitary sands
that run dry
once again..

Dalej jest jeszcze bardziej bezlitośnie! Wykonany a capella She Moves Through the Fair idealnie pasuje do klimatu, przecież młoda para przygląda się koncertowi. A tak ta piosenka zabrzmiała na wspomnianym albumie:


Krótki przerywnik i jest Catch Me. Nieco bardziej rytmiczny, ale znowu czuje się klimat nadchodzącego wielkiego albumu. Zaraz po nim kolejny utwór z TEJ właśnie płyty, New Love Here. A po nim Welcome Now, czyli dokładnie tak jak jest na płycie. 

Nastaje w końcu minuta 50:21 i płynnie rozpoczyna się nostalgiczny i chyba najlepszy utwór zespołu Sweet Life Longer. O tekście napiszę podczas omawiania płyty, w końcu coś muszę sobie zostawić na później..

Po koncercie widzimy zespół w rozmowie z młodą parą. Zapewne takie było ich życzenie. I chociaż Eyeless in Gaza brzmi podczas występu nieco amatorsko, to zdajmy sobie sprawę, że jest ich zaledwie dwóch, a sprzęt jakim dysponują jest na miarę tamtych czasów. Niemniej i tak bardzo zazdroszczę wszystkim, którzy byli wtedy tam obecni, choć dzisiaj Bruksela, to już zupełnie inne miejsce.. 

poniedziałek, 12 listopada 2018

Pierwsza recenzja Unknown Pleasures zespołu Joy Division z kultowego fanzinu City Fun, ukazujacego się w Manchesterze

Od dzisiaj notki o muzyce będą miały swoją nową  czcionkę. 

Jakiś czas temu opisaliśmy fanzin Photophobia i jego twórcę Matthew Higgsa LINK. Wydawane przez niego w latach 80 XX w. pisemko nie było jedynym. Takich pisanych na maszynie i kserowanych czasopism wychodziło wtedy dużo, w szczytowym okresie było ich ponad sto. Redagowane przez młodych ludzi były głosem pokaźnej grupy fanów. Gwoli ścisłości trzeba zauważyć, że era fanzinów rozpoczęła się w 1976 roku, w roku, w którym wybuchł ruch punk. Wśród nich wiodącym był Sniffin Glue, lecz niewiele ustępował mu City Fun redagowany przez Andy’ego Waide podpisującego swoje teksty pseudonimem Andy Zero. Z innych trzeba wymienić Shy Talk Steve'a Burke'a, Ghast Up Micka Middlesa i Trouble Girl Paula Morley'a.

City Fun był magazynem /fanzinem/ dokumentującym scenę muzyczną w Manchesterze w Anglii w latach 1977-1984 i mimo nierównego poziomu, oraz rozmaitych zawirowań wychodził w nakładzie ponad 2000 egzemplarzy. Był rozprowadzany na koncertach oraz za pośrednictwem sklepów muzycznych i wybranych agencji informacyjnych w Manchesterze, Liverpoolu, Sheffield i Leeds. Twórcą czasopisma był, jak już wspomniano Andy Waide (Andy Zero). W redakcji oprócz niego zasiadali: Neil Hargreaves, Martin Heywood (Martin X) i JC

Pierwszy numer poświęcony został The Distractions, o których pisaliśmy TUTAJ. W następnych dokumentowano i umieszczono bieżące informacje o scenie muzycznej w Manchesterze. Ponieważ żaden z oficjalnych dziennikarzy nie pisał o tym, co się działo w muzyce punk a jeśli coś nawet się ukazywało, to tylko o muzyce i kulturze Manchesteru widzianej jedynie z zewnątrz. Tymczasem teksty w Fun City były pisane przez zwykłych uczestników życia muzycznego, bo Andy zaprosił swoich czytelników do przesyłania artykułów i recenzji oraz do dzielenia się wrażeniami z tego, co się działo w sąsiedztwie.
 
