sobota, 8 sierpnia 2020

The Freuders i ich nowa płyta Warrior - rodzi się wielka gwiazda muzyki alternatywnej

Przyznam z pewnym niemałym wstydem, że nie znałem. Tym bardziej mi wstyd, bo najnowsza płyta the Freuders pt. Warrior to absolutne mistrzostwo świata, mało tego to szóste wydawnictwo grupy z Warszawy. Ale po kolei. 

Zacznijmy od dyskografii, bo trzeba będzie ją nadrobić. Zaczęli w 2011 epką Hikikomori z pięcioma piosenkami. Później był singiel  Uroboros z 2014, w 2015 wydali Against, a pierwszy pełny album - 7/7 ukazał się w roku 2015 (zawiera 15 piosenek). Epkę Omniform nagrali w roku 2018. Wychodzi na to, że bazując na dyskografii z Bandcamp omawiamy dziś album to druga pełna płyta. 

Co usłyszymy w muzyce The Freuders? To specyficzny koktajl w skład którego wejdą brzmienia takich zespołów jak Tool, A Perfect Circle, Cinema Strange, Porcupine Tree, i Bauhaus a wokalnie na pewno Riverside. Czy to jest wtórne? Odpowiedź brzmi: Nie. I powiem więcej, to jest znakomity kawałek muzyki - mamy tutaj nieco post punka, nieco psychodeli, trochę progrocka a wszystko z charakterystyczną nutką depresyjnych i nostalgicznych klimatów. Jest bardzo, ale to bardzo dobrze.

Fot. P. Chmolowski  

Patrząc na zdjęcia zespołu łatwo dowiedzieć się skąd recepta na taki koktajl. Chłopaki żółtodziobami już nie są... coś jak brytyjski Portrayal (zrobiliśmy z nimi wywiad TUTAJ), którzy wchodząc na rynek od razu walą na odlew, w efekcie uzyskując rozłożenie słuchaczy na łopatki. 

Dobra - pora na omówienie zawartości albumu. Promuje go teledysk piosenki otwierającej album, czyli Hannibal...


Jak na otwarcie wybór doskonały, coś jak Dark Entries Bauhaus. Piosenka lekko przypomina mi Hebenon Vial zespołu Cinema Strange, zresztą posłuchajmy: 


Będzie okazja zapytać panów z the Freuders o inspirację, bo wkrótce opublikujemy wywiad i obszerny materiał o zespole.

Tymczasem po znakomitym wręcz powalającym wstępie, z krótkim tekstem opowiadającym o tym że Zło czai się praktycznie wszędzie, przychodzi pora na drugi utwór... Jest nim Trauma Coma. Wolno rozkręcający się ze świetnym wokalem, przechodzi w mocny niemalże krzykliwy refren:

Another sire
Another liar
Another sire
Another liar
Another

Znowu tekst piosenki zbudowany jest na podobnej zasadzie jak Hannibal - mamy zwrotkę - czyli krótki komunikat i refren. 

Chcę się obudzić i pożeglować do innego kraju
Chcę się obudzić i dostać na inną stację
Chcę się obudzić - uciec windą
Chcę wstać, ale ciągle tkwię w śpiączce

 

Mamy za sobą dwa znakomite utwory i zawsze w takiej chwili można zadać sobie pytanie - czy może być lepiej? I pierwsze rytmy kolejnej piosenki, jaką jest Pulse, szybko pozbawiają nas wątpliwości. Owszem może. Ten bas... ten rytm, ten klimat. No i znowu świetny wokal. Piosenka niesie ze sobą optymistyczne przesłanie - mimo że jest w dość nostalgicznym klimacie. Nie poddawaj się. Ogólnie główną zaletą piosenek z tego albumu są dość proste pod względem językowym teksty - to dzisiaj ważne dla międzynarodowej publiki stąd wróżymy albumowi, między innymi z tego względu, wielką karierę. 

Warrior - tytułowa piosenka nie jest zła i nie odstaje od poziomu, ale przecież nie możemy w tym wpisie wszystkiego dokładnie streszczać. Po nim Dijuth  z nieco wolniejszym rytmem, bardzo nastrojowy. Chyba jeden z najbardziej toolowych utworów na albumie. Choć teledysk jest dość cukierkowaty (nie można było tego zagrać live?)...

Live choćby tak:

Swoją drogą chyba zbytnio się nie mylimy twierdząc, że od di-Ju-th do Ju-di-th prowadzi bardzo krótka droga. Niemniej jest moc! Ogólnie brzmienie zespołu to absolutny majstersztyk, warto tutaj wyróżnić Nebula Studio i kunszt inżynierski Tomasza Stołowskiego, oraz realizatora Jacka Miłaszewskiego

I gdy tak po tych pięciu piosenkach zdaje się, że wiemy co będzie dalej, że będzie poprawnie, melodyjnie i znakomicie nagle coś się zmienia. I to na dobre, bowiem pojawia się piosenka numer sześć czyli Maria Stuart, której wstęp wróży nieco bardziej psychodeliczne klimaty. Artyści sami zresztą piszą tak o sobie i swojej muzyce: Delikatny zapaszek cmentarza, albo emanacja czarnej dziury. Muzyczne połączenie Dennisa Rodmana i twórczości Salvadora Dali. Chłodno i bez przebaczenia. I właśnie taki klimat odnajdujemy w tej piosence, jednej z lepszych na albumie, choć jak dotąd poziom nie siada ani na moment. Ciekawym zabiegiem jest zmiana rytmu po 3 minucie, fajnie się słucha rozległych solówek rodem z progrocka, zresztą cały album nie nuży schematyzmem znanym z muzyki postpunkowej. Dotąd nie można się nudzić. 

Do końca pozostały trzy piosenki. Barbed Wire, Tension i Anamnesis III. I tutaj pojawia się mały problem. Pierwszy z wymienionych utworów jest chyba najsłabszym na płycie, nic by się nie stało, gdyby go pominąć. Tension jest, w porównaniu z resztą materiału, również średni. 

Ale mamy jeszcze coś - album bowiem kończy, wykonany z supportem Łukasza Żurkowskiego udzielającego się wokalnie i jednocześnie autora tekstu, utwór Anamnesis III. Łkająca na początku gitara niczym z najlepszych czasów Latimera z Camel, czy Marillion z epoki Chelsea Monday, zapowiada ciekawy finał, i tak rzeczywiście jest. Piosenka epatuje powagą:

Otwórz i wyciągnij
Zza ciasnych myśli
Co się w duszy krztuszą
Potem mnie zabierz
Zamroź moją krew

Znowu podchodzisz
Cichym krokiem
O zmroku częściej
Niż za dnia
Bez obaw przecież wiesz
Zaproszę Cię
Kolejny raz

Nie mogę usnąć
Już od trzech dni
Unoszę się i opadam
Pustym wzrokiem krążę
Po ścianach
Niech umilkną
Wszystkie myśli
Dzisiaj staje się
Tym złym

Jasne błyski
Karmią zmysły
Dziś już nie chce
Już nie muszę
Proszę nie
Nie broń mnie

Znowu podchodzisz
Cichym krokiem
O zmroku częściej
Niż za dnia
Bez obaw przecież wiesz
Zaproszę Cię
Kolejny raz

To doskonałe zakończenie, być może nawiązuje nieco tekstem do otwierającego album utworu Hannibal, a może nam tylko tak się wydaje... I znowu mamy zmianę rytmu koło 4 minuty, jest ostro, znakomicie, tak jakby zespół na ostatnich metrach finiszował, żeby pozostawić nas z przekonaniem bardzo dobrze wykonanej roboty, bo taką niewątpliwie jest album Warrior


A na końcu, kiedy Anamnesis III się wycisza coś powinno jeszcze być... Grzmot, wybuch - tego wyraźnie brakuje, po takim finiszu powinno nastąpić ostre pierdolnięcie! Aż prosi się coś takiego, jak choćby tutaj:


Reasumując, jest świetnie i wrócimy do twórczości zespołu na naszym blogu nieraz. Album zawiera 9 piosenek, jeśli pominęliby dwie, nieco słabsze, nic by się nie stało. Reszta to znakomite utwory, stawiające The Freuders na piedestale młodych i najbardziej obiecujących gwiazd rocka alternatywnego. To niekwestionowane plusy. 

Za minusy uznajemy, poza wspomnianymi dwoma piosenkami, średniej jakości okładkę. Nie każdemu musi się podobać, nie chcemy nikomu robić przykrości, nie jest artystycznie zła, niemniej naszym zdaniem nie pasuje do zawartości muzycznej albumu. W tej kwestii bowiem, co najmniej od czasu Sgt. Pepper Beatlesów ustalono, że okładka uzupełnia zawartość muzyczną. Pamiętajmy, że znaczna większość słuchaczy sięga po płytę właśnie z powodu okładki. Peter Hook z Joy Division do dziś uważa, że płyty zespołu są kupowane głównie z powodu okładek. Jeśli tą się sugerować, album Warrior zdaje się zawierać coś w stylu glam rocka. Ale to już kwestia do dyskusji, i nie zmienia faktu, że od dziś kibicujemy zespołowi, i zapowiadamy ciąg dalszy, jakim będzie wywiad.

A kiedy już the Freuders zrobią wielką, światową karierę mamy nadzieję, że nie zapomną oo naszym skromnym blogu, na którym codziennie pojawia się coś nowego. 

Dlatego czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

Płyta jest do odsłuchania i zakupienia TUTAJ.

Dziękujemy zespołowi za możliwość odsłuchania albumu i kontakt.

Na koniec gratis: 


The Freuders, Warrior, 2020, producent: The Freuders, tracklista: Hannibal, Trauma Coma, Pulse, Warrior, Dijuth, Maria Stuart, Barbed Wire, Tension, Anamnesis III feat. Żurkowski.    

piątek, 7 sierpnia 2020

O tym jak OMD nagrali singla Electricity: Kto zabił Martina Hannetta? - streszczenie książki Colina Sharpa cz.9

Jakiś czas temu zaczęliśmy na naszym blogu streszczać książkę Colina Sharpa o jednym z największych realizatorów nagrań w historii, i jednocześnie twórcy Manchester Sound, Martinie Hannettcie. Pierwsza część opisu dostępna jest TUTAJ, druga TUTAJ, trzecia TUTAJ, czwarta TUTAJ, piąta TUTAJ, szósta TUTAJ, siódma TUTAJ a ósma TUTAJ.

W kolejnych rozdziałach Colin Sharp przedstawił urywki z wczesnej młodości Hannetta, opis jego doświadczeń z narkotykami, byliśmy świadkami narodzin pierwszych niezależnych wytwórni płytowych Manchesteru, oraz co najważniejsze, mogliśmy odczuć klimat towarzyszący powstawaniu nagrań takich gwiazd jak John Cooper Clarke, Durutti Column czy Joy Division.    

Dzisiejsza część, o dziwo niezwykle krótka (bo i epizod był krótki choć bardzo ważny) w przeciwieństwie do omawianej poprzednio, dotyczy opisu współpracy między Martinem a muzykami z zespołu OMD. Jego członkowie, czyli Paul Humphreys i Andy McCluskey wylądowali w studio Strawberry w Stockport (pisaliśmy o nim wiele razy TUTAJ), żeby nagrać ich znakomity singiel Electricity (przypomnijmy jest to FAC 6, o którym pisaliśmy TUTAJ a wnikliwie omówiliśmy TUTAJ) pod okiem samego wielkiego Martina Hannetta

Na drugiej stronie tego legendarnego singla  znajdował się utwór Almost, niemalże zapomniany... Może zatem warto go przypomnieć?
      

Kapela miała wcześniej jedynie jakieś dema nagrywane w garażach. Głównym sprawcą pojawienia się OMD w Factory była Lindsay Reade (warto zobaczyć TUTAJ) - żona Tony Wilsona, której wydawali się czarujący, przyszłościowi i otwarci na nowe trendy. 

Martin spędził dużo czasu na eksperymentach z ich klawiszami, przestrajał je żeby wydobyć z nich nowe brzmienia, a zespół był w tamtym okresie wyraźnie pod wpływem Kraftwerk.

Następnie Colin Sharp opisuje zabawną scenę, kiedy Martin podczas nagrywania z OMD zasnął i muzycy z menadżerem zastanawiali się, czy czasami nie umarł, lub nie jest w śnie narkotycznym. Jednak okazało się, że Martin z nich żartował i symulował. 

Finalnie OMD nie zdecydowali się na wersję piosenki Electricity zmiksowaną przez Hannetta. Wybrali tą bardziej komercyjną i popową. Jednakże Almost zostało utrwalone na singlu w wersji Hannetta, i to tej właśnie piosence Martin nadał niesamowity eteryczny przekaz. Do dziś członkowie OMD wspominają duchowy wkład kreatora Manchester sound w ten utwór...

Wkrótce omówimy kolejną część książki Colina Sharpa, w której streszczaniu zbliżamy się do połowy.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

czwartek, 6 sierpnia 2020

Ralph Fasanella: jeśli nie walczysz, znaczy że nie żyjesz

Malarz - prymitywista. Takim mianem określa się artystów samouków, którzy tworzą obrazy wyrastające z tradycji ludowej, czyli kolorowe, bez niuansów kolorystycznych, bez światło-cienia, za to operujące szczegółami i bardzo subiektywnym widzeniem świata... Jeśli są wykonywane z zaangażowaniem płynącym z głębi serca, są w swoim przekazie czyste, niczym rysunki dzieci, ale jeśli są wyrazem sztucznej pozy, dają w efekcie ordynarny kicz, na który nie można patrzeć bez bólu. Takim naiwnym malarzem, spoglądającym na świat oczami dziecka, był nasz rodzimy Nikifor Krynicki. Amerykanie mają także swojego Nikifora, którym jest syn włoskiego imigranta, Ralph Fasanella (1914–1997).

Zaczął malować w późnym wieku, bo dopiero w latach 40. gdy nabawił się choroby stawów i jeden z lekarzy zalecił mu gimnastykę rąk. Fasanella odkrył wówczas, że malarstwo może stać się jeszcze doskonalszym środkiem przekazu idei, niż zwykła agitacja. A trzeba nadmienić, że sprawą, której był oddany całe swoje życie, była walka klas. Krytycy amerykańscy nazywają to jego zaangażowanie walką o prawa zwykłego człowieka, orędownictwem o prawa robotników, organizacją związków robotniczych a Fasanella był po prostu lewicowym aktywistą. Sam siebie określał mianem antyfaszysty.

Nie ukończył żadnej ze szkół. Urodził się w robotniczej rodzinie i wyrósł w nowojorskim Bronksie pod przemożnym wpływem matki, feministyczna aktywistki i również antyfaszystki (ociec porzucił rodzinę w latach 20. i wrócił do Włoch). Ralph był natomiast tak dalece upolityczniony, że w latach 30. wyjechał do Hiszpanii, aby wziąć udział w wojnie domowej po stronie sił komunistycznych...  Nas jednak interesuje jego twórczość.










Malarz został odkryty w 1972 roku: Jeden z jego obrazów trafił na okładkę New York Timesa i tak się zaczęła jego popularność. Można zrozumieć dlaczego. Jego obrazy są bajecznie kolorowe, płasko malowane i pełne szczegółów. Wielkie płótna przypominają barwne kobierce, czy średniowieczne arrasy i porażają czystymi barwami. Mimo braku podstaw, artysta operował w sposób prawidłowy perspektywą linearną, porzucaną jednak tam, gdzie dochodził do głosu jego dydaktyczny zapał. Fasanella uważał bowiem, że malarstwo jest taką samą ciężką pracą, co zajęcie robotnika, więc może służyć celom propagandowym. To odpychało od niego ewentualnych marszandów i kolekcjonerów, niemniej po latach okazało się być jeszcze jednym atutem jego dzieł - stały się naiwnym obrazem jego świadomości.

Bez walki nie masz powodów aby żyć, jeśli nie walczysz, znaczy że nie żyjesz - to jedna z myśli autorstwa Ralpha Fasanelli. Na ile prawdziwa? Na jego malunkach nie widać tej walki. Mimo feerii barw ludzie na jego obrazach są masą. Poszczególny człowiek traci swoje indywidualne, niepowtarzalne cechy stając się kółkiem w machinie, mrówką w ogromnym mrowisku, smutnym elementem walki o prawa robotnicze.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

środa, 5 sierpnia 2020

Z mojej płytoteki: Kurt Riemann - Electronic Nightworks, czyli fenomen wytwórni Innovative Communications

Zacznijmy od tego, że w dziedzinie muzyki poważnej jestem kompletną nogą, nigdy się na niej nie znałem podobnie jak na bluesie i jazzie. Jednak okazuje się... i tutaj będzie puenta dzisiejszego wpisu.

W latach 80-tych w Polsce ukazały się dwa albumy z muzyką elektroniczną. To były czasy, gdy nie było Internetu, w radio o muzykę pozamainstreamową było trudno (choć było można dotrzeć, jeśli tylko się chciało) a płyty winylowe kupowało się głównie sugerując swój wybór okładkami. 

Tak też zakupiłem wtedy w Domu Książki (było coś takiego, obecnie księgarnia) płytę duetu Double Fantasy, wydaną przez wytwórnię Innovative Communications a przedrukowaną przez rodzimy Pronit (opisaną przez nas TUTAJ). Muzyka była na tyle doskonała, że postanowiłem sięgnąć po drugie, i bodajże ostatnie wydane w Polsce nagranie z tej wytwórni - płytę Kurta Riemanna pt. Electronic Nightworks. Jak się okazuje jest to jego debiut. 

Zanim nieco więcej o zawartości muzycznej, warto zwrócić uwagę na okładkę. Znakomita i wprowadzająca nas w odpowiedni klimat, mamy bowiem tutaj do czynienia z muzyką elektroniczną, a dokładnie tzw. Szkoła Berlińską (TUTAJ), której innymi reprezentantami na pewno się na naszym blogu jeszcze zajmiemy. Nietrudno dowiedzieć się więcej, wnikając nieco w bebechy wytwórni Innovative Communications. 
Okazuje się bowiem, że za przedsięwzięciem stoi sam Beethoven syntezatorów czyli Klaus Schulze, goszczący kilka razy na naszym blogu (TUTAJ), który wraz z dwoma przyjaciółmi założył wytwórnie wydającą pod skrzydłami potentata jakim jest WEA Music, mało tego samemu w niej nagrywając. Więcej o wytwórni TUTAJ. A skoro za przedsięwzięciem stoi sam Beethoven syntezatorów, to może on właśnie zachęcił młodego kompozytora Kurta Riemanna do wydania płyty na której poza klasykami muzyki poważnej w wersji syntezatorowej, znajdzie się kilka własnych kompozycji, powiem szczerze wypadających chwilami nawet lepiej niż klasyka?
Riemann zaczął przygody z muzyką już jako 10-latek, i jak to w branży bywa (patrz np. J.M. Jarre - TUTAJ) nagrywał na własną rękę na syntezatorze swojej konstrukcji. Kiedy już stać go było w wieku lat 20-tu na stworzenie w pełni profesjonalnego studia, nagrał zawartą na dziś opisywanym albumie wersję Bolero - co zajęło mu aż 3 lata... 

Po debiucie artysta wydał kilka kolejnych płyt (więcej TUTAJ), a debiut, ten najważniejszy album, omawiamy właśnie dziś.



Album otwiera kompozycja Bacha: Prelude in A Minor, która jest dość trafnym wyborem jeśli chodzi o otwarcie - pozycjonuje słuchacza i w zasadzie wprowadza w zawartość. Tak, właśnie o tym będzie, czyli klasyka elektronicznie. 

Po nim autorski Nightworks i tu jest znakomicie! Jaki debiut - bardzo melodyjny i nostalgiczny utwór, z małą nutką optymizmu, szkoda że trwa tak krótko... Jednak bardzo dobrze wpasowuje się w album. Po nim wraca klasyka - Gymnopedie E. Satie... No proszę państwa to już jest jazda na bardzo wysokim poziomie... Każdy kto zapyta o najbardziej smutny i melancholijny kawałek musi dostać odpowiedź, że to właśnie tutaj... Ze śpiewem ptaków w tle, niemniej trudno doszukiwać się w nim optymizmu... Choćby dla tej wersji klasyka należy sięgnąć po omawiany dziś album...


I jeśli zbyt mocno popadliśmy w nostalgię to szybko wydobywa nas z niej Carol of the Bells autorstwa Trada, krótko i nieco w stylu Ricka Wakemana, który w swoim czasie też się u nas pojawi. Po tym zaledwie 2 minutowym utworku pora na Abstract i Alice, oba autorstwa Riemanna. Pierwszy dość ponury, lekko w klimacie horroru, drugi natomiast znowu absolutnie znakomity. To klasyka i zapewne każdy kto polubił autorskie utwory dzisiejszego bohatera sięgnie po jego inne wydawnictwa. Stronę A kończy - Hallelujah Chorus.  Po jaką cholerę on tu jest? Zupełnie niepotrzebny - co najmniej nie w klimacie. Ja rozumiem że Handel, ale czy to było konieczne? 

Stronę B płyty wypełnia majestatyczne Bolero, nie wiem dlaczego mi kojarzący się z genialnym Polonezem z płyty Orkiestry Ósmego Dnia i Jana A.P. Kaczmarka pt. Czekając na Kometę Halleya, opisanej przez nas TUTAJ.
           
Takim oto sposobem da się polubić muzykę poważną, jeśli tylko poddana zostanie ona odpowiedniemu liftingowi... 

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

 
Kurt Riemann - Electronic Nightworks, Innovative Communication 1983, mastering: Joe Gastwirt, tracklista: Prelude in A Minor, Nightworks, Gymnopedie, Carol of the Bells, Abstract, Alice, Hallelujah Chorus, Bolero.
         

wtorek, 4 sierpnia 2020

Obrazy Henryego Martina Gassera: beznamiętna samotność

Czy lubicie sztukę socrealistyczną? Sama nazwa socrealizm działa odpychająco, a jednak jest malarz, który – według amerykańskich krytyków – był socrealistą i tworzył wybitne dzieła sztuki. Chodzi o Henryego Martina Gassera, amerykańskiego artystę, laureata ponad 100 prestiżowych nagród (ich lista TUTAJ), którego obrazami z dumą chwali się ponad 60 kolekcji muzealnych. Dlaczego tak? Powód jest prosty. Otóż Gasser ma tak się do tego socrealizmu, jaki znamy, jak Leonado da Vinci do Nikifora (nie umniejszając artyzmu temu ostatniemu).





Henry Martin Gasser (1911-1981) jest uważany za jednego z najważniejszych, współczesnych malarzy Stanów Zjednoczonych. Tworzył na terenie stanu New Jersey gdzie mieszkał prawie przez całe życie. Ukończył Newark School of Fine & Industrial Art i Grand Central Art School w Nowym Jorku a potem pobierał prywatne lekcje za pośrednictwem Art Students League, u Johna Grabacha, reprezentanta  tzw. Ashcan School. Grabach odegrał istotną rolę w życiu Gassera, zastąpił mu ojca, był jego mentorem  (wpływ  tego artysty można dostrzec we wczesnych pracach naszego dzisiejszego bohatera) a także po prostu przyjacielem. Razem ruszyli na wędrówkę po Nowej Anglii, gdzie malowali pejzaże, głównie widoki wybrzeża oraz zimowe scenki rodzajowe. Grasser nie przestał malować nawet podczas wojny oraz w podróży po Europie. Tworzył w wielu technikach, wykonywał akwarele, gwasze, malował olejno i używał tempery.




Zanim przystąpił do malowania, najpierw robił szybki szkic w terenie, i dopiero potem w pracowni z tego tworzył obraz…. Malował wszystko. Każdy widok był dla niego interesujący. Nie szukał klasycznego piękna, jego landszafty ukazują zarówno morskie wybrzeża, co przedmieścia ze zrujnowanymi domami i zapełnionymi rupieciami podwórkami. Beznamiętnie utrwalał szeregi domków, sznury z wiszącym praniem, wraki samochodów krążących wokół tego wszystkiego ludzi.  Nie malował tłumów. Zazwyczaj pokazywał pojedynczą ludzką sylwetkę, która samotnie brnie po śniegu, opiera się na lasce, spogląda na coś z uwagą… I tak każdy obraz stał się zamkniętą na płaskim kawałku podobrazia, zamrożoną na wieki chwilą. Czyżby w tym zasadzał się ów przypisywany artyście socrealizm? W odbiciu zwyczajności? Jeśli tak jest, to musimy stwierdzić, iż amerykańscy krytycy sztuki nie wiedzą, czym naprawdę był socrealizm i na czym polegał. Może to i dobrze, choć skutkiem tego amerykańskie elity flirtują z lewicowych ruchami, zapewne by wcielić w życie znaną maksymę przypisywaną zarówno Bismarckowi, jak i Piłsudskiemu, mówiącą o tym, iż za młodu trzeba być socjalistą, bo kto nie był, ten na starość będzie s…..nem. Lecz należy pamiętać o drugiej części tego porzekadła:  kto na starość socjalistą pozostał, ten jest po prostu głupi. My jednak nie musimy być ani jednym, ani drugim. Jesteśmy wolni, możemy kontemplować piękne obrazy, czytać teksty na naszym blogu i słuchać dobrej muzyki...




Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Isolations News 100: Denise Johnson i Alan Parker RIP, Opposition nagrywa nowy album, trwa sezon ogórkowy, Manson w roli czopka, pogrzeb Spotify

Zmarła  Denise Johnson, piosenkarka urodzona w Manchesterze, najbardziej znana z albumu Primal Scream Screamadelica z 1991 roku. Okazyjnie występowała m.in. z A Certain Ratio, więc wspomnienie o niej zamieścił Martin Moscrop (LINK). Miała 56 lat. We wrześniu tego roku miała wydać swój debiutancki solowy album: Where Does It Go, zawierający oryginalne kompozycje oraz covery piosenek zespołów z Manchesteru, w tym New Order, the Smiths i innych.


31 lipca zmarł także brytyjski filmowiec Alan Parker (z powodu długotrwałej choroby). Miał 76 lat. Jego filmy zdobyły łącznie 10 Złotych Globów i 10 Oscarów


Wyreżyserował także w 1982 r. film muzyczny z Pink Floyd The Wall, na podstawie ich albumu z 1979 roku o tej samej nazwie (LINK).

Aby z tematu zbiorów kosy zejść bardziej na klimaty filmowe i pinkfloydowe warto przypomnieć film Sebastiana Cosora, rumuńskiego twórcy filmów animowanych, który stworzył unikalną animację z obrazem Edvarda Muncha z 1893 r. pt. Krzyk (o Munchu pisaliśmy TUTAJ). W podkładzie muzycznym wykorzystał utwory Pink Floyd: Dark Side of the Moon i  piosenkę z 1973 roku The Great Gig in the Sky.  



Film został odkryty niedawno bo 22.07.2020 TUTAJ. Klip nawet jest ciekawy gdyby nie kilka detali. Powstał 10 lat temu a napisy na końcu stanowią 1/3 zawartości. Jak widać w mediach trwa sezon ogórkowy i ktoś po prostu nie zwrócił uwagi na datę..


 
Sezon ten polega również na odkurzaniu starych filmów. I w ten sposób pojawiła się nowa recenzja Wodnego świata, który my także dawno omówiliśmy (TUTAJ). Autor opinii (zamieszczonej w weekendowym wydaniu The Guardian) nie zadał sobie wysiłku i nie zostawiając suchej nitki na superprodukcji, pominął kilka interesujących aspektów filmu i - przede wszystkim - muzykę. 

Sezon ogórkowy = wyjechali eksperci zostali czeladnicy.

 
Choć nie wszędzie, bowiem niektórzy eksperci, jak ci z the Opposition są i pracują. Zespół zbiera fundusze na zakończenie prac nad nową płytą, zatem od soboty 1 sierpnia od 11:00 czasu brytyjskiego zaczęli sprzedawać limitowaną serię swoich albumów: w ostatnią sobotę  Breaking the Silence, 8 sierpnia Intimacy, 15 sierpnia Promises (osobno stronę A i B) a 22 sierpnia Empire Days. Koszt 50,00 GBP za album i kto pierwszy ten lepszy (LINK). Nowy album się robi, na co dowodem jest zamieszczone na oficjalnym profilu grupy zdjęcie, którym zilustrowaliśmy tą wiadomość.


Na zdjęciu Kenny Jones - dźwiękowiec zespołu, którego można było poznać podczas występu w Łodzi opisanym przez nas TUTAJ i TUTAJ, i który nawet podpisał nam się na płycie... 

Zespół wrócił po latach milczenia ze znakomitym albumem Somwhere in Between (nasza recenzja TUTAJ) i nie mamy wątpliwości, że warto czekać na kolejny, i że jak zawsze będzie to arcydzieło. 

Więcej o the Opposition ich płytach i muzyce pisaliśmy TUTAJ - pozdrawiamy Marka i chłopaków i trzymamy kciuki, czekając na ich kolejny występ w Polsce!



Za to wiemy już, że inna legenda, tym razem jednak heavy metalu - Iron Maiden wystąpi na stadionie PGE Narodowy 11 czerwca 2021. My tym gatunkiem muzyki za specjalnie się nie zajmujemy, ale w naszej młodości kochaliśmy ten kawałek: 

  
Być może ze względu na takie miłości zespół w Polsce właśnie rozpocznie swoją europejską trasę: Legacy Of The Beast Tour. Bilety TUTAJ.



Skoro mowa o miłościach muzycznych lat młodości to była też nią ta piosenka:



Śpiewa ja frontman Led Zeppelin, Robert Plant, który właśnie udostępnił strumieniowo jedną z trzech wcześniej niewydanych piosenek. Utwór nosi tytuł Charlie Patton Highway (Turn It Up - Part 1). Pojawi się on na limitowanej edycji na 2 CD obejmującej Digging Deep w dniu 2 października (LINK).




Pozostając w obszarach cięższych brzmień - Marilyn Manson wydał teledysk do swojego nowego singla We Are Chaos. Piosenka jest utworem tytułowym z jego nadchodzącego albumu, którego premiera zaplanowana jest na 11 września.



Pomijając fakt, że odchudzony Manson wciela się w m.in. rolę czopka, internauci na YT od razu dostrzegli mocne wpływy Davida Bowiego. Nie czarujmy się, czasy w których MM tworzył takie perły jak Antichrist Superstar, Mechanical Animals czy znakomity koncertowy The Last Tour on Earth nigdy nie wrócą. Pora pomyśleć o emeryturze...


 
Na koniec pozytywna wiadomość. Prezes Spotify Daniel Ek zachęca artystów do częstszego wydawania swoich utworów na tej platformie, aby mogli odnieść większy sukces finansowy (LINK). Zachęca czyli coś nie idzie, oby zatem jak najszybciej na poniższym breloku pojawił się streaming ...



My mówimy jasno. Mamy swoje winyle, w papierowych okładkach i głęboko gdzieś Spotify i tego typu badziewie. 

Bo jeśli w końcu nastąpi śmierć termiczna wszechświata i wyłączą prąd, a wraz z nim te wasze wynalazki, my będziemy mogli słuchać dalej śmiejąc się wszystkim prezesom prosto w twarz...


Dlatego jeśli macie ochotę pokręcić korbką z nami, zwłaszcza że to nasze setne newsy - czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.