sobota, 28 sierpnia 2021

Back Stage Episodes: nowy film Marcina Wojciechowskiego w hołdzie Ianowi Curtisowi z Joy Division

Niedawno jeden z naszych czytelników zwrócił nam uwagę na trailer animowanego filmu autorstwa Marcina Wojciechowskiego (ur. 1972) zatytułowanego backstage.episodes a w zasadzie Back Stage Episodes.

backstage. episodes trailer from marcin wojciechowski on Vimeo.

Obraz jest wyrazem hołdu dla Iana Curtisa, legendarnego lidera Joy Division, który w  wieku 23 lat popełnił samobójstwo. W animacji (Wojciechowski jest jej reżyserem, scenarzystą i animatorem) nie ma jednak nic realistycznego, nic, co można by uznać za element biograficzny lub czułostkowy komentarz naiwnego fana.




Animacja jest niczym dalszy ciąg rękopisu muzyka. Na białym tle rysuje się nam pogmatwaną czarną kreską sylwetka mężczyzny, a w zasadzie tylko jej kontur. Występuje on na scenie, w światłach ramp, schodzi, idzie wąskim korytarzem, potem widzimy pokój a w zasadzie jego schemat. Jakiś stół, krzesło, kartka papieru, ołówek... który toczy się po stole, spada... Są także zwoje kabli, wzmacniacz... 

Te fragmentaryczne ujęcia powtarzają się, rysują na nowo, po czym rozsypują i znów powtarzają, zupełnie jakbyśmy dostali się do umysłu Iana Curtisa i śledzili jego twórcze zmagania. Wrażenie to potęgują pulsujące kadry, przesuwająca się kamera, nawracające obrazy. Czy tak mogły wyglądać chwile, w których lider Joy Division pisał swoje przejmujące teksty? Czy jego działania były równie chaotyczne a jednocześnie uparcie nieustępliwe? Gdy popatrzymy na odręczne notatki wydają się być one uporządkowane, pedantycznie zapełniane kanciastymi literami. Co jednak nie oznacza, że powstawały szybko i łatwo. Deborah Curtis wspominała w swojej biografii o bezsennych nocach męża w niebieskim pokoju, gdy paląc papieros za papierosem starał się napisać coś nowego. Coś nowego ciągle od początku, od nowa, tak samo, dzień po dniu... I o tym właśnie jest ten bardzo ciekawy film.



Dzięki uprzejmości jego twórcy mogliśmy go obejrzeć. Dziesięciominutowa animacja została podzielona niczym książka na rozdziały. Każdy z nich opatrzony jest tytułem, i tak po kolei jest: szum, próba, deszcz, fala, samotność dźwięków, niedostępne terytoria. Jest też narrator, który komentuje odruchy rysunkowej postaci, stara się wyjaśnić, co się dzieje, gdy porozrzucane dźwięki krążą po pokoju, a słowa nie nabierają żadnego kształtu. Narrator mówi, a rysunkowa postać siedzi, stoi, idzie, w niemocy opiera się o ścianę, mnie kartkę w kulkę, pisze, zasypia z głową na stole, śni sen o zalewającej wszystko fali, pije kawę, idzie, coś tam robi, występuje, wraca, siada, pisze, zrzuca wszystko ze stołu, zasypia na podłodze, w końcu przechodzi przez drzwi na korytarzu, znika... W końcowym komentarzu słyszymy niewyraźnie dźwięki piosenki Insight, której cytat wyświetla się, ostatecznie wszystko wyjaśniając: 


Chyba jest tak

Że zawsze nadchodzi

Kres marzeń

Już nie wzlatują

Lecz opadają 


Guess the dreams always end

they don't rise up just descend 

But I don't care anymore

I've lost the will to want more


Film na razie pokazywany jest tylko na festiwalach, lecz trwają starania, aby mógł trafić do szerszej publiczności, tak samo, by mogły mu towarzyszyć utwory Joy Division.



Zapytany przez nas twórca dzieła, potwierdził nasze przypuszczenia co do wymowy filmu i uzupełnił nasze przeczucia. Wyraził się tak: Moim celem było opowiedzenie uniwersalnej historii, dotyczącej zmagań artysty z materią twórczą i próbą rekonstrukcji sytuacji, do których odbiorca dzieł nie ma dostępu, a które są istotą tego procesu. 

Film pozbawiony jest akcji w klasycznym rozumieniu, składa się z prób, szkiców, krótkich epizodów. pokazujących artystę próbującego napisać wiersz, muzykę czy zapisać własne myśli, a całości towarzyszy szczątkowy monolog z offu, który tworzy dodatkową warstwę tego projektu, czasem uzupełniając sferę wizualną innym razem jej zaprzeczając.

Od zawsze Joy Division było dla mnie ważne, użycie postaci Curtisa stało się w jakimś sensie oczywiste, ale cytuję go bez dosłowności i biograficznych wątków, bardziej zwracając uwagę na artystę – człowieka z całą sferą doznań, odczuć itd. Oczywiście to jest on, ale pokazuję go nieco inaczej, w bardziej uniwersalnym ujęciu, ta postać, jej złożoność, niezwykła intensywność, a także pewna aura tajemniczości wokół niego samego i jego twórczości spowodowały, że stał się głównym motywem tego projektu. Pokazuję go po swojemu, to wszystko jest przefiltrowane przez pryzmat moich doświadczeń i mojej własnej wizji tego typu zdarzeń.



Marcin Wojciechowski, któremu dziękujemy za interesujące wyjaśnienia i możliwość obejrzenia filmu, jest absolwentem Wydziału Grafiki ASP w Krakowie. W ramach projektu Laboratorium Obrazów Ruchomych tworzy kameralne formy animowane używając techniki animacji poklatkowej. Jak napisano o nim w jednym z oficjalnych biogramów w swoich pracach eksploruje sferę stanów psychicznych i reakcji na bodźce świata zewnętrznego (LINK). Dotąd stworzył następujące animacje: Mental Traffic (2008), Distance (2012), Under Construction (2014) oraz wspomniany backstage.episodes (2020).


Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

piątek, 27 sierpnia 2021

Niedocenieni: Daliborovo Granje - chorwacka psychodela postrockowa, następcy King Crimson?


Powstali w Chorwacji w 2014 roku. Mają w dorobku dwa albumy długogrające, a zainspirowali nas do napisania o nich swoją najnowszą płytą Hainin z 2020 roku. Mowa o Daliborovo Granje z Cekovec, zespół tworzony przez czterech muzyków: Filip ToplekAlan Horvat (grają na gitarach), David Lesjak (bas) i Andrija Munđar (perkusja). 

Muzyka jaką grają jest mieszanką - gitarowe elementy poprzeplatane są motywami orientalnymi. Możemy powiedzieć, że to taki nieco folkowy postrock, niemniej zawierający i smutne chłodne brzmienia post punka, i wiele elementów psychodeli. W całości ich twórczości zaskakuje mocny powiew świeżości. To tak jakby korzenie zawarte w nazwie grupy (to bowiem oznacza słowo granje) sięgały do kilku źródeł i czerpały z nich wydając jednak zupełnie nowe owoce. 

Owoce te powstają w wyniku jam sessions, i słuchając płyty ma się wrażenie chaosu, jednak po kilku odsłuchaniach wiemy dobrze, ze chaos ten jest w pełni kontrolowany. 

Jak odbywa się proces ostatniego miksowania ich najnowszego albumu możemy zobaczyć na poniższym filmiku:


A tak wyglądało dogrywanie ostatnich partii perkusji:


Jak widać muzyka powstaje w garażu (po włamaniu obecnie zespół przeniósł się do baraku), w warunkach dalekich od profesjonalnego studia nagraniowego, co nie zmienia faktu, że jest na bardzo wysokim poziomie. Możemy sobie jedynie wyobrazić, co by było, gdyby profesjonalni realizatorzy wzięli ich w swoje ręce. Choć trudno powiedzieć, czy muzycy wyraziliby na to zgodę, stawiają bowiem na całkowitą niezależność procesu twórczego.   


Kilka słów o Hainin. Hainin - zdrajca, zrealizowany został w listopadzie 2020 roku. Zespół opatrzył produkcję mottem: A ko noću ide bez fenjera, zna se - lopov je i hainin/ kto nocą chodzi bez latarni ten jest zdrajcą  złodziejem. Motto jest autorstwa serbskiego pisarza Milosava Popadića. Autorem nieco obrazoburczej okładki są muzycy. Pokazano na niej fotografię więźnia z austro-węgierskiego więzienia z początku XX wieku.  

Na albumie zespołowi towarzyszy na trąbce Tomica Oskoruš.

Kto nie zna, niech posłucha. Warto. U nas 6/6 za powiew świeżości i odwagę. Być może uda nam się skontaktować z zespołem i wtedy napiszemy o nich więcej, jesteśmy bowiem pewni, że będzie o nich za jakiś czas głośno.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.


Daliborovo Granje, Hainin, 2020, Mix & Master: Leonard Klaić, tracklista: Mehana, Ak-maknadi, Hainin, Izgubljena, Žal, Sjenka u Mehani, Na putu za Stakleni Grad, Kača, Haloperidol 


     

czwartek, 26 sierpnia 2021

Edgar Ende: zapomniany surrealista

Sztuka współczesna prowadzi nas na nowe, nigdy świadomie nieodwiedzane obszary. Sztuka jest przygodą, wejściem w nieznane, spotkaniem z demonami i aniołami. Kto to powiedział? Nie męczcie się... Są to słowa Edgara Enda (1961-1965), w zasadzie zupełnie zapomnianego niemieckiego surrealisty.


Na jego obrazach widzimy świat ze snu, ze stanu niebytu, pełen wizji apokaliptycznych katastrof. Pochodzą one z podświadomości artysty, który malował wizje pochodzące z jego umysłu, po długotrwałych sesjach koncentracji w całkowicie ciemnym pokoju, podczas których skupiał się na jednej, konkretnej idei, stopniowo oczyszczając umysł z wszelkich myśli... Wtedy spływały na niego obrazy, które następnie przenosił na płótno. 


Na przykład ten wypełnia szary, pustynny pejzaż, w którym żyją anonimowi, nadzy i bezradni ludzie. Na środku malarz umieścił ścieżkę wykreśloną czerwonymi liniami, która perspektywicznie biegnie do widnokręgu i tam ginie. Jedna z postaci wskazuje bliżej nieokreślony obiekt w tle. Co to wszystko znaczy?  Nie da się tego stwierdzić jednoznacznie. Na pewno kontemplacji obrazu towarzyszy uczucie smutku i beznadziei. A może i desperacji.... 

Edgar Ende w swoim twórczym wizjonerstwie bliski był romantycznym twórcom takim jak William Blake czy Johann Heinrich Füssli (pisaliśmy o nim TUTAJ). Z tym, że jego pracom trudno przypisać równie metaforyczną treść. Są one jak je sam nazywał prelogiczne, co wyjaśniono w tekście umieszczonym na stronie internetowej malarza: Edgar Ende nie przedstawia konfrontacji ze światem realnym i jego kulturowymi, społecznymi czy historycznie zdeterminowanymi strukturami, ale pokazuje nagłe wejście w światy duchowe w kosmosie (LINK). Trzeba przyznać, że niewiele można z tego zrozumieć... Może po prostu nie da się opowiedzieć, nie da się jednoznacznie opisać, co też się na dzieje na jego obrazach? Ale za to możemy je chłonąć i przyjąć płynące w nich emocje. Albo i nie. Po obejrzeniu da się odnotować istnienie artysty, ale czy pozostać obojętnym? Popatrzmy na kilka dzieł i skonfrontujmy siebie z ich ideą. 






Z beznadziejnością i strachem egzystencji malującym się na płótnach korespondują ich losy w czasie istnienia III Rzeszy Niemieckiej a po wojnie podczas okresu rozwoju malarstwa abstrakcyjnego. Po dojściu Hitlera do władzy, twórczość Ende została w Niemczech uznana za zdegenerowaną i zakazana, a w dodatku większość jego obrazów została zniszczona w wyniku nalotu bombowego na Monachium w 1944 roku, co sprawia, że zachowane przedwojenne prace są niezwykle rzadkie...




Opisując dzieła malarzy niemieckich, którzy byli czynni w latach II Wojny Światowej, jak zwykle napotykamy na ścianę. Tak samo jest z osobą Edgara Ende. Wszystkie dostępne biogramy powtarzają jak mantrę zdanie o tym, że został wcielony do wojska do oddziałów ochrony przeciwlotniczych i wysłany na front wschodni. Walczył na terenach wschodniej Polski i w Rosji, po czym dostał się do niewoli amerykańskiej na terytorium Austrii...  U tak wrażliwego artysty przeżycia wojenne musiały zostawić traumatyczne skutki. Ale oczywiście ten rozdział życia pozostaje zamknięty. 


W 1951 Ende spotkał uznanego twórcę surrealizmu, André Bretona, który obejrzał jego prace i oficjalnie uznał surrealistą. Malarz następnie konsekwentnie podążał surrealistyczną ścieżką aż do śmierci w 1965 roku na zawał mięśnia sercowego. Całe życie studiował poezję, i literaturę, szczególnie Franza Kafkę, fascynowały go pisma psychiatry Carla Gustava Junga, w szczególności jego teoria archetypów, filozofia nihilistyczna Friedricha Nietzschego i praca historyka Oswalda Spenglera na temat upadku Zachodu. Jego metafizyczne scenerie, apokaliptyczne wizje oraz mitologiczne kształty i postaci znajdują swoje literackie echo w fantastycznych opowieściach jego syna Michaela Ende. I niestety powoli przyjmują realny kształt, wraz z obserwowanym procesem upadku cywilizacji Zachodniej w XXI wieku... 

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

środa, 25 sierpnia 2021

Joy Division w książce Shadowplayers Jamesa Nice'a cz.9: Koncerty w Europie, Richard Jobson ze Skids wspomina Iana Curtisa

 



Poprzednie części streszczenia fragmentów poświęconych Joy Division w książce Jamesa Nice'a można odszukać (kolejno od pierwszej do ósmej) TUTAJTUTAJTUTAJTUTAJTUTAJTUTAJTUTAJ i TUTAJ.


Podczas pierwszej pełnej trasy po Europie zespół borykał się z trudnymi warunkami. Tak też na przykład pokoje w hotelu w Antwerpii były tak fatalne, że Annik odmówiła zamieszkania w takich warunkach. Okazało się, że to wcale nie był hotel tylko dom publiczny działający pod przykrywką hotelu. 

Podczas występu w Plan K jako support wystąpił obiecujący zespół Digital Dance. Wtedy też manager zespołu the Names wręczył Robowi Grettonowi ich singiel, na którego okładce widniał jego numer telefonu. Kilka tygodniu później Gretton zadzwonił oświadczając, że Hannett posłuchał singla i chce realizować  kolejny album grupy (przypomnijmy że album Swimming wydany został w 1982 roku przez Les Disques Du Crépuscule - warto zobaczyć TUTAJ).


Trasa Joy Division wprowadziła też do Factory kolejny zespół - duński Minny Pops. Byli  supportem Joy Division podczas koncertów w Eindhoven i Den Haag. Wspominają, że Joy Division byli znakomitymi kumplami, troszczyli się czy zespoły supportujące miały płacone za występy i czy są dobrze nagłaśniane. Prywatnie byli bardzo mili i trudno było zrozumieć skąd brał się ich ciemny sceniczny obraz. 

Zespoły po wejściu do stajni Factory towarzyszyły Joy Division również na koncertach w UK (Manchester, Derby i Burry). Wspomniane zostają koncerty w Moonlight i Rainbow

Gitarzysta the Skids Richard Jobson wspomina swoją fascynację Joy Division: dla mnie byli oni pierwszym zespołem który powiedział mi, że wszystko co robię robię źle. Byli niesamowicie dramatyczni i kinowi, pełni różnych tekstur i smaków. No i ten ich chory frontman. Tego wieczoru spotkałem go po raz pierwszy i jedyną rzeczą jaką pamiętam to fakt, że miał niesamowite poczucie humoru i lubił piłkę nożną. Pomimo tej aury mistycyzmu, był bardzo sympatyczny, normalny i niezwykle ludzki. 

W tamtym czasie Rob Gretton zabronił używania świateł stroboskopowych z powodu epilepsji Iana Curtisa, co zostało zignorowane podczas występu w Rainbow i zakończyło się atakiem padaczki podczas występu. Ian Curtis upadł wtedy na perkusję. Jobson wspomina że był zszokowany - wtedy sam byłem chory - nikt nie potrafił znaleźć przyczyny. Miałem napady nieobecności, ludzie mówili coś do mnie a ja zachowywałem się jak bym był nieobecny. Myśleli że jestem na prochach. Po ataku rozmawiałem z Ianem Curtisem i powiedział mi, że jego zdaniem też mam epilepsję. Rzeczywiście zdiagnozowano ją u mnie po pewnym czasie, co było dla mnie dziwnym wydarzeniem.

Mimo problemów Iana zabukowano kolejne trasy koncertowe po UK a w planach był wyjazd do USA na trasę z Cabaret Voltaire. Hook wspomina, że byli zbyt młodzi przez co ignorowali problemy zdrowotne Iana

Pod koniec omawianego dziś fragmentu przytoczona zostaje recenzja Neila Normana z NME napisana po koncercie zespołu w Moonlight. Zdaniem Bernarda Sumnera ta recenzja zrobiła zespołowi wiele szkody, tak samo jak wcześniej przypisywanie konotacji faszystowskich. Dziennikarz źle odebrał intencje grupy i źle zinterpretował ich przekaz artystyczny.

Wkrótce omówimy kolejny fragment książki Jamesa Nicea - dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

wtorek, 24 sierpnia 2021

Dwie strony duszy Marka Ałaszewskiego z zespołu Klan z Eliotem w tle

 …Że niektórzy muzycy rockowi oprócz form akustycznych tworzą także plastyczne, wiadomo nie od dziś. Opisaliśmy już w tej mierze dokonania Dawida Bowie (TUTAJ) i Johna Foxx (Ultravox) (TUTAJ). A dzisiaj chcemy zaprezentować obrazy Marka Ałaszewskiego (ur. 1942), o którym można było przeczytać na naszym blogu przy okazji opisu płyty Mrowisko zespołu Klan  (TUTAJ) (prezentowana tam okładka albumu jest autorstwa Ałaszewskiego). 


Bohater dzisiejszego postu ma wszelkie powody, aby zajmować się sztuką. Ukończył Wydział Malarstwa i Grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie studiował u tak wybitnych artystów jak Jan Cybis, Aleksander Kobzdej czy Stefan Gierowski. Z tego, co można zobaczyć w Internecie, z dostępnych źródeł, da się skonstatować, że zaczynał od malarstwa figuratywnego i tematyki surrealistycznej (taka jest właśnie okładka Mrowiska), a później jego prace uległy wyciszeniu, wysublimowaniu i przypominają dzieła impresjonistów a nawet pointylistów... Wrażenie to pogłębia fakt, iż tematem jego obrazów są pejzaże. Wydaje się, że muzyk przenosi na płótno osobiste impresje z podróży po Polsce, Wenecji i po różnych odległych krainach... Czy zatem jego kompozycje można potraktować jako zapis, swoisty pamiętnik emocji, w którym przewodnikiem jest muzyka? Bo zanim powstają obrazy, malarz najpierw tworzy ich akwarelowe szkice - szybkie, oparte na odczuciu chwili, niczym muzyczne akordy.

Marek Ałaszewski nie jest w sztuce nowicjuszem, maluje już od ponad 40 lat, na dobre zajął się plastyką w 1971 roku, po tym gdy Klan rozwiązał się. Nie oznacza to jednak, że porzucił muzykę na rzecz malarstwa. Po reaktywacji Klanu w 1991 roku, do maja 2016 występował i był aktywny także jako kompozytor. Często te dwie strony jego duszy – muzyka i plastyka - przenikały się. Tak powstało oratorium Podróż Trzech Króli według T.S. Eliota, które dopełniło wystawę w Muzeum Literatury w Warszawie, powstałą z inspiracji znajdującym się tam średniowiecznym freskiem. 


W 1948 roku tę gotycką polichromię odkryto podczas odbudowy zrujnowanej Warszawy.  Zachowane we wnęce arkadowej fragmenty malatury składają się z dwóch części: u góry jest Veraikon, czyli wizerunek oblicza Chrystusa odbity na chuście św. Weroniki, adorowany przez anioły i świętych, a na dole monumentalny Pokłon Trzech Króli połączony ze sceną spotkania orszaków królewskich pod murami Jerozolimy, które mogą nam przypominać mury starej Warszawy.


Prezentowana wokół fresku wystawa złożona z współczesnych obrazów Marka Jaromskiego, Grzegorza Morycińskiego oraz secesyjnego arcydzieła Józefa Mehoffera Święta Rodzina, zestawionych z  rzeźbami Józefa Łukomskiego z cyklu Hominem quero, porządkuje wiersz T.S. Eliota, z przejmującym opisem podróży trzech magów do Betlejem. Otwarciu wystawy towarzyszyła premiera oratorium autorstwa Marka Ałaszewskiego, której fragment możemy wysłuchać tutaj (szkoda, że całość nie jest dostępna)



Mroźna to była wyprawa;

Najgorsza pora roku

Na podróż, zwłaszcza tak długą:

Drogi tonące w śniegu i lodowaty wiatr,

Najokrutniejsza zima.

Rozdrażnione wielbłądy, pokaleczone, zbolałe,

Kładły się w mokrym śniegu.

I było nam czasem żal

Letnich pałaców na wzgórzu, osłonecznionych tarasów,

I jedwabistych dziewcząt roznoszących napoje.

Poganiacze wielbłądów klęli i złorzeczyli,

Żądali napitku, kobiet, przepadali bez wieści,

Nocne ogniska gasły, nie było gdzie się schronić;

A miasta były wrogie, mieszkańcy nieprzyjaźni,

Wioski brudne i chytre, za wszystko żądano złota.

Ciężka to była próba.

Wędrowaliśmy w końcu już tylko w ciągu nocy,

Śpiąc byle gdzie i płytko,

I słysząc w sobie głos, który powtarzał w kółko:

To jest czyste szaleństwo.

Aż któregoś poranka, śniegi mając za sobą, zjechaliśmy w dolinę,

Łagodną, żyzną, wionącą zapachem wielu roślin,

Gdzie nad strumieniem stał młyn i młócił kołem ciemność,

A dalej, pod niskim niebem, wznosiły się trzy drzewa,

I stary, siwy koń biegł łąką, galopem, w dal.

Stanęliśmy przed gospodą porosłą liśćmi wina;

W otworze drzwi sześć rąk rzucało raz po raz kośćmi i zgarniało srebrniki,

Stopy zaś uderzały w puste bukłaki po winie.

Nikt jednak tam nic nie wiedział; ruszyliśmy więc dalej

I dopiero pod wieczór, prawie w ostatniej chwili,

Trafiliśmy w to miejsce – można powiedzieć – właściwe.

Pamiętam, było to dawno;

Dziś bym postąpiłbym tak samo, tylko trzeba zapytać

Trzeba zapytać

O to: czy cała ta droga nas wiodła

Do Narodzin czy Śmierci? Że były to Narodziny, to nie ulega kwestii,

Mieliśmy na to dowody. Bywałem świadkiem narodzin i byłem też świadkiem śmierci,

I było dla mnie jasne, że są to różne rzeczy; jednak te narodziny

Były dla nas konaniem, ciężkim jak Śmierć, śmierć nasza.

Wróciliśmy do siebie, do naszych starych Królestw,

Ale w tym dawnym obrządku jakoś nam już nieswojo,

Obco wśród tego tłumu zapatrzonego w swe bóstwa.

Rad byłbym innej śmierci.

***

Thomas Stearns Eliot 1927 / Przełożył Antoni Libera


To nie pierwszy raz, gdy wiersz Eliota staje się źródłem inspiracji. Swego czasu opisaliśmy jaki wpływ na Iana Curtisa miał inny wiersz Tomasa S. Eliota pt. The Hollow Men  (pisaliśmy o tym TUTAJ).  Dla Marka Ałaszewskiego utwór Eliota stał się przerażającym proroctwem: 


Bywałem świadkiem narodzin i byłem też świadkiem śmierci,

I było dla mnie jasne, że są to różne rzeczy; jednak te narodziny

Były dla nas konaniem, ciężkim jak Śmierć, śmierć nasza.

Wróciliśmy do siebie, do naszych starych Królestw,

Ale w tym dawnym obrządku jakoś nam już nieswojo,

Obco (….)








W dniu 16 maja 2016 roku artysta doznał udaru. Podążył inną ścieżką, w daleką wyprawę, z której powrót jest nad wyraz trudny. I gdy już wróci do siebie jest pewne, że będzie inny. Wiesław Królikowski, krytyk muzyczny skontaktował się wiosną tego roku z rodziną artysty – muzyk walczy i powoli odzyskuje sprawność (LINK) . Pomagają mu w tym krewni, przyjaciele, znajomi… 

Jakiś czas temu jego syn, także muzyk, Marek Ałaszewski Jr. zorganizował koncert na rzecz swego Ojca (LINK). Mamy nadzieję, że za niebawem usłyszymy jego kolejne kompozycje muzyczne i zobaczymy pejzaż skąpany w słońcu lub krajobraz osnuty mgłą nostalgii… 







Oczywiście o tym napiszemy, dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Isolations News 155: Lektury Iana Curtisa, singiel Joy Division z autografami, Gallagher nagrywa, KSU wydaje, Metallica w hołdzie Cornellowi, gnom dla Harrisona, Collage i Tangerine Dream live, Rammstein złamali umowę?, atak chińskiego satelity

 


Faroutmagazine publikuje listę lektur Iana Curtisa (LINK), dokładnie 32 ulubionych książek. Pochodzi ona z wykazu, który przygotowała swego czasu Deborah Curtis. Przypomnijmy, że biblioteczka Curtisa publikowana jest w znakomitej książce So This Is Permanence. Dziwi nas natomiast, że na liście Deborah nie ma Morrisona i jego tomiku poezji, czy też Kraksy Ballarda. O tym co czytał Curtis pisaliśmy TUTAJ.


O
Joy Division ciąg dalszy - na Omega Auctions wystawiono na sprzedaż znany singiel An Ideal For Living sygnowany autografami muzyków. Spodziewana cena to 8000 - 10 000 GBP (LINK). Oby to był oryginał, bo świat pełen jest kopii.


Zostańmy dalej w Manchesterze - tutaj bowiem Liam Gallagher zdradził, że obecnie pracuje nad dwoma nowymi albumami. Miało to miejsce na falach Absolute Radio 19 sierpnia  (LINK). Coś jak the Cure, oni pracują, w porywach nawet nad trzema...


Równie wielka gwiazda choć nie z
Manchesteru lecz z Ustrzyków Dolnych :), czyli nasze rodzime KSU zapowiada na jesieni nową płytę,   do której wydania Deluxe dołączone ma być DVD z zapisem jubileuszowego koncertu z okazji 40-lecia zespołu, który miał miejsce w 2018 roku w Ustrzykach Dolnych właśnie. Utrzyyyyyki to stolica Bieszczad jest! 

Mało kto natomiast wie, że zespół miał bardzo ciekawy incydent chłodnofalowy w swojej karierze, który opisaliśmy TUTAJ.


  
Może nie tak wielka gwiazda jak KSU, ale też dość znany zespól - Metallica opublikowała nagranie koncertu I Am the Highway w hołdzie dla zmarłego frontmana Soundgarden, Chrisa Cornella. Legendy heavy metalu wykonały All Your Lies i Head Injury z albumu muzyka z Seattle z 1988 roku Ultramega OK na koncercie poświęconym Cornellowi w 2019 roku. Miło że pamiętali...


Aby upamiętnić innego nieżyjącego muzyka, na Duke of York Square w Chelsea, do 20 sierpnia stał gigantyczny gnom. Był on częścią inicjatyw, którymi zostanie uczczona pamięć George'a Harrisona i jednocześnie reklamą wznowionego po 50. latach legendarnego, potrójnego albumu, All Things Must Pass


Filmik powyżej pokazuje jak to było.



A TUTAJ inny filmik - nagranie komórką fragmentu ostatniego koncertu Collage z 13 sierpnia w Gdańsku. Niestety żeby go zobaczyć trzeba dołączyć do grupy. Babcia mówiła - nigdy się nigdzie nie zapisuj. Kto chce - niech dołączy i niech sobie ogląda do woli.


Za to nigdzie nie trzeba dołączać żeby zobaczyć koncert 
Tangerine Dream w Gdańsku na United Arts Festival - występ z 15 sierpnia już w sieci w wersji bardzo skróconej (powyżej) i mniej streszczonej (TUTAJ).


Na koniec dwa newsy z pełni sezonu ogórkowego. 

Ermitaż, czyli słynne petersburskie muzeum, oskarża muzyków Rammstein o złamanie umowy. Chodzi o teledysk Lubimiy Gorodu nagrany w tej placówce dobre dziewięć miesięcy temu. Od parunastu dni Lindemann rozpoczął jednak sprzedaż plików cyfrowych zawierających ekskluzywne teledyski i animowane portrety w kooperacji z berlińskim start-upem. I temu właśnie sprzeciwia się muzeum. W oświadczeniu czytamy, że nigdy nie było żadnych uzgodnień odnośnie sprzedaży nakręconego i sfotografowanego tam materiału jako sztuki cyfrowej. A chodzi tu o poważne zyski -  kolekcja teledysków składa się obecnie z pięciu obiektów, z których każdy dostępny jest w różnych cenach i w różnych edycjach. Cena ich waha się od 199 do 100 000 euro... (LINK).

Tymczasem Lindemann i Rammstein hojnie udostępnili swój przebój Ich Will z albumu Mutter. Stał się on hymnem niemieckiej drużyny na Igrzyskach Paraolimpijskich w Tokio, które rozpoczną się 24 sierpnia (LINK). Pasuje idealnie, bowiem żeby namiętnie słuchać Rammstein nie można być w pełni sprawnym, przynajmniej umysłowo.


Być może w związku z powyższym newsem o Ermitażu chiński satelita wojskowy został zniszczony przez rozpadającą się rosyjską rakietę. Dokładnie, jak ustalił astrofizyk z Harvardu Jonathan McDowell, chiński satelita Yunhai 1-02 prawdopodobnie zderzył się z kosmicznym śmieciem na początku tego roku. Według McDowella, śmieć był częścią rakiety Zenit-2, która wystrzeliła satelitę szpiegowskiego w 1996 roku. Co zaskakujące, wydaje się, że satelita Yunhai przetrwał kolizję i nadal nadaje sygnały radiowe. Na razie nie wiadomo, czy to piosenki Rammstein (LINK).

My wracamy jutro z nowymi tekstami dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.    

niedziela, 22 sierpnia 2021

Z mojej płytoteki: Letnia muzyka, czyli Enchanted Marca Almonda

 


Marc Almond gościł już na łamach naszego bloga, kiedy prezentowaliśmy znakomity album Soft Cell (TUTAJ). A ponieważ artysta wkrótce wystąpi w Polsce (pisaliśmy o tym TUTAJ), warto tym razem omówić jego solowe dokonanie, dokładnie szósty solowy album Enchanted z 1990 roku. 

Aż dziw bierze, że we wszelkich kwalifikacjach albumów artysty nie zajmuje on czołowych miejsc bowiem to dzieło niemalże doskonałe, a przy okazji znakomita muzyka na kończące się lato. Tak właśnie jest z zawartością tej płyty, słychać na niej powiew ciepłego klimatu, ale i powolnie i nieubłagalnie zbliżające się szarówki jesieni.


Podczas realizacji albumu starły się dwie osobowości, co moim zdaniem wyszło całości na dobre. Almond, który raczej był za użyciem typowych, konserwatywnych instrumentów, a po drugiej stronie - Bob Kraushaar - realizator zafascynowany elektroniką. Wynikiem tego przeciągania liny jest album brzmiący zupełnie ponadczasowo, czyli jest tutaj coś typowego, jak choćby wprowadzenie paryskich klimatów przez obecność akordeonu (choćby w piosence otwarcia Madame De La Luna), i coś nowoczesnego, jak choćby elektronika obecna w znakomitej, kolejnej piosence Waifs and Strays. Finalnie Almond przyznał, że po latach płyta cały czas brzmi znakomicie, co dokładnie zgodne jest z naszą opinią, stąd podsumowujemy ją sześcioma gwiazdkami. 


Już od początku klimat zapowiada się znakomity. Madame De La Luna jest swoistego rodzaju wyciem Almonda do księżyca. Najlepszy moment w tej piosence to doskonała zmiana rytmu we fragmencie:

Księżyc, księżyc, majaczący księżyc

Sam w błękicie

Jak srebrny balon

Księżyc, księżyc, majaczący księżyc

Tańczący walca

Do melodii szaleńca...

Gdy już jesteśmy w klimacie nadchodzi kolejny znakomity utwór, jeden z moich ulubionych: Waifs and Strays. I tutaj Almond znowu stosuje chwyt ze zmianą rytmu, kiedy zaczyna śpiewać o ulicach Paryża.

A więc mówią, że wyjeżdżają

Podczas gdy ty przesypiasz cały dzień

Wychodzisz każdego wieczoru

Spotykając bezdomnych


Podążają za swoimi złudzeniami

Nie wiedzą, co robić

Potrzebują jasnego kierunku

Dlatego zwracają się do Ciebie


Błagasz

Proszę nie zostawiaj mnie

Nie odchodź ode mnie tak szybko

Muszę zostać odnaleziony

Bo ja też jestem zabłąkany


Nie odchodź

Poczekaj do jutra


Na ulicach Paryża

Na ulicach Rzymu

Znajdują dom

W cieniu lub w kawiarniach

W dół krętych alejek

Przez jasno oświetlone arkady

Nie jest ważne gdzie są

Wędrują w życiu i poza nim

Mali zabłąkani 

Pozostają, dopóki się nie zakochasz

Wtedy się uwalniają 


W ciemności zobaczysz

Te smutne brązowe oczy prześwitują

Twoje serce się stopi

Bo poczułaś sposób, w jaki na ciebie patrzyli

Nie odchodź

Poczekaj do jutra


Odkryjesz, że potrzebujesz kogoś

Kto kocha te twoje dni poza domem

Właśnie wtedy, gdy twoje serce płacze

Proszę zostań

Nie odchodź

Poczekaj do jutra


Tak, to prawda

Ja też jestem bezpański


Nie ukrywam, że po tych dwóch znakomitych piosenkach całość nieco siada w The Desperate Hours. Za to po nim Toreador in the Rain  - nieco bardziej dynamiczny, za to tekstowo niezwykle smutny. Pojawia się w nim watek marzeń, ale też i śmierci - takie spełnienie ostatniego życzenia przez wizję małego chłopca, który chciałby być torreadorem. Widow Weeds też jest całkiem dobry a pod względem opowieści jaką roztacza przed nami Almond, to wielkie dzieło. Opowiada o tym, jak mimo namowy otoczenia czasem trudno pozbyć się żałoby, choć czas pokazuje, że tytułowa wdowa została oszukana i mąż wcale jej tak mocno nie kochał, jak myślała. W każdym razie warto nieraz wsłuchać się w głos ludzi, którzy kiedy o czymś mówią, to pewnie mają ku temu jakieś podstawy. A Lover Spurned  znakomita ballada jest w pewien sposób kontynuacją tematu relacji damsko męskich. To piosenka o zemście odrzuconej kochanki.




Po niej kolejny hit - Deaths Diary. Chyba najlepsza piosenka na płycie z dość przewrotnym tekstem. Wydaje się, że autor stawia się w roli obserwatora degeneracji  świata. Po nim kolejne arcydzieło - The Sea Still Sings. Ten utwór pod względem patosu nie ma sobie równych, podejmując jednocześnie problem ingerencji człowieka w środowisko.


Pamiętam morze, pamiętam

Jak myślałem, że będzie śpiewać wiecznie

Choć jej głos stał się szeptem

To morze wciąż śpiewa w jej sercu


Do najdalszych wybrzeży Alaski

Z dziobu bełkoczącej cysterny

Jej brzegi w wiecznej zimie

Ale morze wciąż śpiewa w jej sercu


Czeka na odpowiednią chwilę

Spokojnie i samotnie

Na jej brzegu naszyjnik z piór i kości

Żadnego śmiechu dzieci

Tu nic nie wyrośnie

A morze wciąż śpiewa

Morze wciąż śpiewa

Morze wciąż śpiewa w jej sercu


Na koniec mamy jeszcze Carnival of Life i nie miałbym na przeszkodzie nic, gdyby ten utwór kończył album. Jest refleksyjny i opowiada o namiętnościach i jak upijamy się życiem. Orpheus in Red Velvet ani nie jest dobry, ani nie pasuje na zakończenie.

Niemniej całość jest bardzo dobra i pozwoli nam godnie pożegnać lato - zatem upijajmy się życiem zanim znowu przyjdą szarugi i przykryją nas śniegi.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

 

Marc Almond, Enchanted, producent: Bob Kraushaar, Parlophone 1990, tracklista: Madame De La Luna, Waifs and Strays, The Desperate Hours, Toreador in the Rain, Widow Weeds, A Lover Spurned, Deaths Diary, The Sea Still Sings, Carnival of Life, Orpheus in Red Velvet.