niedziela, 10 lutego 2019

Nav: Okruchy - opowiadanie science - fiction ilustrowane płytą Postcards from Patmos zespołu the Residents


Mike Butterworth, właściciel księgarni w Manchesterze wspomina, że Ian Curtis, który był stałym bywalcem księgarni, czytał skopiowany New Words - magazyn promujący literaturę science fiction.  Zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by  od dzisiaj na blogu poza tym co było dotychczas, pojawiały się opowiadania science fiction pisanie specjalnie dla nas. Autora znamy od dość dawna i zawsze bardzo podobały nam się Jego dzieła. Postanowił wyjść z cienia i będzie publikował. Zatem przenieśmy się do zupełnie innego ze światów... Przed Wami Nav. w opowiadaniu Okruchy, które pozwoliliśmy sobie zilustrować muzyką the Residents i ich niesamowitą płytą Postcards from Patmos.

    Grube, ciężkie warstwy chmur o burożółtym zabarwieniu powoli przesuwały się po ogromnym globie, mieszając się z eliptycznymi burzami i ciemnymi pasami, podczas gdy nieoświetlona półkula tonęła w mroku, pozbawiona szczegółów, tak wyraźnych i ostrych tam, gdzie gwiazda rzucała swoje żółtawe światło. Te promienie, które zdołały się przedrzeć przez skorupę obłoków, więzły pod nią bez możliwości odwrotu, lecz większość, odbita i rozproszona, uchodziła w przestrzeń. Jedna z takich fotonowych wiązek napotkała na swojej drodze w nicość lśniącą, twardą powłokę metalicznego ciała.

    Sunąc w doskonałej ciszy przez międzyplanetarną próżnię, sonda powoli zbliżała się do powierzchni planety, zasnutej grubymi chmurami niby ochronną zbroją. Z wolna, łagodnie, zaczęła tracić prędkość, podróżując po zacieśniającej się spirali, bliżej i bliżej celu. Wreszcie szła już z minimalną możliwą chyżością, drobny manewr obrócił lekko jej połyskujący korpus i opływowy kształt począł wkraczać w najwyższe, niezwykle rozrzedzone warstwy planetarnej atmosfery, regulując pęd pomocniczymi silnikami. Była coraz niżej, gazowa opoka stawiała bierny opór, z początku łagodny, lecz z każdą chwilą coraz bardziej zdecydowany, ostry, dziki, jakby miliony lotnych ton celowo napierały na sondę, by zgnieść ją jak łupinę, osłony termiczne nagrzewały się i żarzyły, wyły wewnętrzne dysze chłodzące, huczały silniki, zmuszone do wytężonej pracy. Wreszcie nastał koniec i napęd lądowniczy milcząco przejął kontrolę nad pojazdem kosmicznym, który łagodnie osiadł na jałowym gruncie.


    Przez pewien czas sonda stała bezczynnie, jakby próbując otrząsnąć się z pomanewrowego szoku i tylko wysokie zawodzenie wiatru rozcinało okoliczną ciszę. Zagłuszone przez wicher, z mechanicznym odgłosem otwarły się sprawnie automatyczne drzwi, a z powstałego otworu wysunęła się pochylnia, pewna i mocna, dotykając samym końcem obcej ziemi. Po niej zaś leniwie stoczył się niewielki łazik na groteskowo dużych względem swych rozmiarów kołach i począł badawczo kursować wokół podstawy sondy, podczas gdy w jej wnętrzu czujniki, wysuwające się jeden po drugim zza pancernej pokrywy, analizowały skład atmosfery i przekazywały dane do komputerów. Przygniatające ciśnienie, kwas siarkowy, tlenek i dwutlenek węgla, środowisko niezwykle trudne. Temperatura znacznie powyżej przewidywanej przez pokładowe systemy. Fakty powoli a nieprzerwanie gromadziły się w bankach pamięci.


    Tymczasem łazik oddalił się już na znaczny dystans, szybko pokonując nierówny, gorący teren, lawirując zręcznie między większymi skałami, a po mniejszych, często ostrych odłamkach przejeżdżając bez szwanku dzięki swym kołom, elastycznym i wytrzymałym. Jego antenka krążyła wokół własnej osi, badając najbliższe otoczenie falami radarowymi i utrzymując stały kontakt z sondą, do której łazik słał nieprzerwaną transmisję. Co kilka chwil przystawał, raz na pustym, twardym gruncie łagodnego wzniesienia, którego zabarwienie wahało się, od buroczerwonawego po szary o lekkim odcieniu żółci, to znów przy rozmaitych rozmiarów kamieniach, aby nawiercić je i pobrać próbkę, na miejscu przetwarzaną i analizowaną. Odnajdywał granity, bazalty, piryty i magnetyty, krzem, aluminium, żelazo, siarkę, ślady tytanu i potasu, wyraźna była obecność kwasu siarkowego, pochodzącego najpewniej z atmosfery. Do zachodu słońca - tego obcego słońca, które ledwie przebijało się przez szczelną osłonę chmur, aby oświetlić powierzchnię swoim bladym, żółtawym blaskiem - łazik jeździł niestrudzenie, wykonując swe badawcze obowiązki, aż zaplanowana procedura nakazała mu odwrót, zawrócił więc, aby przetransportować swe cenne próbki i wolno wtoczył się na pochylnię, ledwie widoczny w ostatnich promieniach zachodzącej gwiazdy.


    Upłynęła niecała godzina i z przepastnych trzewi sondy, w całkowitej już niemal ciemności, rozświetlanej jedynie wschodzącą powoli, niezwykle zniekształconą, ogromną tarczą naturalnego satelity, zaczął się wyłaniać prawdziwy mechaniczny potwór. Była to wielka, mobilna platforma, której lwią część stanowił własny silnik atomowy, dostarczający jej energii niezbędnej do rozruchu tak wielkiej masy, oraz pokaźnych rozmiarów, teleskopowe wiertło z najtwardszych materiałów, zamocowane na masywnym, dużym, ruchomym ramieniu. Ociężała ta maszyneria ruszyła naprzód, miażdżąc co drobniejsze skalne okruchy, aż zatrzymała swe stalowe cielsko na niewielkim skrawku w miarę równego podłoża i wirującym wiertłem zadała ziemi planety głęboką ranę. Rozkruszony u wejścia otworu grunt ulatywał na wszystkie strony, machina warczała wściekle, przebijając się przez kolejne warstwy, od wierzchniego, chropowatego gruntu, nadżartego kwasowym deszczem, po kolejne, coraz niższe, kopalne pokłady podłoża i skał, a jednocześnie wyrastające z ramienia chwytaki pobierały drobne próbki z każdej warstwy, przekazując je natychmiast do przebadania bogatemu asortymentowi urządzeń analitycznych. Wreszcie maszyna dotarła do końca swego zasięgu, wiertło wycofało się, zaś do otwartego w ten sposób powierzchniowego skaleczenia wprowadzone zostało inne, zakończone wysoce czułą aparaturą, która bardzo powoli, miarowo opuszczało się w głąb otworu, dokładnie sondując podziemie w promieniu wieluset metrów, by wychwycić każdy znak obiektu ukształtowanego inaczej, niż kamienne formacje, co powstały naturalnie. Badania trwały wiele godzin, przynosząc rozliczne rezultaty. W warstwach dosyć niskich trwały w wiecznym spoczynku duże, różnokształtne szkielety, przywodzące na myśl szczątki gadów, zaś w wyższych porcjach badanych ziem wypierały je kośćce coraz mniejsze, bardziej jednorodne. Dosyć wysoko tkwiły pojedyncze pozostałości istot o większych niż wszystkie pozostałe czaszkach, być może kiedyś rozumnych, towarzyszyły im zaś drobne, czworonożne szkieleciki w dużych ilościach. Wyżej nie było już nic. 


    Monstrualna platforma z trudem wjechała na powrót do rozległego wnętrza sondy, a za nią wsunęła się pochylnia i zamknęły z głośnym hurgotem automatyczne drzwi. Gwiazda stała już w najwyższym punkcie, rzucając wokół blade światło, gdy ze szczytu kosmicznego pojazdu wystrzelony został nieduży pocisk, który wzniósł się na wielką wysokość, rozpostarł metalowe skrzydła i pomknął żwawo, tnąc gęste powietrze jak nóż masło, podążając w stronę wschodu. Mały samolocik pokonywał kolejne metry i kilometry, bezustannie bombardując powierzchnię pod nim falami radiowymi szerokiego zasięgu, uzyskując, jeden za drugim, radiolokacyjne obrazy wzniesień, pagórków, głazów, równin, wgłębień, wąwozów, wybrzuszeń i kraterów. Długo trwał jego lot, aż zmienił nagle kurs i zanurkował ostro, gdyż niezawodne czujniki dały mu znać o wykryciu formy terenu odbiegającej od znanych schematów. Zawisł więc nad celem w powietrzu i uruchomił cyfrową kamerę, skrytą za osłoną pancernego szkła. Wznosił się nad sporą, burą górką, na zboczach której spoczywały tysiące drobnych kamyków, gniecionych ciśnieniem, prażonych gorącem i przeżeranych przez padający gęsto deszcz kwasu siarkowego, którego krople bezsilnie rozpryskiwały się na korpusie samolotu i tłukły z wielką mocą o podłoże. Na szczycie wzniesienia, niewyraźna w oku kamery, majaczyła ciemna, niekształtna konstrukcja dużych rozmiarów. Nieregularna masa, zrujnowana i metodycznie niszczona przez zabójcze warunki planety, stanowiła jedynie żałosny zewłok dawnego megalitu, nędzne, wypalone resztki, które swą nieosobową pamięcią mogły jedynie wspominać dawne epoki ogromu, splendoru i chwały. Inne czarne odłamy walały się u podstaw pozostałości, a odległe, rozmazane, mroczne kształty zalegały w oddali, przesłaniane przez strugi kwasowej ulewy, miotanej potężnym wichrem.


    Pośród ciemnej nocy sonda niestrudzenie trwała, opierając się szalejącej burzy, na tle nieba upiornie rozjaśnionego przez groteskowo zniekształconą, ogromną księżycową tarczę. Była gotowa do odlotu. Wszelkie pojazdy spoczywały w jej mrocznych wnętrzach, umocowane solidnie w swych lukach, aparatura badawcza schowała się z powrotem wewnątrz jej metalowego ciała, a wszelkie zgromadzone dane, bezcenne terabajty, nagrane na setki mikrodysków, leżały szczelnie i bezpiecznie zamknięte w pancernej szkatule. Reaktor atomowy od godziny pozostawał na jałowym rozruchu, gotów w każdym momencie rozpocząć manewr startu. I chwila ta nadeszła. Rozdzierający ryk przeszył otoczenie, wylot silnika zapłonął białym światłem, skałami targnął wstrząs i sonda poczęła odrywać się od gruntu, walcząc z grawitacją planety i pokonując ją, szybko wznosiła się, opuszczając niegościnną atmosferę i już za sobą zostawiła ostatnie chmury i rozcinające je mrowie piorunów. Wystrzeliwując z atmosferycznej skorupy, stanowiła jedynie niezmiernie mały punkcik na tle plamy masywnego sztormu, ale oddalała się, coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie, gdy ogromny dotąd dysk planety był już zaledwie świetlistą kropką, napęd jądrowy ustąpił anihilacyjnemu i sonda, kierowana komputerem sterującym, rozpędzała się tysiąckroć prędzej, do swej maksymalnej chyżości, będąc kosmicznym pociskiem, co chce się mierzyć z fotonami.


    Niemal tak szybko, jak światło, opuszczała obcy system planetarny, by ruszyć w kierunku międzygwiazdowej próżni, a u kresu swej podróży osiągnąć jedną z miriad otaczających ją gwiazd, ledwie widoczną żółtą plamkę. Przez wiele lat przemierzała ogromne połacie przestrzeni, przechodząc przez niezwykle rozrzedzone gazowe obłoki, niemal już nieodróżnialne od próżni, pokonując lata świetlne, a automatyczne teleskopy, sprzężone z głównym komputerem, kazały jej omijać jedynie ciemne, gęste gazowo-pyłowe chmury, skrywające rodzące się gwiazdy, gdyż tam czekałby ją straszny koniec. Gwiazda, do której zmierzała, wolno lecz stale przybierała na jasności, a gdy, po latach lotu, była już dużym, płomiennym dyskiem, sonda zwolniła, zaś komputer sterujący skierował ją w stronę trzeciej planety. Sunęła więc dalej, choć teraz już leniwie, gdyby porównać tę prędkość z jej poprzednim pędem, aż była już blisko powierzchni i rozpoczęła zautomatyzowane procedury, zacieśniając orbitalną spiralę, by gotować się do lądowania. Powoli i delikatnie weszła w niezbyt gęstą, przejrzystą atmosferę i obniżała lot, lekko tylko żarzyły się termiczne powłoki, chłodzenie pracowało cicho i sprawnie. Powierzchnia zbliżała się. Wygasł napęd atomowy i pomocnicze silniczki weszły płynnie w rytm działania, korygując wysokość i szybkość, pewnie sprowadzając sondę w dół. Ucichł wreszcie ich cichy syk, wygasł ostatni zielony płomień wydobywający się z dysz i lądowanie dobiegło końca. Wśród wszechogarniającej szarości, w płowym słonecznym świetle, sonda stała na stopionych skałach pokrywających lądowisko, naprzeciw strzaskanej w kawały wieży kontrolnej, pośrodku promiennego pogorzeliska.



The Residents: Postcards from Patmos, Ralph America/Santa Dog Records 2008, produkcja: the Residents,  tracklista:  The Winged Serpent Repents to the Father, Soulless Flies Visit the Graves of Ancestors, Cold Metal Strikes a Soldier's Bible, Stained Hands Pass the Silverware, I Wish the Remote Could Control Me, Fabrics Drape the Unseen God, There Is Power in the Chord, Silk From Spiders, Green Feathers & The Blood of Circumcision, Knees Bent, Toes Painted Orange  

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz