piątek, 7 stycznia 2022

The Nomi Song: film dokumentalny o Klausie Nomi

The Nomi Song to film dokumentalny Andrew Horna o życiu i twórczości Klausa Nomi, legendy muzyki undergroundowej (pisaliśmy o nim TUTAJ). Film został zrealizowany w 2004 roku. Interesujący początek, gdzie przeplatają się wątki dokumentalne i science-fiction bierze się to z faktu, że ludzie opowiadający swoje odczucie po spotkaniu z Klausem Nomi i jego sztuką zastanawiali się, czy ten człowiek nie jest z innego świata.

Po przytoczeniu powszechnie znanych faktów z życia artysty pojawia się dominujący w filmie wątek epizodu nowojorskiego.


Obecność Nomiego w Nowym Jorku wynikała z faktu, że pod koniec lat 70-tych, jak wspomina jedna z jego znajomych, było to miasto w którym mogłeś żyć na swoich własnych zasadach

Ludzie żyli wtedy zafascynowani sztuką Andy Warhola, przybywając do miasta nie mieli pieniędzy, skazani byli na kiepskie jedzenia, ale byli dla siebie bardzo mili. Znajomi artysty wspominają, jak trudnym było znalezienie kontekstu w którym Nomi mógłby używać swojego falsetu. Czasem śpiewał jak Maria Callas, a czasem jak David Bowie.


Manager artystyczny Klausa Nomi wspomina, jak dziwnych chwytów wtedy używano w klubach żeby zwrócić na siebie uwagę. W tym wszystkim pojawił się Nomi w swoim dziwnym stroju, niczym człowiek z innego wymiaru. Ludzie, kiedy usłyszeli jego głos zastanawiali się, czy to aby nie playback, ale on śpiewał naprawdę. Wzbudzał podczas występów emocje, zaskoczenie, a nawet płacz.


Szczególne znaczenie dokumentalne mają wypowiedzi samego Klausa Nomi jak i jego bliskich, wspominających początki kariery artysty.


Po przyjeździe do Nowego Jorku przyjaciele, poznając jego możliwości, postanowili założyć  dla niego zespół. W pierwszym eksperymentalnym składzie Nomi grał na gitarze hawajskiej (mimo że nie umiał), w składzie były też dwie tancerki, owinięte w folie.



Muzycy mieli dziwaczne stroje, wszystko niczym z jakiegoś filmu science-fiction. Swoją drogą było to dość męczące, bo pocili się podczas występów. Jeden z sąsiadów Nomiego wspomina, jak wtedy z grupą kilkudziesięciu przyjaciół założyli klub miłośników filmów science - fiction, wśród nich był oczywiście też i muzyk. Wierzyli w rychły koniec świata. 

Ron Johnsen, kiedy usłyszał zespół, postanowił zostać ich menedżerem. Już wtedy coraz większe tłumy chciały ich oglądać na żywo. Wtedy Johnsen dostrzegł potencjał i możliwości zbudowania całego image i historii Klausa Nomi. Sam artysta wspomina, jak jego matka wymieniła płyty Presleya z jego kolekcji na płyty Marii Callas, stąd on znalazł się pomiędzy tymi dwoma postaciami.



Sklep z odzieżą dla hipisów Fiorucci zaprojektował i wykonał specjalną choreografię dla Klausa Nomi - dużą literę N z drzwiami z których artysta wychodził na początku występu. Wtedy też powstało charakterystyczne logo przypominające nieco logo Batmana

Anthony Scibelli - fotograf, wspomina że Nomi był w zasadzie idealnie ucharakteryzowany do sesji zdjęciowych, zwłaszcza modnych wtedy sesji czarno-białych. Dodatkowo artysta zachowywał się jak robot.

Page Wood - dyrektor artystyczny wspomina jak doszło do zakupu kostiumu na wstęp z Davidem Bowie. Pat Gibbons - menadżer Bowiego, zapytał ich wtedy ile potrzebują pieniędzy, żeby kupić sobie odpowiednie kostiumy na ten występ. Wyjął cały rulon banknotów a Nomi i jego kolega dostali tyle ile chcieli. Po tym bardzo udanym występie odbyło się party, na którym był też Iggy Pop. Bowie obiecywał, że skontaktuje się z zespołem Nomiego ponownie, ale nie odezwał się więcej. 

Po koncercie postanowili zaprojektować dla Nomiego jego najbardziej znany strój, który wykonano w Brooks-van-Horn.




Pasją artysty, poza muzyką, było piecznie ciast. Muzycznie przyjęli filozofię, że Nomi nie udzielał wywiadów, na koncerty przywozili go ochroniarze, po nich szybko znikał. Nie kontaktował się z publiką i nie udzielał wywiadów. W szczycie zainteresowania popularność muzyka była zbliżona do popularności the Beatles.
 

W tamtym czasie zbudowano specjalną makietę wyglądającą jak suknia baletowa za którą śpiewał Nomi. Pojawiły się też specjalne parasole hipnotyzujące. Mimo ogromnego zainteresowania prasy i publiki nie było ciągle zainteresowania wytwórni muzycznych. Wtedy pojechali na trasę koncertową na wschód USA, gdzie artysta cieszył się ogromną popularnością.

Najgorsza przeprawa czekała ich w New Jersey, gdzie akurat grali Twisted Sister. Nomi miał otwierać ich występ... To było straszne doświadczenie i stwierdzili, że nie wszyscy są jeszcze gotowi na jego muzykę.


Jednocześnie Nomi był człowiekiem niezwykle samotnym. Występował w klubach gejowskich szukając przygód, a na ostrzeżenia ze strony znajomych reagował twierdzeniem, że Penicylina jest dobra na wszystko. W tym samym czasie nie opływał w luksusy, pieniądze zarabiane w trasie przeznaczał na stroje i jedzenie.


Po podpisaniu kontraktu Nomi zmienił muzyków i choreografię. Nie podobało się to jego poprzednim współpracownikom, bowiem zespół wyglądał jak kapela z lat 70-tych. Nie było w tym żadnego przemyślanego konceptu. On ciągle był znakomity, ale to już nie był ten świat Nomiego który znała publika.


Kontrakt płytowy zrujnował jego stary wizerunek i wszystko skupiło się na zarabianiu pieniędzy. RCA miało jednak kłopot jak lokować ten produkt, bo ani nie byłą to muzyka poważna, ani rock, mało tego dzieci bały się image'u artysty.


Płyta jednak po czasie stała się obowiązkową dla znawców muzyki, a Nomi stał się czołowym artystą RCA. Postanowiono wydać kolejny album za rok, a Nomi odbył trasę po Europie.


Kristian Hoffman, autor piosenek dla Nomiego wspomina jak rozczarowany był, gdy RCA nawet nie powiadomiło go o wydaniu albumu, gdzie były jego piosenki. Przed wydaniem kolejnego zadzwonili do niego i zaprosili do napisania piosenek. Uważa, że drugi album zawiera najlepsze piosenki artysty. Niestety nie zamieścili na okładce jego nazwiska jako producenta, tylko kogoś innego. Wtedy zerwał kontakty z Nomim i nigdy z nim nie rozmawiał.


Problemy zaczęły się tydzień po realizacji klipu Simple Man, gdy artysta zemdlał na przyjęciu. Później w trasie po Europie czuł się źle i leczono go antybiotykami. Po powrocie z tej trasy wiedzieli już, że nie ma dla niego ratunku. 

AIDS było wtedy nową chorobą, a gdy był w szpitalu znajomi zaczęli go unikać. Obawiali się zarażenia, inni nie chcieli widzieć jego wykończonego chorobą ciała, chcieli go pamiętać takim, jakim był...


Czytajcie nas -  codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.             

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz