niedziela, 10 marca 2024

Nasza relacja: Darker Waves Festival, Los Angeles 18.11.2023. cz.2: The Chameleons, Clan of Xymox, OMD, T.S.O.L., Devo, The Cardigans i Soft Cell

Pierwsza część relacji jest TUTAJ.

The Chameleons

- Ile szliśmy od sceny do sceny? Chyba jakieś 5 minut, ale na razie jest luźno, zobacz dopiero walą tłumy.

- Łatwo nie będzie. Ciekawe czy da się bliżej podejść?

- Zrobiliśmy już manewr oskrzydlający, a dalej są barierki i prawdziwa strefa VIP.

- Zostajemy tu. Za chwilę The Chameleons. Nie znam dogłębnie ich twòrczości ale co nieco słyszałem - mówi Mr. Colourbox

- Oho wokalista w koszulce Sex Pistols, takiej jak moja, w domu. Swój gość.

- To Brytole, zespół z początku lat 80.

- Faktycznie, brzmią po naszemu. Swoi goście. Chociaż może za bardzo akustycznie, jakby im bas nie dojechał. Na pewno inaczej niż w studio. Ale to przedbiegi, nim akustycy dostroją się do otoczenia to trochę fal dźwiękowych ucieknie do oceanu.

- Słyszysz? Facet śpiewa refren Transmission, Joy Division: "Dance, dance, dance, dance, dance, to the radio"

- No przecież mówiłem, że to swoi goście.

- Zaraz zagrają swojsi

Clan Of Xymox

Dla nas to gotycko-nowofalowa legenda z czasów najlepszych, bo przecież 1988 to ich  słynny występ na Festiwalu Marchewka w Hali Gwardii, który tak często wspominamy.

- Ale tam była "trochę" gęściejsza atmosfera.

- Nie da się opisać słowami.

- Dobra pchaj się do przodu, zmiana muzy, część publiki odpływa na inne sceny.

- Ciekawe jak tutaj zmieniają scenografię i instrumenty, przecież nic się nie dzieje…

- O, już się zmienia! Samo!

I rzeczywiście. Okazuje się, że scena jest obrotowa, podzielona na pół wysokimi plecami, na których zawieszono ogromny ekran LED. I gdy po tej stronie występuje pierwszy wykonawca, to z tyłu, za plecami, na drugiej połówce sceny technicy przygotowują sprzęt kolejnej grupy. Pierwsi kończą, scena się obraca i wjeżdżają kolejni, od razu gotowi do gry.

- Sprytne, dzięki temu praktycznie nie ma przerw między występami, tyle co odwrócić scenę na drugą stronę.

- Szkoda, że jest tak jasno.

- Żeby tylko Ronnie nie wyparował…

- Jak Drakula za dnia?

- Zaczynają od There’s No Tomorrow - my już od jakiegoś czasu jesteśmy wyznawcami tego przesłania, więc nam w to graj, zwłaszcza że jest melodyjnie.

Ale teraz będą same niestety. Niestety ich festiwalowy set to tylko pięć piosenek. Niestety granie takiej, dość mrocznej muzyki w pełnym słońcu, trochę mija się z celem. Niestety atmosfera jest plażowa, a nie pełna dymów, cieni i błysków. Niestety muzykom też to raczej nie pasuje i zapewne czują się tu jak nietoperz wypuszczony z ciemnej groty na światło dnia.

Na szczęście są też elementy na szczęście:

- Na szczęście w kwietniu 2023 widziałem ich w optymalnych warunkach: w pokopalnianym klubie Wiatrak w Zabrzu, gdzie było wszystko co miało być.

- A ja w czerwcu w Vancouver. Po koncercie miałem szczęście pogadać z Ronniem, wspominał Marchewkę.

- A ja na szczęście za 2 miesiące zobaczę ich jeszcze w Warszawie.

- No to masz szczęście.

