piątek, 19 kwietnia 2019

Z mojej płytoteki: Kate Bush - Hounds of Love, i wspomnienie przyjaciela

Dzisiaj płyta wyjątkowa, którą chciałbym połączyć z osobistym wpisem. Kilka dni temu minęła kolejna rocznica. 

To dzięki mojemu przyjacielowi z lat szkolnych Marcinowi  poznałem ten niesamowity album. 

Tamte czasy, dla dzisiejszej młodzieży są czymś niewyobrażalnym, nie było płyt w sklepach, a jeśli to tylko spod lady. Nakłady przedruków wydawnictw zachodnich ukazywały się w tak małych ilościach, że znikały ze sklepów w minuty. Polska muzyka pojawiała się również w dość ograniczonych nakładach, a winyl używany do tłoczenia płyt był średniej jakości. Dlatego pozostawało radio, niekoniecznie polskie, i enklawa jaką były sklepy Pewexu i komisy z płytami. To był ten drugi świat, który świecił kolorami na tle szarej komunistycznej ulicy. Niestety płyty z tych enklaw osiągały tak horrendalne ceny, że były praktycznie poza zasięgiem. Pozostawali koledzy jak Marcin, którego brat – górnik zarabiał wtedy bardzo dobrze i było go stać. Kupował płyty dziesiątkami i przywoził do domu, a ponieważ po weekendzie znowu jechał na Śląsk mieliśmy z kolegą je wyłącznie dla siebie. Je i odpowiedni sprzęt do słuchania.

Marcin mieszkał z rodzicami i bratem w ogromnym, pachnącym starością baraku. Mieli tam bardzo dużo miejsca, a wkoło domu wielki ogród. Często gdy szliśmy do Marcina zrywaliśmy owoce.

A później słuchaliśmy muzyki. Zwykle w soboty i niedziele. Rodziców i brata często nie było w domu, siadaliśmy na kanapie naprzeciwko gramofonu nad którym na ogromnym wiszącym stojaku stały płyty. Obok nich masa kaset magnetofonowych.
- Znasz to? Marcin pokazywał mi okładkę nowiutkiej płyty.

- Skąd, ale o zespole słyszałem. 

- No to posłuchamy - jest niezłe

Z głośników rozlegała się muzyka, a my siedzieliśmy, czytaliśmy teksty, oglądaliśmy okładki. Wieża stereo migała zielonymi diodami. Pierwszy raz zobaczyłem czerwony winyl na którym wytłoczono płytę Exploited - On stage, i nieudolnie zamalowane, paskiem czarnej farby drukarskiej przez komunistyczną cenzurę, fragmenty tekstów na kopertach płyt wykonawców zagranicznych. Ot choćby na płycie Pink Foyd pt. Final Cut fragment: Mr. Breznev took Afghanistan... Na szczęście farba cenzorska była tak marnej jakości, że patrząc pod światło wszystko było widać. Poza tym było przecież słychać.

Pasjonowaliśmy się okładkami; pamiętam Jethro Tull, Pink Floyd, Led Zeppelin. Pamiętam pewne zupełnie egzotyczne jak Village People czy Uriah Heep... Pasjonowały nas też efekty dźwiękowe, ot choćby dziś omawiana Kate Bush z jej Hounds of Love. Rozmowa dziewczyny z wiedźmą czy efekty w piosence Under Ice były w tamtych czasach kamieniem milowym w doznawaniu tego, co można robić z muzyką. 




Wtedy też pierwszy raz usłyszałem ludzi robotów - Kraftwerk (pisaliśmy o nich TUTAJ), a Marcin był pierwszym w naszym mieście posiadaczem płyty Republiki Nowe sytuacje (TUTAJ), której oficjalne odsłuchanie odbyło się w obowiązkowym biało-czarnym stroju fanów.

Kiedyś pokazał mi swoje wyjątkowe dzieło. Wiedziałem, że maluje i rysuje, ale zawsze traktowałem to jako kaprys i nie przywiązywałem do tego wagi.

- Pokażę ci coś wyjątkowego, popatrz to mój pierwszy komiks.

Krótka kilkuobrazkowa historyjka namalowana zwykłymi farbkami plakatowymi na kartonie. Nie pamiętam o czym, ale wiem, że robiła ogromne wrażenie swoją jakością.

- Wiesz powiem ci coś w tajemnicy, nikomu o tym jeszcze nie mówiłem, wybieram się do liceum plastycznego – powiedział wtedy.

I od tamtej chwili zacząłem to jego bazgrolenie traktować inaczej. Wtedy mnie olśniło i zauważyłem, że Marcin ma zadatki na artystę, ma duszę artysty. Jest introwertykiem, dużo czyta, słucha muzyki, ubiera się jak na zwykłego nastolatka z tamtych czasów dość dziwnie, często chodzi na przykład w zapiętej pod szyję czarnej koszuli. Jest stoikiem, z ogromnym poczuciem humoru. Stronił od ludzi a kiedy podczas naszych spotkań znosił do pokoju tektury na których namalował kolejne obrazy wiedziałem, że cały swój wolny czas spędza na tworzeniu. Poprzez te książki, muzykę, sztukę tworzył, tworzył siebie i kształtował swoją artystyczną duszę. Nie marnował czasu...

Barak zburzono, zbudowano nowe osiedle i tam rodzice Marcina zamieszkali w małym wielkopłytowym mieszkaniu. Muzyki słuchaliśmy już rzadziej, w pokoju z czerwoną kanapą, który ulokowany był zaraz przy wejściu do mieszkania. Biel ścian i metraż zabiły ducha wolności unoszącej się w baraku.

Później przyszedł czas liceum, nasze drogi zaczęły się rozchodzić, bo liceum plastyczne było w mieście wojewódzkim odległym o kilkadziesiąt kilometrów. Marcin często zostawał tam na weekendy, musiał malować i rysować prace zaliczeniowe. Na studia on wyjechał do jeszcze innego wielkiego miasta, a ja do innego. Pojawiły się miłości, nowe znajomości, obaj założyliśmy rodziny i zupełnie straciliśmy kontakt.

I kiedyś przyszedł czas wspomnień, to był jeden z takich dwóch dni w roku że ma się wolny czas, do tego stopnia, że zaczynasz przypominać sobie dawne dzieje, i wtedy przypomniałem sobie o Marcinie. I o tych wszystkich ludziach, których miałem gdzieś w pobliżu siebie przez całe swoje życie. Jesteśmy my, jak i oni, zaganiani, skupieni na swoich problemach, pracy, rodzinach umykamy gdzieś do innych ludzi, miast i miejsc, i dopiero po latach, kiedy w głowie otwiera się szufladka z jakimś tematem z przeszłości, ci ludzie razem z nim wracają.

W jedną z takich niedziel, kilka lat temu - w ostatnią niedzielę letniego urlopu, kiedy miałem czas tylko dla siebie postanowiłem odszukać Marcina, pogadać przez telefon, powspominać. Jakoś z tych wszystkich młodzieńczych znajomości tej jednej zaczęło mi szczególnie brakować. W dobie Internetu znalezienie kogoś to przecież żadna wielka sztuka.

Marcin zmarł nagle, w swojej pracowni w jeden z Wielkich Piątków kilkanaście lat temu. Był doskonale zapowiadającym się, odnoszącym pierwsze sukcesy, młodym malarzem.
Podlegam charakterystycznej nie tylko dla mnie sprzeczności. Wynika ona z potrzeby skrywania i ochrony sfery prywatnej i jednoczesnego przekonania, że właśnie w prywatności rozgrywają się te istotne dla naszego człowieczeństwa sprawy, o których chciałbym mówić. Prywatność jest nie tylko cechą, ale i treścią mojego przekazu. W prywatności zdarza się przeżywać wielkie dramaty, lecz zazwyczaj są to sprawy małe i nieważne, jak mała i nieważna wydaje się nam codzienność. Prywatność jest intymna i introwertyczna, nosimy ją ze sobą wraz z poczuciem wyobcowania i trudnością kontaktu. Daje nam ona również bezpieczeństwo przyzwyczajenia i przyjazności tego, co znajome. Są w codzienności sceny, sytuacje pozornie bez znaczenia, które jednak mogą pozostawić dojmująco silne doznanie (…)

Tyle o Marcinie, a jeśli chodzi o dzisiejszą płytę, to tylko gwoli uzupełnienia dwa nazwiska: Tennyson i Herzog. Ten pierwszy jest autorem motta, a z filmu drugiego czerpała Kate Bush - dokładnie ze sceny z Nosferatu Wampir, umieszczając fragment muzyki na stronie B dzisiejszej płyty w suicie Dziewiąta Fala (pisaliśmy o tym TUTAJ). Herzog jest też wymieniony przez autorkę w podziękowaniach na albumie... 

Zatem posłuchajmy i powspominajmy tamte minione lata, kiedy słowo muzyka na prawdę coś znaczyło.


Kate Bush - Hounds of Love, EMI 1985, producent: Kate Bush, tracklista: Running Up That Hill, Hounds of Love, The Big Sky, Mother Stands for Comfort, Cloudbusting, And Dream of Sheep, Under Ice, Waking the Witch, Watching You Without Me, Jig of Life, Hello Earth, The Morning Fog   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz