poniedziałek, 29 października 2018

Zdzisław Beksiński: Twórczość i pasje muzyczne cz.3

Opisaliśmy jakiś czas temu etapy twórczości Zdzisława Beksińskiego TUTAJ, lecz jest jeszcze coś, bez czego by nic nie zdziałał a jeśli nawet, to prawdopodobnie efekt jego pracy osiągnąłby inny kształt. Chodzi o muzykę, która była istotną częścią jego życia, która była spoiwem łączącym go z Tomaszem, jego synem. Można by wiele pisać o tym co lubił słuchać i kiedy oraz w jaki sposób, lecz po co. Najlepiej niech sam o tym opowie. Gwoli wyjaśnienia, wszystkie utwory zamieszczone w tym tekście są tymi, które lubił Beksiński, a zatem posłuchajmy czym była dla niego muzyka, jak ją odbierał i dlaczego:

Jeżeli czegoś szukam, używam, pasjonuję się, to jest tym przede wszystkim muzyka. Poza tym interesuje mnie trochę film... Słucham oczywiście dużo pop-music, ale nic wyłącznie: Na muzyce się kompletnie nie znam, kilkuletnie bębnienie w dzieciństwie na fortepia­nie, w czasie którego moja nauczycielka większą zwracała uwagę na to, bym miał roz­luźnione przeguby, niż na to, by mi wyjaśnić, co właściwie robię, nie nauczyła mnie przecież niczego. Wspominam to jak koszmar, któremu kres położyła utrata - na skutek eksplozji - palców lewej ręki. Należę więc do Klubu Wyjącego Psa i muzykę odbieram wyłącznie bebechami jakby to określił Witkacy. Za to odbieram jej dużo, całymi godzinami, jestem jak to się zwykło mówić osłuchany, chociaż rzecz jasna niesystematycznie, poza tym wszystko mi się stale myli, więc na Boga nic egzaminuj mnie tu z nazwisk, stylów, wpływów...

Ogólnie lubię muzykę, tym bardziej nadaję się do odbioru bebechowego, a więc przede wszystkim drugą połowę XIX wieku oraz sam początek wieku XX, muzyka naj­nowsza też, ale z pewnymi zastrzeżeniami: Zachwycony jestem raczej jej brzmie­niem, instrumentacją, natomiast utwory traktowane jako całość są dla mnie w większości wypadków nie dość ekspresyjne, nie dość naładowane uczuciem - oczywiście nie jest to żadna krytyka z mojej strony, po prostu nie nadaje się do tego typu percepcji, jaki jest mi potrzebny i do jakiego przywykłem. W owym uczuciowym czy bebechowym odbiorze muzyki pomaga mi piekielnie nagłośnienie pracowni - zawsze wszystko jest dla mnie nie dość głośne, na skutek czego nieustanne poszukiwanie wzmacniacza idealnego, który by nie zniekształcając dźwięku wyrywał zarazem futryny z okien. Badałem się, nie mam przytępionego słuchu, ale odczuwam potrzebę, by muzyka dosłownie miażdżyła lub rozrywała na strzępy. Okazuje się jednak, że po czternastogodzinnym nieprzerwanym słuchaniu, tylko muzyka pozwala mi równocześnie przez cały ten czas malować i to na stojąco i nie zwracać w ogóle uwagi na zmęczenie - jest to stymulator silniejszy od kawy! 


Oczywiście są całe obszary muzyki niedostępnej dla mnie, właściwie wszystko nieomal, co było przed połową XIX wieku jest dla mnie zbyt dalekie i zbyt trudne w odbiorze. Beethoven mnie nudzi i męczy, może niektóre sonaty fortepianowe i skrzypcowe w mniejszym stopniu, ale symfonii słuchać nie potrafię, mimo iż wielokrotnie próbowałem i znam je nieomal na pamięć, jeszcze gorzej jest z barokiem, a przecież wreszcie stale słucham wszystkiego, co tylko jest dostępne na płytach, usiłuję się po prostu przyzwyczaić i to we własnym interesie, bo dla kogoś, kto słucha muzyki po 10 i więcej godzin dziennie, jest jej stale za mało, chciałbym uzyskać jakieś nowe, nadające się do eksploatacji obszary, jakieś nowe pastwiska - traktuję to wręcz jak pożywienie - ale trawa tam jest niejadalna, przejrzysta konstrukcja i brak uczucia, na pewno gdzieś ono się znajduje, ale ja nie posiadam klucza i przy­zwyczajenie się par force niczego tu nic zmienia.

Gdy słyszę Skriabina, to natychmiast cały mój organizm ulega jakby podłączeniu do dźwięków wypeł­niających pracownię - nie ma już muzyki, której się słucha, lecz dźwięki i jak stanowimy całość, czuję się jak wąż zahipnotyzowany fujarką fakira, jak pies reagujący na harmonijkę ustną...

Gdy słucham beethovenowskich wariacji na temat Diabelnego, pozostaję całkowicie zimny i krytyczny - wiem, o co idzie, podążam za ideą konstrukcji, ale rzecz jest dla mnie po prostu nudna i tyle. Brak tu dla mnie możliwości zespolenia się z muzyką - istnieje po prostu jej odbiór, nic poza tym. Oczywiście w ramach tego, co lubię i co lubię w mniejszym stopniu, a nawet wśród rzeczy, których właściwie nie lubię, np. Bacha, są rzeczy, których słucham chętniej, których słucham mniej chętnie, i takie, których nieomal wcale nic słucham. W zdaniu tym jest tylko pozorna sprzeczność.

W zasadzie lubię bowiem przede wszystkim muzykę smutną, tragiczną, patetyczną, ekstatyczną, potężną, melancholijną, neurasteniczną wreszcie, a nawet groteskową i persyflażową, ale wręcz nic cierpię muzyki pogodnej, wesołej, pełnej werwy i humoru, lekkiej, żartobliwej, ludowo-skocznej i tak dalej, nic na to nie poradzę, nie muszę się chyba tłumaczyć przed tobą z własnych gustów, sam ich zresztą nie rozumiem. Poza tym bardzo lubię też muzykę ostrą, rytmiczną stereotypową, dawniej był to jazz, od wielu już lat jest to muzyka pop, a szczególnie stereotypowe grupy heavy rocka i hard rocka. Właściwie w słuchaniu potrafię przechodzić bezpośrednio od Brucknera do Budgie czy Nazareth - o wiele trudniejsze jest przejście od Brucknera do Beethovena, mimo iż jest to szlak bardziej wydeptany
.


Beksiński słuchał muzyki różnej ale zawsze pełnej emocji, takiej, która musi być słuchana na full. Jedna z anegdot, którą sam opowiadał uzasadniała powód takiego sposobu odtwarzania nagrań. Zresztą jest to opowieść typowa dla Beksińskiego: Otóż kiedyś malował przy rozkręconych do maximum głośnikach, gdy poczuł nagły dreszcz, który go przeszedł od czubka głowy aż po palce nóg… Po czym okazało się, że nie było to wrażenie wywołane muzyką, a skutek uderzenia w głowę obrazu, który pod wpływem drgań spadł mu na głowę… Lecz to tylko żart, bo artysta autentycznie wzruszał się przy niektórych utworach. Przy IV Symfonii G-dur Gustava Mahlera płakał.

Innym utworem szczególnie cenionym przez malarza było Requiem Alfreda Schnittk:

Nietrudno zauważyć, że cenieni przez niego kompozytorzy należeli do tzw. nutu romantycznego, choć Beksiński był wybrednym koneserem i nie lubił każdego przedstawiciela tego stylu, np. nie znosił Berlioza…  Pełna lista jego ulubionych dzieł znajduje się TUTAJ. Warto zapoznać się z tymi utworami aby posłuchać czegoś w nurcie cold wave sprzed kilkuset lat…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz