THEY KEEP CALLING ME
Blog o niedostosowaniu,
śmierci i przemijaniu,
o poezji,
mijającym czasie i o Ianie Curtisie,
o Joy Division muzyce i sztuce, która nie wróci do etapu tworzenia,
ale która jest w nas
W ostatnią sobotę na wzgórzu w regionie Hay-on-Wye w Walii zauważono dziwny, gigantyczny stalowy monolit – metalową, gładką i błyszczącą płytę o wysokości blisko 4 metrów. Na futurystyczną konstrukcję natknął się biegacz, który zaskoczony niecodziennym widokiem zaalarmował prasę i inne media.
Pierwsza część relacji jest TUTAJ, druga TUTAJ.
A następny występ to legendarny:
Echo & The Bunnymen
kiedy wreszcie wyszli na scenę zostali przywitani, jak na nowofalową legendę z lat 80 przystało. Trochę nas zaskoczyły pierwsze dźwięki lecące ze sceny, choć były to jak najbardziej kalifornijskie tony… Roadhouse Blues. Tak, właśnie ten blues z repertuaru The Doors. Dlaczego? Bo to Kalifornia?
Nie było czasu się zastanawiać, bo przy następnej piosence zaliczyliśmy odlot, gdyż była to ulubiona Bring On The Dancing Horses, znana chyba tylko z singla i ze składanki the best of. Później jednak nastąpiło ochłodzenie, bo albo przesunęliśmy się bliżej sceny, gdzie była jakaś dziura nagłośnieniowa i było gorzej słychać, albo… hmmm? Jakoś przetrwaliśmy chwilę i znowu zdziwko bo zabrzmiały dobrze znane doorsowskie dźwięki People Are Strange, co już chyba nie mogło być przypadkiem, ale dopiero później dowiedzieliśmy się, że na zaciemnionej i zadymionej scenie pojawił się nie kto inny jak Robby Krieger, legendarny gitarzysta The Doors! No to można powiedzieć, że byliśmy w domu, bo śpiew przejęła publiczność i nagłośnienie straciło na znaczeniu. Ale gdy zmieniliśmy miejsce i kolejne utwory, w tym największy hit, czyli The Killing Moon zabrzmiał jak - nomen omen - echo, to doszliśmy do wniosku, że chyba głos wokaliście nie dojechał. No albo z nami było już co nie tak.
A jeszcze całkiem później się okazało, że Echo & The Bunnymen wykonywali już przebój Doorsów w jakimś serialu o wampirach The Lost Boys, którego nigdy nie oglądaliśmy.
Jeśli coś podczas tego występu wypadło świetnie - to sceniczna oprawa. Ta była najbardziej adekwatna i dopasowana do nazwy festiwalu: Darker Waves: mrok, mgła i dymy, czerwone światła i tajemnicza pełnia księżyca wyświetlana na plecach sceny. No i jeszcze teoretycznie: szalony, zimnofalowy głos Iana McCullocha, który w praktyce musieliśmy sobie wizualizować i przywoływać z pamięci niż z odsłuchu na żywo. Naszym skromnym zdaniem organizatorzy powinni właśnie w tym miejscu, na tę zadymioną scenę wstawić Clan of Xymox i wtedy można by powiedzieć, że się wszystko zgadza.
Tym razem też nie dotrwaliśmy do końca ostatniej piosenki, lecz obecnie z przyczyn bardziej naturalnych. Trudno powiedzieć dlaczego akurat przy tej scenie nie było toalet i należało się po raz kolejny przemieścić (a wtedy to już nawet przeczłapać) przez całą długość festiwalowego terenu. Nie ma jednak tego złego bo…
za strefą kibli mieściła się scena żółta TIKI i właśnie sobie uświadomiliśmy że zaczyna się tam koncert
The Human League
Zdążyliśmy na sam początek, choć w ferworze wydarzeń można się pogubić co, gdzie i kiedy. Teraz bodajże weszliśmy już na poziom festiwalowych headlinerów, którzy mają przydzielone dłuższe sloty czasowe, niż tylko pół godziny, ale powiedzmy to sobie szczerze: na tym etapie przestaliśmy to kontrolować i już jedziemy na żywioł. Przestaliśmy nawet inwestować w te syfiaste soczki z kartoników, bo otworzone zostały normalne bary, gdzie polewa się normalne rzeczy. Oczywiście nadal za nienormalne pieniądze, ale trudno. Co zrobić. Porządni to już byliśmy. Nie po to się spotykamy raz na rok lub raz na 10 lat żeby się bawić w jakieś konwenanse.
Sprawdzamy tylko, że o tej samej godzinie, na drugiej scenie rozpoczyna występ inny zespół, a tamtym przecież wczoraj w knajpie obiecaliśmy, że będziemy im dopingować. No to musimy się jakoś rozerwać. Spoko.
Rozrywkę zaczynamy jednak od bliższej naszemu sercu Human League, czyli jednej z najbardziej znanych grup nurtu new romantic, zwłaszcza że pewnie nigdy więcej ich nie zobaczymy na żywo. Prawa natury są jakie są.
Jak przystało na przedstawiciela gatunku, wokalista Philip Oakey wychodzi na scenę w kosmicznym stroju niczym z kantyny na planecie Tatooine w Gwiezdnych Wojnach. Och, ile oni mieli fajnych pioseneczek. Ech, szkoda że przez wielu zapomnianych. Ach i teraz je przypominają, zaczynając od Mirror Man. Przy Sound of the Crowd panie z zespołu: Susan i Joanne, które śpiewają na froncie od 1980 r. dzielnie ćwiczą wygibasy, zupełnie jak kiedyś. Mrużymy oczy, bo to bardzo dobra metoda. Grunt, że wykonawcy się nie męczą i występ sprawia im radochę. W tym momencie dwóch akompaniujących muzyków zdejmuje ze stojaków długie pudła syntezatorów, okazuje się, że mają one gryfy, zawieszają je sobie na ramionach, jak gitary i heja! Kto teraz używa jeszcze takich kosmicznych instrumentów? Chyba już nikt. Ale to był elektroniczny bajer na miarę naszych czasów!
Następna milutka melodyjka Open Your Heart dociera właśnie tam… w okolice serca, przypominając to i tamto.
- Seconds! - to mój ulubiony! Słyszę przez ramię głos Mr. Colourboxa.
Chwila oddechu i teraz leci zajefajny Lebanon. Przy wolniejszym Human musimy się ogarnąć, bo teraz albo nigdy: lecimy pod scenę DARKER, gdzie już trwa koncert naszych wczorajszych znajomych. Ale jeszcze jakąś nieokreśloną chwilę później, stojąc przy barze dzielącym strefy sceny fioletowej i żółtej słyszymy za plecami chóralne śpiewy publiki Don’t You Want Me Baby, Don’t You Want Me ooooooo! No któż nie pamięta dżingla z tej piosenki w Liście Przebojów PR3? My pamiętamy!
The B’52’s
tymczasem przelecieliśmy strategicznym bombowcem B’52 pod drugą scenę (tak, wiemy, że nazwa zespołu to nie od samolotu, tylko od fryzur w tzw. kok na bombę), ale nam się lepiej kojarzy z lotnictwem.
Podobno zaczęli od flinstonowego Planet Claire, ale tego nie widzieliśmy. Lądujemy gdzieś w środku ich występu, amerykańska publika szaleje, zna wszystkie teksty i bawi się doskonale. W końcu to ich czasy. My żyliśmy w równoległych, ale na innej planecie, w innej czasoprzestrzeni. Nic to! W każdym razie jest energetycznie, rockandrollowo, wesoło. Przecież takie hity jak Roam czy Private Idaho to nawet my znamy. A Love Shack i finalny Rock Lobster to już w ogóle! Wariaci wszystkich krajów i galaktyk łączcie się! Można śmiało odhaczyć, że występ mamy zaliczony, bo w tym wypadku operujemy w takich kategoriach.
Nie wiemy co prawda, czy pozdrawiali nas ze sceny, bo korzystając z chwili zamieszania, gdzie wszyscy dookoła twistują lub rockabillują, dossaliśmy się do baru bez żadnej kolejki. Aaaaaby wytrzymać do końca trzeba nasmarować się sokiem z agawy. Ona stawia na nogi i mamy to przetestowane. I już można odlatywać na południe, w stronę sceny niebieskiej, gdzie za chwilę…
New Order
oooo tak, bardzo, bardzo dobry występ: bynajmniej to nie opinia lecz fakty. Na pierwszym kawałku muszę rozprostować kręgosłup na piachu, ale za chwilę podrywa mnie basik z Age of Consent. Wiadomo, kto go wymyślił, ale niestety chłopaki pokłócili się na dobre i jest jak jest. Oni grają tu, a na Petera Hooka już trafialiśmy i jeszcze trafimy.
Gdy dochodzi do Your Silent Face unosimy się wyżej, ponad tłum, jesteśmy ponad wszystkim, bo ta piosenka jest w nas. Bernard Sumner gra swoją piękną solóweczkę jak przystało: na ustnej melodice. Ze sceny WAVES płyną dźwiękowe fale klawiszy, wzmocnione falami wyświetlanymi na telebimach, a z prawej strony, w ciemności, jakieś 50 metrów od nas płyną prawdziwe fale Pacyfiku. Tymczasem my płyniemy w przestworzach. Chwilo trwaj! No dobra, krótki oddech: gleba czyli piach i znowu podryw przy dźwiękach Sub-Culture…
I like walking in the park, When it gets late at night
I move 'round in the dark, And leave when it gets light
I sit around by day, Tied up in chains so tight
These crazy words of mine, So wrong they could be
What do I get out of this? I always try, I always miss…
Kolana pieką, kręgosłup po tylu godzinach, tu spędzonych, odmawia posłuszeństwa, ale gęba się śmieje. Cierpieć i lizać rany będziemy jutro. Jutro niedziela, pojutrze poniedziałek, a u nas leci Blue Monday!
Jesteśmy dość daleko od sceny, nie mamy już sił by się przebijać, ale nagłośnienie jest tu dobre, wszystko widać, słychać i czuć. Jedziemy! Jesteśmy przecież gdzieś w 1983 roku!
Przy kolejnej piosence Temptation wyświetlana na telebimach samotna Route 66 przebija się przez piaski pustyni Mojave, o, właśnie tak tu wczoraj dojechałem, uuuuu, uuuuu…
A teraz kulminacja, po godzinie i 15 minutach grania na scenie kręci się winyl z napisem Joy Division. Love Will Tear Us Apart. Bosko. Dziękujemy. Dobranoc.
No nie. To jeszcze nie koniec, choć w zasadzie tak mógłby się zakończyć festiwal. W tym momencie nie myślimy, że trzeba po raz ostatni pokonać po piachu ten odcinek wybrzeża od sceny niebieskiej do fioletowej. Który to już raz? Mimo to pełzniemy. Bo tam…
Tears For Fears
Tu musimy mocno mrużyć oczy, by rozpoznać na scenie Rolanda i Curta, ale co nam pozostało? Trzeba posłuchać. Jako trzeci kawałek wjeżdża Everybody Wants to Rule the World i wiemy, że jesteśmy we właściwym miejscu. Światem nie udało się zawładnąć, ale nie ma co narzekać, zbieramy swoje owoce, a przecież nic nie trwa wiecznie.
Zespół gra bardzo dobrze, następny znany hit to Sowing the Seeds of Love. Chłopaki może zmienili wygląd i kolor włosów, ale głosy zostały po staremu. W przerwie między piosenkami żartują ze sceny, że w trakcie festiwalu chodzili w tłumie ludzi i nikt ich tu nie rozpoznawał.
No dobra, teraz postanowili podzielić się z nami piosenką z nowego albumu, bardzo doceniamy, ale uwierzcie, jedziemy już na oparach i tylko coś mocniejszego jest w stanie utrzymać nas przy życiu. Coś takiego jak Mad World! I chyba jest to punkt zwrotny w naszym dzisiejszym koncertowaniu. Zespół - z całym szacunkiem - gra dalej i robi to bardzo ładnie, bo mają w repertuarze różne wolne ballady, no ale to nie na nasze obecne potrzeby. Robimy szybki zwrot przez ramię, odbieramy z wirtualnego depozytu plecak i uciekając przed całym tłumem już jesteśmy na ulicy. Zaczepia nas Meksykanka sprzedająca… biało-czarne koszulki New Order stylizowane na okładkę Substance. Po ile? Po 5 Dolców. He he. No ale nas jest dwóch, mamy w gotówce tylko 7, a jak weźmiemy dwie za te 7, to będzie OK?
- Okay okay.
I jest bardzo Okay bo zza płotu dobiegają nas dźwięki wielkiego przeboju Pale Shalter, gdy my właśnie dobiegamy do krzaczorów, w których schowaliśmy rano magiczne after party. Brzęczy szkło, wszystko jest na miejscu. No to co Przyjacielu?
- Vamos a la playa.
Tak się składa że jesteśmy na wysokości molo, nieśmiało sprawdzamy, czy jeszcze otwarte?
- Super, los nam sprzyja!
Wielki drewniany pomost wbija się w fale Oceanu, O tej porze pięknie pokazują swoją potęgę pieniąc się wściekle i rozbijając pod nami o filary molo swe białe grzywacze.
- No to wyciągaj! - mamy szklaneczki, cytryny, Modelo na popitkę i mamy coś jeszcze…
- Słyszysz?
- O Boże…
Shout, Shout, Let it all out
These are the things I can do without
Come on, I'm talking to you, Come on!
…Mamy z molo widok na teren festiwalu, a dźwięk przecież idealnie niesie się po wodzie. W tych pięknych okolicznościach przyrody dopływa do nas największy przebój Tears For Fears.
- No to na zdrowie. Niebiańskie doświadczenie.
- Jest pięknie!
Epilog
a potem lecimy do centrum dzielnicy Huntington Beach, na głównej ulicy właśnie zamykają restauracje, ale kebsy działają całodobowo, no i najważniejsze: likiernia również. Robimy więc zakupy, w normalnych dzikozachodnich cenach i spokojnym, wyluzowanym krokiem wracamy na plażę.
- Teraz trzeba się zastanowić jak wrócić do hotelu…
- Nawigacja pokazuje, że z buta 10 km
- W normalnej sytuacji można powiedzieć, że na luzie, zwłaszcza, że mamy zaopatrzenie.
- Wybacz lecz nie dziś, klikaj w te aplikacje i wzywaj pomoc z Centrum Neptuna.
Gdy jakąś chwilę później wkraczamy do pokoju Ten Trzeci leży w ubraniu na wyrku, ale zaopatrzenie też sobie zorganizował.
- Zuch chłopak!
- To ja się kładę na materacu - oświadcza Mr. Colourbox
- To ja włażę do jacuzzi! Bo pokój mamy mniejszy, ale za to z okrągłą wanną na środku. Woda zimna jak cholera, ale co tam.
Jutro rano jedziemy do San Diego i na lotniskowiec Midway.
- I już teraz zaprawdę, naprawdę: dobranoc Państwu mówią Nieprzypadek i Mr. Colourbox.
Czy w dobie nauki możliwe jest współdziałanie wiary z rozumem? Badania naukowe nad starożytnymi reliktami przeszłości pokazują, że nauka może pomóc człowiekowi trzeciego tysiąclecia w zrozumieniu wielu aspektów wiary. Do takich okoliczności dochodzi na przykład podczas ustalania sposobu wytworzenia pewnych tajemniczych artefaktów. Należy do nich niewątpliwie obraz nazywany Chustą z Manoppello, przechowywany w sanktuarium, w klasztorze kapucynów w Abruzji, w prowincji Pescara. Według tradycji znajduje się na nim oblicze Chrystusa, zwane Świętym Obliczem.
Wykonawcy Factory też tu zagrają. Jeszcze można kupić bilety na Kendal Calling, na wielki festiwal który odbędzie się 1-4 sierpnia. W tym roku zagra na nim ponad 120 wykonawców i 5 gwiazd. Na czele składu znajduje się High Flying Birds Noela Gallaghera, Paolo Nutini, The Streets, Paul Heaton (LINK) a także Tim Burgess i A Certain Ratio, których występ zostanie nagrany, zmiksowany a potem wydany w limitowej ilości 300 egz. Na scenie obok nich pojawią się inni muzycy i DJ-e, a wśród nich David Haslam (LINK).
Bardzo progrockowo i bardzo chłodno brzmi Anja Huwe (kiedyś X Mal Deutschland) w teledysku do nowego singla Rabenschwarz. Utwór, który gra powyżej, promuje jej nowy album – Codes - wydany 8 marca.
Inni, tym razem rodzimi giganci zimnej fali - Ivo Partizan wydali nową płytę: Wiersze niedokończone. Zawiera 11 premierowych utworów, nagranych w poznańskim Hook Studio. Pierwszy singiel promujący wydawnictwo to Kohabitacja. Album poddamy wkrótce recenzji na naszym blogu.
Dodane po przesłuchaniu: zmieniliśmy zdanie. Kto kiedyś lubił Ivo Partizana za górnolotne teksty (a mieliśmy okazję ich słuchać w Jarocinie) niech zacznie od wysłuchania piosenki Katolicy na Granicy. Więcej nie napiszemy - nie warto. To był nasz ostatni news o zespole Ivo Partizan.
Metalowcy też nagrywają. Slash, który zapowiedział wydanie nowego albumu, dał fanom przedsmak nowego krążka i wrzucił do sieci pierwszy singiel z płyty. Jest to Killing Floor z gościnnym udziałem Briana Johnsona oraz Stevena Tylera
W klimatach blackmetalu, ale i ekologii. Instagrammerka Cheng Wing Yee z Singapuru, lat 21, znana na Instagramie jako Kiaraakitty, sprzedaje butelki zawierające jej - hmm... gazy - za 237 funtów. Dziewczyna ma 234 000 obserwujących na Instagramie i oferuje także inne rzeczy: na przykład używaną bieliznę za cenę 237 funtów, tajemniczy prezent za 790 funtów, a nawet zużytą wodę z kąpieli za 395 funtów (LINK).
W ten oto sposób postępowa internautka zadowala wszystkich - blackmetalowcy mogą sobie w domu wytworzyć klimaty piekła, a ekolodzy cieszą się ze zmniejszania emisji gazów cieplarnianych. Minister Kloska powinna czynić ten sposób magazynowania obowiązkowy dla każdego postępowego obywatela naszego kraju.
W temacie lewackiej polityki. Muzyk Dave Rowntree, najbardziej znany jako perkusista brytyjskiego zespołu rockowego Blur, został kandydatem z ramienia Partii Pracy do Izby Gmin w nadchodzących wyborach powszechnych (LINK).
Jedzie facet tramwajem i dzwoni komórka. On odbiera i na cały regulator:
- Cholera! Tylko nie to!
Ludzie każą mu się uspokoić. On dalej gada i wrzeszczy:
- Cholera! Tylko nie to!
Ludzie uspokajają, więc ten przeprasza rozmówcę i gromkim głosem oznajmia:
- Proszę państwa, koledze urodził się syn i chce mu dać na imię Donald.
A cały tramwaj:
- Cholera! Tylko nie to!
Skoro było o jedzeniu żaby teraz o koninie. Pewien 19 latek w Wejherowie ukradł konia i próbował go ukryć w swoim mieszkaniu. Na 3 piętrze wieżowca. Niestety, sąsiedzi zauważyli go gdy wspinał się (z koniem) po schodach i wezwali policję (LINK).
A może to nie głód, tylko postępowe uczucie?
Facet w sklepie.
- Proszę mi pokazać tą dmuchana lalę.
- Proszę bardzo.
- Kiedy ja wyprodukowano?
- W styczniu 2004.
- E, to Koziorożec. Będzie niezgodność charakterów.
Spotyka się dwóch znajomych, którzy nie widzieli się od kilku tygodni. Jeden z nich ma w uchu kolczyk z koralikiem.
- Co się stało? Zawsze byłeś takim konserwatystą, a tu nagle kolczyk w uchu?
- A co nie można?
- Można, można. A od kiedy go nosisz?
- Odkąd moja żona znalazła go w naszym łóżku.
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
Pierwsza część relacji jest TUTAJ.
The Chameleons
- Ile szliśmy od sceny do sceny? Chyba jakieś 5 minut, ale na razie jest luźno, zobacz dopiero walą tłumy.
- Łatwo nie będzie. Ciekawe czy da się bliżej podejść?
- Zrobiliśmy już manewr oskrzydlający, a dalej są barierki i prawdziwa strefa VIP.
- Zostajemy tu. Za chwilę The Chameleons. Nie znam dogłębnie ich twòrczości ale co nieco słyszałem - mówi Mr. Colourbox
- Oho wokalista w koszulce Sex Pistols, takiej jak moja, w domu. Swój gość.
- To Brytole, zespół z początku lat 80.
- Faktycznie, brzmią po naszemu. Swoi goście. Chociaż może za bardzo akustycznie, jakby im bas nie dojechał. Na pewno inaczej niż w studio. Ale to przedbiegi, nim akustycy dostroją się do otoczenia to trochę fal dźwiękowych ucieknie do oceanu.
- Słyszysz? Facet śpiewa refren Transmission, Joy Division: "Dance, dance, dance, dance, dance, to the radio"
- No przecież mówiłem, że to swoi goście.
- Zaraz zagrają swojsi
Clan Of Xymox
Dla nas to gotycko-nowofalowa legenda z czasów najlepszych, bo przecież 1988 to ich słynny występ na Festiwalu Marchewka w Hali Gwardii, który tak często wspominamy.
- Ale tam była "trochę" gęściejsza atmosfera.
- Nie da się opisać słowami.
- Dobra pchaj się do przodu, zmiana muzy, część publiki odpływa na inne sceny.
- Ciekawe jak tutaj zmieniają scenografię i instrumenty, przecież nic się nie dzieje…
- O, już się zmienia! Samo!
I rzeczywiście. Okazuje się, że scena jest obrotowa, podzielona na pół wysokimi plecami, na których zawieszono ogromny ekran LED. I gdy po tej stronie występuje pierwszy wykonawca, to z tyłu, za plecami, na drugiej połówce sceny technicy przygotowują sprzęt kolejnej grupy. Pierwsi kończą, scena się obraca i wjeżdżają kolejni, od razu gotowi do gry.
- Sprytne, dzięki temu praktycznie nie ma przerw między występami, tyle co odwrócić scenę na drugą stronę.
- Szkoda, że jest tak jasno.
- Żeby tylko Ronnie nie wyparował…
- Jak Drakula za dnia?
- Zaczynają od There’s No Tomorrow - my już od jakiegoś czasu jesteśmy wyznawcami tego przesłania, więc nam w to graj, zwłaszcza że jest melodyjnie.
Ale teraz będą same niestety. Niestety ich festiwalowy set to tylko pięć piosenek. Niestety granie takiej, dość mrocznej muzyki w pełnym słońcu, trochę mija się z celem. Niestety atmosfera jest plażowa, a nie pełna dymów, cieni i błysków. Niestety muzykom też to raczej nie pasuje i zapewne czują się tu jak nietoperz wypuszczony z ciemnej groty na światło dnia.
Na szczęście są też elementy na szczęście:
- Na szczęście w kwietniu 2023 widziałem ich w optymalnych warunkach: w pokopalnianym klubie Wiatrak w Zabrzu, gdzie było wszystko co miało być.
- A ja w czerwcu w Vancouver. Po koncercie miałem szczęście pogadać z Ronniem, wspominał Marchewkę.
- A ja na szczęście za 2 miesiące zobaczę ich jeszcze w Warszawie.
- No to masz szczęście.
Dla nas Clan of Xymox to gwiazda i z pewnością jeden z głównych powodów, dla których się tu znaleźliśmy. Plaża w Los Angeles o godzinie 14 to nie jest ich ulubione środowisko do występu na scenie. Ale cóż, kontrakt trzeba było wypełnić. Podeszli do tego profesjonalnie i zagrali skoncentrowani, być może nawet za bardzo. Wszystko było dopięte, bo stali na świeczniku, a raczej na słonecznej patelni, zabrakło więc spontanu, który oferują, grając w klubach. Niedosyt pozostawił też repertuar. Bo jak tu porównać 5 piosenek do tych 21 zagranych w Zabrzu? No cóż, granie festiwalowe to inne granie, a na rynku amerykańskim inaczej odbierają nową lub zimną falę niż u nas w Polsce.
- Ale jak na mało sprzyjające okoliczności obroniły się "Emily" i "She" zagrane z należytym wykopem.
- I na szczęście zakończyli występ "A Day" z drugiej płyty.
- Na szczęście Day się dopiero zaczął i czas najwyższy uzupełnić poziom kartonikowych soczków.
- Nigdy wcześniej nawodnienie nie kosztował mnie tyle co tu. Pomimo że woda jest za darmo. How nice.
Jednak nie ma czasu by się rozczulać, bo oto już trzeba gnać biegiem na drugą stronę plaży, ponownie pod scenę oznaczoną kolorem niebieskim.
W takiej sytuacji głęboki, piękny i żółty piaseczek, na którym tak przyjemnie się można uwalić, teraz jest piachem z piosenki Bajmu "Tylko piach! Suchy piach! Tylko piach! Suchy piach!" i nie leci się po nim jak na skrzydłach, a raczej brnie, w czym lejący się z nieba żar wcale nie pomaga. Tymczasem tam przed nami słychać już…
OMD (Orchestral Manoeuvres in the Dark)
czyli Orkiestrowe Manewry, ale znowu nie w Ciemności, a w jasności, co w przypadku tej grupy akurat nie przeszkadza, bo przecież chyba wszyscy znamy jej wesołe melodie. A że teksty niekoniecznie radosne? Tym się nie przejmujemy.
Podobno na wstępie Andy McCluskey zapowiedział że dziś będą grane same przeboje ze względu na półgodzinny limit, a więc nie zaserwują żadnego przynudzania, ale o tym dowiadujemy się dopiero później, bo docieramy w okolicach drugiej lub trzeciej piosenki
Oczywiście przy tych dźwiękach nie wypadałoby siadać, bo mogłoby to stanowić potwarz dla tryskającego energią frontmana. Jak on to robi? Facet ma 64 lata i zaprawdę szaleje na scenie, poruszając się w charakterystycznym dla siebie, specjalnie wypracowanym stylu. Wygląda to trochę jak choroba św. Wita, ale co najwyżej zaraża humorem. Andy dość dziwne wymachuje rękami, jakby uruchamiał wiatraki produkujące odnawialną energię. Może warto samemu popróbować? On najwyraźniej się nie starzeje. Ludzie dookoła kręcą się na piasku i w mig podchwytują dźwięki kolejnych hiciorów, z których zespołowi udaje się zagrać dzisiaj tylko 10. Z pewnością zabrakło ulubionego walczyka Maid of Orleans, a wyróżniło się So In Love i finałowy Enola Gay. Można śmiało powiedzieć, że był to sprawnie i żywiołowo zagrana próbka możliwości zespołu, przy której tłumy i tak świetnie się bawiły.
- Ja pamiętam jeszcze występ w Warszawie na Stadionie X-Lecia w 1986 r. potem był jeszcze jakiś sylwestrowy piknik we Wrocławiu, ale prawdziwe zaskoczenie przeżyłem w 2018 r. gdy obejrzałem OMD w Warszawie, w kameralnym klubie Progresja i zacząłem odbierać ich przekaz w całkiem inny sposób. A teraz nagrali nową płytę i ponownie mają zagrać u nas w klubie i oczywiście się wybieram, bo to całkiem inna bajka.
- A ja - wspomina Mr. Colourbox - OMD widziałem pierwszy raz w 2011, bodaj 2 lata po ich powrocie na scenę. Fantastyczny koncert, świetna zabawa. Od tamtej pory oglądałem ich dwukrotnie i za każdym razem byli w doskonałej formie. Zresztą nie inaczej było dzisiaj. OMD potrafi rozgrzać każdą widownię, zarówno wielotysięczną, rozlaną w plenerze, jak i skondensowaną w małej sali.
W tym miejscu jedyne rozczarowanie możemy skierować do organizatorów, bo o tej samej godzinie, na scenie nr 3, czyli na żółtej TIKI, wystąpiła kapela
T.S.O.L.
czyli kalifornijskie hardkorowe panczury. Pamiętamy ich jak przez mgłę, bo byli puszczani w radiu w latach 80 przez pana Piotra Kaczkowskiego (ukłony!), a my niestety nie opanowaliśmy jeszcze sztuki bilokacji. A gdybyśmy się na chwilę rozdzielili, to umarł w butach. Szukaj potem ziarnka piasku na plaży. Ale gdyby jakimś cudem udało nam się przenieść pod żółtą scenę, nic by nas nie zatrzymało, by rzucić się w pogujący młyn, a wtedy reszta wieczoru mogłaby już inaczej wyglądać. Nigdy nie wiadomo co lepsze: szybka śmierć czy długie dogorywanie :)
Być może więc los tak chciał, że zaaferowani polecieliśmy w stronę gwiazdy OMD i w danym momencie chyba nawet zapomnieliśmy o T.S.O.L. A potem było już za późno. Z filmików wynika, że było energetycznie i z wyładowaniami.
I tu mała dygresja logistyczna: musieliśmy trzymać się naprawdę blisko siebie i wykonywać różne czynności synchronicznie, co w przypadku jedzenia i picia wychodziło nam jak zwykle perfekcyjnie, a w przypadku przyziemnych efektów ubocznych - wymagało momentami poświęcenia i zrozumiałego zrozumienia. Ale co tam. Nie takie rzeczy od czasów szkolnych wspólnie odstawialiśmy.
Gdy za plecami gra na rockowo zespół Violent Femmes my ładujemy akumulatory w koncertowym barze. W końcu najwyższy czas by się posilić. Oraz posilić. Siedzimy więc sobie - tym razem w namiocie gastronomicznym i gadamy o głupotach, chociażby o tym, jak sobie radzi Ten Trzeci, który został w pokoju i czy udało mu się do tej pory ocknąć. W planach miał pojechać do miasta, wsiąść do pociągu byle jakiego, przejechać się wzdłuż wybrzeża, albo pochodzić po plaży, albo coś porobić. Yhmmm. Zobaczymy.
My natomiast ponownie stajemy przed wyborem wykonawcy: albo The Cardigans albo Devo.
Devo
to amerykańska kapela postpunkowa, trochę podobna w stylu do B’52, również założona na jednym z tutejszych uniwersytetów w latach 70. Devo największą popularność zdobył na rynku amerykańskim, grając czasem rockowo, czasem zabawnie, czasem coverując innych wykonawców. Zespół dał się zapamiętać ze stylowych strojów i charakterystycznych, futurystycznych, cylindrycznych kapeluszy w kształcie piramidy. My jednak nie mamy z nimi związanych żadnych większych wspomnień, a jak wiadomo: muzyczne gusta to w połowie właśnie wspomnienia. Odbijamy więc na drugi koniec plaży, w stronę sceny DARKER.
The Cardigans
Jako że jest już całkiem wesoło, wciskamy się na występ szwedzkich Kardiganów. Nina Persson wyśpiewuje słodkim głosikiem znane, chwytliwe pioseneczki o miłości, jak choćby Lovefool i My Favourite Game, a w tym samym czasie nad Los Angeles powoli gaśnie słońce i szara kotara obiecująco, acz na razie powoli zasnuwa niebo. Nareszcie! Bo ile można się męczyć pod tą cholerną lampą.
Band na scenie gra uczciwie, z rockowym zacięciem, jednym słowem: jest sympatycznie, choć oczywiście bez wzlotów, bo na te liczymy za chwilę. Grunt, że również bez upadków.
A obecnie zajmujemy strategiczne pozycje, stosunkowo blisko barierek, ale trochę z boku, na skrzydle, by w odpowiednim momencie wykazać gotowość do szybkiej kontry. Logistykę mamy już obcykaną.
Soft Cell
Zostajemy więc przy tej samej scenie, bo oto przekręca się obrotowa dekoracja, a dla nas jakby domykało się kolejne koło historii. Tę znajomość zawdzięczam nieocenionemu Tomkowi Beksińskiemu. Byliśmy w drugiej klasie ogólniaka, gdy pojawili się Romantycy Muzyki Rockowej, czyli audycja radiowa z naszą muzyką. I tym razem to chyba Soft Cell był głównym triggerem, który odpalił pomysł przyjazdu tutaj. Na tamte czasy płyta Non-Stop Erotic Cabaret spadła jak grom z jasnego nieba. Była po prostu inna, świeża, muzycznie czysto rozrywkowa, a tekstowo podobno aż nadto (‘podobno’ bo przecież wtedy tekstów za bardzo nie słuchaliśmy) i w ten sposób rozświetliła naszą szarzyznę. Gdyby pojawiła się w innym czasie, w innym miejscu moglibyśmy jej nawet nie zauważyć, ale kto to wie? A wtedy przegrywaliśmy ją na kasety na pożyczonym, kosmicznym, 2-głowicowym AKAI HX-3.
Potem zespół coś tam jeszcze nagrał, nie powielając sukcesów, a ostatecznie się rozpadł. Marc Almond kontynuował działalność artystyczną i co jakiś czas wpadało nam w ucho to lub tamto, nawet w postaci ballad oraz singli solo lub w duetach. Jednakże zawsze to było rozpoznawalne i ciekawe, gdyż jest artystą obdarzonym charakterystycznym, emocjonalnym i wyrazistym głosem. Mimo to jest wokalistą raczej niedocenianym, często zapominanym.
Nie wierzyliśmy więc, że kiedykolwiek uda się zobaczyć ich jako zespół na żywo, ale w 2022 roku ukazała się teledysk Purple Zone - nagrany wspólnie przez Soft Cell i Pet Shop Boys. I gdyby zmrużyć oczy, wyłączyć wizję i zostawić fonię, to przenieślibyśmy się gdzieś do połowy lat 80-tych. A teraz wylądowaliśmy na festiwalu w Los Angeles zamykając jakiś tam rozdział: w sumie też trudno w to uwierzyć.
Nie zawiedliśmy się co do poziomu występu, był to jeden z najmocniejszych punktów festiwalu.
Zaczęło się dość logicznie, od piosenki Memorabilia, która w 1981 ukazała się na stronie B singla Tainted Love, a na pierwsze wydanie albumu się nie załapała, dopiero jako suplement do reedycji. Rewelacyjnie wybrzmiała piosenka Heat z drugiego, studyjnego albumu. Soft Cell autentycznie porwał publikę.
Po prawdzie liczyliśmy, że zagrają więcej kawałków z Non Stop Erotic Cabaret, a zasadniczo - dla nas - mogliby odtworzyć cały ten album, natomiast pojawiły się z niego tylko 4 piosenki: Seedy Films, Chips on My Shoulder, Tainted Love i na koniec Sex Dwarf. Ten ostatni oglądaliśmy już z oddalenia, wykonując tanecznym krokiem manewr oskrzydlający, bo trzeba było gnać pod następną scenę. Wrrrrr. Pośpiech okazał się niepotrzebny, bo coś tam nawaliło i ostatecznie musieliśmy czekać na kolejny występ… próbując ogarnąć umysłem to, co słyszeliśmy jeszcze chwilę temu.
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis - tego nie znajdziecie w mainstreamie.