City Fun przeszedł różne fazy, najpierw był pismem anarchistycznym, potem stał się bardziej umiarkowany. W 1982 r. Andy Zero odszedł z redakcji, jego rolę przejęli Liz Naylor, Cath Carroll i Nige Chatfield. Na początku siedzibą City Fun było biuro w Lower Broughton, w budynku, w którym ćwiczył zespół The Fall, potem był produkowany w mieszkaniu Liz Naylor i Cath Carroll w Hulme. Wśród autorów tekstów byli m. in.: Ray Lowry, Tony Wilson, Mark E Smith, Claude Bessey, Steve Morrissey.

Po wielu latach Abigail Ward, Dave Haslam i David Wilkinson postanowili zebrać zachowane egzemplarze City Fun i pokazać je na wystawie w centrum kultury w Manchesterze, w ramach projektu finansowanego przez Arts Council England w związku z obchodami Manchester Histories Festival. W efekcie zebrano ponad 650 numerów i postanowiono je zdigitalizować. A my dla naszych czytelników postanowiliśmy znaleźć w masie informacji i udostępnić wszystko na temat Joy Division.
 
Dzisiaj zaczynamy od numeru z 6 maja 1979 r. Jest on pełen plotek o miejscowych zespołach, nagraniach i ich występach. Dla nas najcenniejsza jest  pierwsza recenzja Unknown Pleasures Joy Division, zwłaszcza że została napisana zanim album został wydany. W tekście zamieszczono zdanie które wygląda na cytat z wypowiedzi jednego z członków zespołu. Po latach możemy się tylko domyślać, kim mógł być rozmówca Fun City:
10 utworów z albumu Unknown Pleasures zostało nagranych i oczekuje na zmiksowanie. W Factory Records powinny znaleźć się w końcu maja/na początku czerwca. W tej chwili „grana jest minimalna liczba koncertów, i przygotowujemy nowy set”, który niedługo odbędzie się w ramach trasy Factory - w programie także znajdzie się A Certain Radio, Orchestral Manouvres In The Dark i John Dowie. Mają propozycje występów w roli supportu na trasach krajowych i od największych firm fonograficznych - wciąż decydują się na przyjęcie oferty. Andy Zero.
 
To prawda, album Unknown Pleasures został wydany w czerwcu 1979 r. O kulisach nagrywania albumu opowiadał po latach Martin Hannett, o czym pisaliśmy TUTAJ

Dzisiaj fanzinów już nie ma, za to jest Internet i jesteśmy my. W końcu minęło już 40 lat... Najważniejsze jednak, że ciągle gra muzyka. Ona jest nieśmiertelna.

niedziela, 11 listopada 2018

Kinowa jazda obowiązkowa: Mad Max pod Kopułą Gromu, czyli niech żyje Ballard

Dzisiaj chcieliśmy napisać o filmie z roku 1985, czyli powstałego 4 lata po ukazaniu się książki J.G. Ballarda pt. Witaj Ameryko. Ma to znaczenie, bowiem film jest ewidentnie wzorowany na książce, co nie znaczy że jest jej ekranizacją. Ale o podobieństwach napiszemy, kiedy omówimy na tym blogu książkę jednego z ulubionych autorów Iana Curtisa z Joy Division. O Ballardzie pisaliśmy TUTAJ kilka razy i nie ulega wątpliwości, że inspirował on lidera Joy Division, o czym w najbliższej przyszłości jeszcze napiszemy. 

Tym bardziej film w reżyserii  George Millera i George Ogilvie wymaga omówienia, i koniecznie obejrzenia.  Fabuła jest, podobnie jak dzieło Ballarda, osadzona  w przyszłości, dokładnie po wojnie atomowej. Mało tego rozgrywa się w USA i na pustyni, co oczywiście nie kończy podobieństw do fabuły książki. Jesteśmy w innym świecie, bezwzględnym, gdzie nie obowiązuje prawo i normy jakie znamy. Podróżnik Max (w tej roli Mel Gibson) który jest byłym policjantem, zostaje brutalnie zaatakowany z samolotu przez chłopca i ojca  i okradziony. Szukając skradzionych rzeczy trafia do miasta pełnego dziwnych ludzi, by odzyskać wielbłądy i swoje rzeczy, jednak tutaj zostaje wplątany w intrygę.
Entity (w tej roli Tina Turner), która rządzi  miastem jest próbuje przekonać go do zabicia dziwnego człowieka, w zasadzie dwóch ludzi w jednym - Pana Bucha, który zarządza fabryką  metanu, uzyskiwanego ze świńskiego łajna. Buch ma władzę może bowiem wstrzymywać dopływ energii do miasta, co nazywa nakładaniem embarga.



Embarga bardzo upokarzają Entity, która musi poniżać się przed Buchem. Temu wszystkiemu przysłuchują się poddani. Scena w filmie ukazująca ta wydarzenie, przypomina obrazy Petera Breugela, a film wielokrotnie utrzymany jest w konwencji obrazów Hieronymusa Boscha (TUTAJ). Oczywiście urealnionych do współczesnych czasów, ale podobieństwo jest uderzające. Proszę spojrzeć:
W końcu dochodzi do sprowokowanej konfrontacji w której Max ma walczyć z Buchem. Dwóch wchodzi jeden wychodzi - takie są tutejsze zasady.

Okazuje się jednak, że dochodzi do niespodziewanego obrotu wydarzeń, przez które mimo wygranej walki Maxowi  trafia się los Gułagu. Gułagiem nazywane jest porzucenie na pustyni, bez wody i możliwości przeżycia... 
Max cudem jednak unika śmierci z wycieczenia na pustyni. Ratują go osadnicy zdający się do złudzenia przypominać Indian ze wspomnianej powieści Ballarda.
Nazywają go kapitanem Walkerem i starają się wybudzić ze śpiączki w którą popadł. Okazuje się, że w ich mniemaniu jest on bóstwem które cudem ocalało z kataklizmu atomowego, niczym biblijny Noe. Tym razem jednak arką miał być samolot. 

Kiedy jednak okazuje się że rzekomy Walker wyprowadza tubylców z błędu dochodzi do konfliktu. Cześć z nich bowiem wierzy w to, że istnieje inny świat i mimo zapewnień Maxa próbuje go odszukać. Wymykają się na pustynię, gdzie czeka ich niechybnie śmierć. Max z kilkoma tubylcami wyrusza na ratunek.

Nie obywa się bez ofiar, niemniej misja kończy się sukcesem. O ile tak można nazwać powrót do miasta, w którym Max był wcześniej...

Czy uda się przetrwać w mieście i przejąć kontrolę nad fabryką metanu? Czy unikną śmierci z rąk poddanych bezwzględnej Entity

Chyba najważniejszymi aspektami poruszanymi w filmie są władza i religia. Władza Entity, manipulowanie opinią publiczną, zagrożenia ze strony innych, to podstawowe aspekty z jakimi spotyka się widz. Religia natomiast, a w zasadzie wiara, to drugi ważny temat. Mimo rzekomej prostoty filmu, główny bohater jednak potrafi stanąć w prawdzie - mimo tego, że kłamstwo mogłoby zapewnić mu dostatni żywot wśród sekty wyznawców. To chyba najbardziej głęboki wątek filmu. 

Warto obejrzeć film Mad Max pod Kopułą Gromu,  który jest trzymającym w napięciu filmem akcji, z doskonałą obsadą aktorską. Jak wynika z powyższych spostrzeżeń inspirowany tym, co na naszym blogu lubimy najbardziej. Zatem klimat filmu na pewno spodoba się wielbicielom prozy Ballarda i mrocznych futurystycznych klimatów.