Dla nas Clan of Xymox to gwiazda i z pewnością jeden z głównych powodów, dla których się tu znaleźliśmy. Plaża w Los Angeles o godzinie 14 to nie jest ich ulubione środowisko do występu na scenie. Ale cóż, kontrakt trzeba było wypełnić. Podeszli do tego profesjonalnie i zagrali skoncentrowani, być może nawet za bardzo. Wszystko było dopięte, bo stali na świeczniku, a raczej na słonecznej patelni, zabrakło więc spontanu, który oferują, grając w klubach. Niedosyt pozostawił też repertuar. Bo jak tu porównać 5 piosenek do tych 21 zagranych w Zabrzu? No cóż, granie festiwalowe to inne granie, a na rynku amerykańskim inaczej odbierają nową lub zimną falę niż u nas w Polsce.

- Ale jak na mało sprzyjające okoliczności obroniły się "Emily" i "She" zagrane z należytym wykopem.

- I na szczęście zakończyli występ "A Day" z drugiej płyty.

- Na szczęście Day się dopiero zaczął i czas najwyższy uzupełnić poziom kartonikowych soczków.

- Nigdy wcześniej nawodnienie nie kosztował mnie tyle co tu. Pomimo że woda jest za darmo. How nice.

Jednak nie ma czasu by się rozczulać, bo oto już trzeba gnać biegiem na drugą stronę plaży, ponownie pod scenę oznaczoną kolorem niebieskim.

W takiej sytuacji głęboki, piękny i żółty piaseczek, na którym tak przyjemnie się można uwalić, teraz jest piachem z piosenki Bajmu "Tylko piach! Suchy piach! Tylko piach! Suchy piach!" i nie leci się po nim jak na skrzydłach, a raczej brnie, w czym lejący się z nieba żar wcale nie pomaga. Tymczasem tam przed nami słychać już…

OMD (Orchestral Manoeuvres in the Dark)

czyli Orkiestrowe Manewry, ale znowu nie w Ciemności, a w jasności, co w przypadku tej grupy akurat nie przeszkadza, bo przecież chyba wszyscy znamy jej wesołe melodie. A że teksty niekoniecznie radosne? Tym się nie przejmujemy.   

Podobno na wstępie Andy McCluskey zapowiedział że dziś będą grane same przeboje ze względu na półgodzinny limit, a więc nie zaserwują żadnego przynudzania, ale o tym dowiadujemy się dopiero później, bo docieramy w okolicach drugiej lub trzeciej piosenki

Oczywiście przy tych dźwiękach nie wypadałoby siadać, bo mogłoby to stanowić potwarz dla tryskającego energią frontmana. Jak on to robi? Facet ma 64 lata i zaprawdę szaleje na scenie, poruszając się w charakterystycznym dla siebie, specjalnie wypracowanym stylu. Wygląda to trochę jak choroba św. Wita, ale co najwyżej zaraża humorem. Andy dość dziwne wymachuje rękami, jakby uruchamiał wiatraki produkujące odnawialną energię. Może warto samemu popróbować? On najwyraźniej się nie starzeje. Ludzie dookoła kręcą się na piasku i w mig podchwytują dźwięki kolejnych hiciorów, z których zespołowi udaje się zagrać dzisiaj tylko 10. Z pewnością zabrakło ulubionego walczyka Maid of Orleans, a wyróżniło się So In Love i finałowy Enola Gay. Można śmiało powiedzieć, że był to sprawnie i żywiołowo zagrana próbka możliwości zespołu, przy której tłumy i tak świetnie się bawiły.

- Ja pamiętam jeszcze występ w Warszawie na Stadionie X-Lecia w 1986 r. potem był jeszcze jakiś sylwestrowy piknik we Wrocławiu, ale prawdziwe zaskoczenie przeżyłem w 2018 r. gdy obejrzałem OMD w Warszawie, w kameralnym klubie Progresja i zacząłem odbierać ich przekaz w całkiem inny sposób. A teraz nagrali nową płytę i ponownie mają zagrać u nas w klubie i oczywiście się wybieram, bo to całkiem inna bajka.

- A ja - wspomina Mr. Colourbox - OMD widziałem pierwszy raz w 2011, bodaj 2 lata po ich powrocie na scenę. Fantastyczny koncert, świetna zabawa. Od tamtej pory oglądałem ich dwukrotnie i za każdym razem byli w doskonałej formie. Zresztą nie inaczej było dzisiaj. OMD potrafi rozgrzać każdą widownię, zarówno wielotysięczną, rozlaną w plenerze, jak i skondensowaną w małej sali.

W tym miejscu jedyne rozczarowanie możemy skierować do organizatorów, bo o tej samej godzinie, na scenie nr 3, czyli na żółtej TIKI, wystąpiła kapela

T.S.O.L.

czyli kalifornijskie hardkorowe panczury. Pamiętamy ich jak przez mgłę, bo byli puszczani w radiu w latach 80 przez pana Piotra Kaczkowskiego (ukłony!), a my niestety nie opanowaliśmy jeszcze sztuki bilokacji. A gdybyśmy się na chwilę rozdzielili, to umarł w butach. Szukaj potem ziarnka piasku na plaży. Ale gdyby jakimś cudem udało nam się przenieść pod żółtą scenę, nic by nas nie zatrzymało, by rzucić się w pogujący młyn, a wtedy reszta wieczoru mogłaby już inaczej wyglądać. Nigdy nie wiadomo co lepsze: szybka śmierć czy długie dogorywanie :)  

Być może więc los tak chciał, że zaaferowani polecieliśmy w stronę gwiazdy OMD i w danym momencie chyba nawet zapomnieliśmy o T.S.O.L. A potem było już za późno. Z filmików wynika, że było energetycznie i z wyładowaniami.

I tu mała dygresja logistyczna: musieliśmy trzymać się naprawdę blisko siebie i wykonywać różne czynności synchronicznie, co w przypadku jedzenia i picia wychodziło nam jak zwykle perfekcyjnie, a w przypadku przyziemnych efektów ubocznych - wymagało momentami poświęcenia i zrozumiałego zrozumienia. Ale co tam. Nie takie rzeczy od czasów szkolnych wspólnie odstawialiśmy.

Gdy za plecami gra na rockowo zespół Violent Femmes my ładujemy akumulatory w koncertowym barze. W końcu najwyższy czas by się posilić. Oraz posilić. Siedzimy więc sobie - tym razem w namiocie gastronomicznym i gadamy o głupotach, chociażby o tym, jak sobie radzi Ten Trzeci, który został w pokoju i czy udało mu się do tej pory ocknąć. W planach miał pojechać do miasta, wsiąść do pociągu byle jakiego, przejechać się wzdłuż wybrzeża, albo pochodzić po plaży, albo coś porobić. Yhmmm. Zobaczymy.

My natomiast ponownie stajemy przed wyborem wykonawcy: albo The Cardigans albo Devo.

Devo

to amerykańska kapela postpunkowa, trochę podobna w stylu do B’52, również założona na jednym z tutejszych uniwersytetów w latach 70. Devo największą popularność zdobył na rynku amerykańskim, grając czasem rockowo, czasem zabawnie, czasem coverując innych wykonawców. Zespół dał się zapamiętać ze stylowych strojów i charakterystycznych, futurystycznych, cylindrycznych kapeluszy w kształcie piramidy. My jednak nie mamy z nimi związanych żadnych większych wspomnień, a jak wiadomo: muzyczne gusta to w połowie właśnie wspomnienia. Odbijamy więc na drugi koniec plaży, w stronę sceny DARKER.

The Cardigans

Jako że jest już całkiem wesoło, wciskamy się na występ szwedzkich Kardiganów. Nina Persson wyśpiewuje słodkim głosikiem znane, chwytliwe pioseneczki o miłości, jak choćby Lovefool i My Favourite Game, a w tym samym czasie nad Los Angeles powoli gaśnie słońce i szara kotara obiecująco, acz na razie powoli zasnuwa niebo. Nareszcie! Bo ile można się męczyć pod tą cholerną lampą.

Band na scenie gra uczciwie, z rockowym zacięciem, jednym słowem: jest sympatycznie, choć oczywiście bez wzlotów, bo na te liczymy za chwilę. Grunt, że również bez upadków.

A obecnie zajmujemy strategiczne pozycje, stosunkowo blisko barierek, ale trochę z boku, na skrzydle, by w odpowiednim momencie wykazać gotowość do szybkiej kontry. Logistykę mamy już obcykaną.

Soft Cell

Zostajemy więc przy tej samej scenie, bo oto przekręca się obrotowa dekoracja, a dla nas jakby domykało się kolejne koło historii. Tę znajomość zawdzięczam nieocenionemu Tomkowi Beksińskiemu. Byliśmy w drugiej klasie ogólniaka, gdy pojawili się Romantycy Muzyki Rockowej, czyli audycja radiowa z naszą muzyką. I tym razem to chyba Soft Cell był głównym triggerem, który odpalił pomysł przyjazdu tutaj. Na tamte czasy płyta Non-Stop Erotic Cabaret spadła jak grom z jasnego nieba. Była po prostu inna, świeża, muzycznie czysto rozrywkowa, a tekstowo podobno aż nadto (‘podobno’ bo przecież wtedy tekstów za bardzo nie słuchaliśmy) i w ten sposób rozświetliła naszą szarzyznę. Gdyby pojawiła się w innym czasie, w innym miejscu moglibyśmy jej nawet nie zauważyć, ale kto to wie? A wtedy przegrywaliśmy ją na kasety na pożyczonym, kosmicznym, 2-głowicowym AKAI HX-3.

Potem zespół coś tam jeszcze nagrał, nie powielając sukcesów, a ostatecznie się rozpadł. Marc Almond kontynuował działalność artystyczną i co jakiś czas wpadało nam w ucho to lub tamto, nawet w postaci ballad oraz singli solo lub w duetach. Jednakże zawsze to było rozpoznawalne i ciekawe, gdyż jest artystą obdarzonym charakterystycznym, emocjonalnym i wyrazistym głosem. Mimo to jest wokalistą raczej niedocenianym, często zapominanym.

Nie wierzyliśmy więc, że kiedykolwiek uda się zobaczyć ich jako zespół na żywo, ale w 2022 roku ukazała się teledysk Purple Zone - nagrany wspólnie przez Soft Cell i Pet Shop Boys. I gdyby zmrużyć oczy, wyłączyć wizję i zostawić fonię, to przenieślibyśmy się gdzieś do połowy lat 80-tych. A teraz wylądowaliśmy na festiwalu w Los Angeles zamykając jakiś tam rozdział: w sumie też trudno w to uwierzyć.

Nie zawiedliśmy się co do poziomu występu, był to jeden z najmocniejszych punktów festiwalu.

Zaczęło się dość logicznie, od piosenki Memorabilia, która w 1981 ukazała się na stronie B singla Tainted Love, a na pierwsze wydanie albumu się nie załapała, dopiero jako suplement do reedycji. Rewelacyjnie wybrzmiała piosenka Heat z drugiego, studyjnego albumu. Soft Cell autentycznie porwał publikę.

Po prawdzie liczyliśmy, że zagrają więcej kawałków z Non Stop Erotic Cabaret, a zasadniczo - dla nas - mogliby odtworzyć cały ten album, natomiast pojawiły się z niego tylko 4 piosenki: Seedy Films, Chips on My Shoulder, Tainted Love i na koniec Sex Dwarf. Ten ostatni oglądaliśmy już z oddalenia, wykonując tanecznym krokiem manewr oskrzydlający, bo trzeba było gnać pod następną scenę. Wrrrrr. Pośpiech okazał się niepotrzebny, bo coś tam nawaliło i ostatecznie musieliśmy czekać na kolejny występ… próbując ogarnąć umysłem to, co słyszeliśmy jeszcze chwilę temu.


C.D.N. 

Czytajcie nas  - codziennie nowy wpis - tego nie znajdziecie w mainstreamie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz