Czy lubicie sztukę socrealistyczną? Sama nazwa socrealizm działa odpychająco, a jednak jest malarz, który – według amerykańskich krytyków – był socrealistą i tworzył wybitne dzieła sztuki. Chodzi o Henryego Martina Gassera, amerykańskiego artystę, laureata ponad 100 prestiżowych nagród (ich lista TUTAJ), którego obrazami z dumą chwali się ponad 60 kolekcji muzealnych. Dlaczego tak? Powód jest prosty. Otóż Gasser ma tak się do tego socrealizmu, jaki znamy, jak Leonado da Vinci do Nikifora (nie umniejszając artyzmu temu ostatniemu).
Henry Martin Gasser (1911-1981) jest uważany za jednego z najważniejszych, współczesnych malarzy Stanów Zjednoczonych. Tworzył na terenie stanu New Jersey gdzie mieszkał prawie przez całe życie. Ukończył Newark School of Fine & Industrial Art i Grand Central Art School w Nowym Jorku a potem pobierał prywatne lekcje za pośrednictwem Art Students League, u Johna Grabacha, reprezentanta tzw. Ashcan School. Grabach odegrał istotną rolę w życiu Gassera, zastąpił mu ojca, był jego mentorem (wpływ tego artysty można dostrzec we wczesnych pracach naszego dzisiejszego bohatera) a także po prostu przyjacielem. Razem ruszyli na wędrówkę po Nowej Anglii, gdzie malowali pejzaże, głównie widoki wybrzeża oraz zimowe scenki rodzajowe. Grasser nie przestał malować nawet podczas wojny oraz w podróży po Europie. Tworzył w wielu technikach, wykonywał akwarele, gwasze, malował olejno i używał tempery.
Zanim przystąpił do malowania, najpierw robił szybki szkic w terenie, i dopiero potem w pracowni z tego tworzył obraz…. Malował wszystko. Każdy widok był dla niego interesujący. Nie szukał klasycznego piękna, jego landszafty ukazują zarówno morskie wybrzeża, co przedmieścia ze zrujnowanymi domami i zapełnionymi rupieciami podwórkami. Beznamiętnie utrwalał szeregi domków, sznury z wiszącym praniem, wraki samochodów krążących wokół tego wszystkiego ludzi. Nie malował tłumów. Zazwyczaj pokazywał pojedynczą ludzką sylwetkę, która samotnie brnie po śniegu, opiera się na lasce, spogląda na coś z uwagą… I tak każdy obraz stał się zamkniętą na płaskim kawałku podobrazia, zamrożoną na wieki chwilą. Czyżby w tym zasadzał się ów przypisywany artyście socrealizm? W odbiciu zwyczajności? Jeśli tak jest, to musimy stwierdzić, iż amerykańscy krytycy sztuki nie wiedzą, czym naprawdę był socrealizm i na czym polegał. Może to i dobrze, choć skutkiem tego amerykańskie elity flirtują z lewicowych ruchami, zapewne by wcielić w życie znaną maksymę przypisywaną zarówno Bismarckowi, jak i Piłsudskiemu, mówiącą o tym, iż za młodu trzeba być socjalistą, bo kto nie był, ten na starość będzie s…..nem. Lecz należy pamiętać o drugiej części tego porzekadła: kto na starość socjalistą pozostał, ten jest po prostu głupi. My jednak nie musimy być ani jednym, ani drugim. Jesteśmy wolni, możemy kontemplować piękne obrazy, czytać teksty na naszym blogu i słuchać dobrej muzyki...
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz