czwartek, 7 lutego 2019

Z mojej płytoteki: Blue in Heaven - niedoceniona i mało znana chłodnofalowa produkcja Martina Hannetta

To było pod koniec lat 80. kiedy w moim domu, dzięki znajomej holenderce, wylądował numer magazynu the Rolling Stone. Gazeta jak gazeta, kolorowe ilustracje, pop i rock, ale głownie komercyjny. W zasadzie większość artykułów jałowa, ale znalazłem tam też coś dla siebie. Mały artykulik zatytułowany In the Shadow of U2, opisujący kilka ciekawych zdaniem autora brzmień, wśród nich prezentowany dziś album. 

To były czasy kiedy U2 grali jeszcze muzykę, a zdjęcie zespołu Blue in Heaven, o którym dziś mowa, wzbudziło moje zainteresowanie. Czarne koszule, skóry i obiecujący tekst inspirował do zapoznania się z ich twórczością, również ze względu na nazwisko realizatora nagrań Martina Hannetta, TEGO Martina Hannetta (TUTAJ). 

Winyl kupiłem kilka lat później przez Internet w niemieckim komisie płytowym, wysyłając pieniądze zwykłym listem. Nie zawiodłem się a dzieło zespołu z Irlandii uważam dziś za jeden z najbardziej niedocenionych albumów w historii muzyki. Explicit Material, który nagrali później to zupełnie inna opowieść. Posiadam go w zbiorach i kiedyś może na niego tutaj przyjdzie pora. Ale dziś All the God's Men z 1985 roku.

Zacznijmy od okładki gdzie wśród tłumu wszelkiego rodzaju Ludzi Pana Boga odnajdujemy zespół. Aluzja do Sgt. Pepper jest dość oczywista. Płyta wydana jest ubogo, winyl w czarnej kopercie - zero tekstów. Przy odrobinie szczęścia można dziś go kupić za kilkanaście złotych. Sam jakieś dwa lata temu upolowałem jeden na Allegro, po czym sprezentowałem kumplowi. Bo to zupełnie niesamowita płyta, jak pisałem niedoceniona i nieznana...

Skromna informacja na okładce i nazwisko Hannetta... Artykuł z the Rolling Stone miał tytuł In the Shadow of U2, być może dlatego, że Martin Hannett, legendarny producent płyt Joy Division, był też realizatorem debiutu U2. Mało kto wie, jak bardzo przeżył on śmierć Iana Curtisa. Przez pół roku dzień w dzień płakał godzinami w studio, a po kłopotach i sporach z Tony Wilsonem, Hannett stał się samodzielnym producentem pogrążając się w alkoholu i zażywając coraz więcej heroiny. Ale to inna historia o której jeszcze napiszemy. 

Być może wspomniane kłopoty doprowadziły do tego, że w połowie lat 80. Martin Hannett zrealizował tylko dwa pełne albumy: francuskiej piosenkarki  Armande Altai  i omawiany dziś album Blue in Heaven... 
Album przez niektórych określany jest jako popowy (TUTAJ), ale nie dajmy się zmylić. Ta płyta to kontynuacja tego, co Hannett zaczął z Joy Division. Owszem, jest bardziej popowa, wątpliwości nie ma, ale sznyt Hannetta czyni z niej dzieło, które do komercyjnych zaliczyć trudno. Dzieło zupełnie ponadczasowe. Coś czego wielbiciele chłodnej i nowej fali mogą posłuchać kiedy poszukują ucieczki od dołującego klimatu w stronę lżejszą i nieco  bardziej relaksującą.
Płytę otwiera Sometimes i tutaj lekkie rozczarowanie, moim zdaniem jeden ze słabszych utworów. Zapowiada się na jakąś dyskotekę, i swego czasu traktowałem tą piosenkę jako swoistego rodzaju żart zespołu. Kiedy wybrzmi panowie pokazują, że są dorosłymi chłopcami i zaczyna się poważne granie. The big beat bowiem już od pierwszych taktów, zanim zacznie się nostalgiczny śpiew Shane O'Neilla, ukazuje nam muzyczny znak wodny Martina Hannetta. Wysunięty bas, i efekty specjalne, a przede wszystkim gitary wprowadzają ciekawy nastrój. Napięcie narasta a później jest już zupełnie poważnie. Bo jest It's Saturday - jedna z najbardziej mrocznych piosenek i jednocześnie najlepszych na płycie. Nostalgia, smutek i efekty jakimi emanuje pokazują majstersztyk Hannetta. I tak już jest do końca albumu... Old Ned też z efektami, nieco szybszy a po nim już znakomity All You Fear zamykający pierwszą stronę albumu.
Strona druga zaczyna się mocnym akcentem: Julie Cries który przechodzi w kolejne doskonałe arcydzieło - Like a Child. Jeden z najlepszych utworów na płycie, znakomita piosenka o uczuciach i powrocie do świata dzieciństwa. In Your Eyes ze świetnym gitarowym wstępem i ciekawym tekstem to początek końca bowiem po nim przychodzi nostalgiczny Slowly kończący ten doskonały album. Bo wybór drogi, tej właściwej drogi zawsze stanowi problem, bowiem przecież nigdy nic nie wiadomo...


O zespole jeszcze do niedawna nie było w sieci żadnych informacji, ale na szczęście obecnie możemy dowiedzieć się nieco więcej. Irlandczycy bowiem postanowili stworzyć projekt internetowy Irishrock (TUTAJ).
Dowiadujemy się z niego, że grupa była aktywna w latach 1982-1989, i tworzyli ją wspomniany powyżej Shane O'Neill (gitara, śpiew), Eamonn Tynan (gitara), Declan Jones (bas) i Dave Clark (perkusja). Na wspomnianej stronie można znaleźć zdjęcia wszystkich wydawnictw zespołu, oraz stwierdzenie, że niewiele dziś o grupie wiadomo, co nie jest wielkim odkryciem... Przy okazji można się nieźle uśmiać. Wspomniana strona bowiem, poleca zapoznanie się z opisem kariery zespołu z przewodnika Trouser Press (TUTAJ) gdzie można przeczytać: 

Although this young Irish quartet debuted on 45 with a fiery guitar anthem ("Julie Cries"), an inappropriate choice of producer (Martin Hannett) for their first album turned them into bass-heavy doom mongers. A remix of the single on All the Gods' Men tells the whole sordid tale. A little light does shine through in "Sometimes," "The Big Beat" and "In Your Eyes," but Hannett's lush atmospherics detract from, rather than complement, the effort. 

Durnie są wszędzie, chciałoby się powiedzieć...

Kiedyś wiele lat temu zapytałem znajomego Irlandczyka co dzieje się z Blue in Heaven. Podobno grają do przysłowiowego kotleta w jednym z pubów w Dublinie, skąd pochodzą...

A nam, zwykłym zjadaczom chleba pozostało już tylko wyrazić żal, że tak doskonały zespół został niedoceniony, że zmarnowano taki potencjał. 

Na szczęście pozostał po nich ten doskonały album...    


Blue in Heaven - All the God's Men, Island Records 1985, Realizacja nagrań: Martin Hannetttracklista: Sometimes, The big beat, It's  Saturday, Old Ned, All You Fear, Julie Cries, Like a Child, In Your Eyes, Slowly.

Pełna dyskografia grupy jest TUTAJ.

Koncertu zespołu z 1985 roku można posłuchać TUTAJ.  

Więcej o nich TUTAJ.

Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.  
 

6 komentarzy:

  1. Faktycznie,pierwszy numer jakby zupełnie z innej bajki,z innej płyty i w wykonaniu innej kapeli jakby.W porównaniu do numeru ,który wyłania się zaraz po tym początkowym..Nawet jakby inny realizator się w to wkręcił..Bas robi swoje w tym drugim utworze,a wokal jakby drapieżniejszy Jednak to przecież jedna płyta,więc tak to weźmy i posłuchajmy całości..

    OdpowiedzUsuń
  2. nr 3 i nr 4 to już dalej w lekką ciemność,ale na obrzeżach,nie w głąb...nr 5 lekkie za stopowanie,ale jedynie rytmu,ponieważ tam się dobrze rozgrywa gra przestrzenna,nr 6 to ponowne powstanie i wejście na tor konkretnego basu i rytmu,oraz gitar szorujących swoją własną drogą..dobry też motyw basu w środku kawałka..

    OdpowiedzUsuń
  3. nr 7. wchodzi w lekki Cocteau Twins z drugiej płyty(muzyka),a wokal znów jakby łagodnieje,czyli materiał jak dotąd nie jest przewidywalny co mnie cieszy i każe słuchać dalej.....nr 8. zaczyna się typowym post punkowym brzmieniem i graniem,czyli jest po prostu post punkowy utwór..nic dodać nic ująć..nr 9. to czyste Joy..D... na początku,gdy się wokal  zaczyna,ale jakby tam śpiewał ktoś inny czyli wiadomo kto to jak ulał,przynajmniej w pierwszej fazie numeru..tutaj też słychać realizatora i klimat,który udzielił się mu przy Joy D....(takie odczucia mam).Pozwoliłem sobie polecieć ze wszystkimi kawałkami,ponieważ nie mogłem się oderwać od tej płyty i byłem ciekawe jak sie ona w całości(dla mnie),prezentuje.Komentarz autora jest jak najbardziej trafny,a Ja jedynie napisałem swój,choć sam nie wiedziałem,że będzie to o całym materiale..Tak wyszło.Pzdr

    OdpowiedzUsuń
  4. Fakt - Like a Child może przypominać Cocteau Twins, klimat Joy Division słychać też w gitarach w przedostatnim utworze, zwłaszcza na początku. Próbujemy namierzyć zespól na razie zgłosił się do nas człowiek promujący ich koncert w 1985 roku. Warto byłoby ich zapytać o Hannetta... Pozdrawiam i cieszę się że się podoba! Hannett miał w dorobku kilka takich perełek i na pewno pojawią się one tutaj. O Blue in Heaven trochę bałem się, że zostanie odebrany jako komercja i pop. Cieszę się że tak jednak nie jest. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń