Obrazy czeskiego malarza Jakuba Schikanedera (1855-1924) wypełniają postaci ludzi nieszczęśliwych. Wszystkie malowidła mają ten szczególny nastrój, który trudno wyrazić słowami. Zatopione są w gęstej i nieprzeniknionej mgle a oświetla je jesienny zachód słońca zabarwiony smutkiem. Patrząc na nie wydaje się, że poranek nigdy nie nadejdzie i na wieki zapanuje mrok nocy rozproszony jedynie żółtawym światłem latarni ulicznej…
A przecież życie Jakuba Schikanedera – patrząc z boku – było udane. Urodził się w rodzinie urzędnika celnego, w Pradze. Od dziecka zdradzał talent zarówno do malarstwa jak i muzyki, jego stryjem był przecież Emanuel Schikaneder autor libretta Czarodziejskiego fletu Wolfanga Amadeusza Mozarta. Jakub miał zaledwie piętnaście lat, kiedy rozpoczął studia na Akademii Sztuk Pięknych w Pradze, gdzie wyróżniał się talentem. Potem pobierał nauki w Paryżu i Monachium (o innych monachijczykach pisaliśmy TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ. A jednak… Po powrocie do Pragi malował głównie ciemne zaułki tego miasta zanurzone w dusznej atmosferze smutku, obnażając w ten sposób melancholijny stan swojej udręczonej duszy. Żył samotnie i prawie nie przyjmował gości. Jeśli nie malował to grał na fisharmonii. Czasem podróżował nad Adriatyk lub na niemiecką wyspę Helgoland... Zmarł podczas gry na instrumencie.
W jednej z biografii artysty ktoś zacytował myśl kompozytora Rabindranatha Tagore: Śmierć nie gasi światła; to tylko zgaszenie lampy, bo już nadszedł świt. Zdanie to najlepiej wraża nostalgiczny nastrój prac Schikanedera. I podsumowuje także jego życie.
Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz