Ostatnio skupiamy się na najnowszej książce Jona Savagea o Joy Division. Poddajemy jej treść analizie i jak dotychczas omówiliśmy rozdziały: piąty (TUTAJ), czwarty (TUTAJ), trzeci (TUTAJ), drugi (TUTAJ) i pierwszy (TUTAJ).
Dzisiaj kolej na rozdział szósty, który zatytułowany jest: Czerwiec - Grudzień 1978.
Rozpoczyna go wypowiedź Richarda Boona, który wspomina, jak Tony Wilson starał się organizować koncerty Factory w klubie PSV (Passenger Service Vehicle Club) - przeznaczonym dla kierowców i konduktorów w Moss Side, która ulokowana była na styku różnych subkultur. Była też dzielnicą dość niebezpieczną z powodu zbrodni i narkotyków.
Tony Wilson wspomina swoje programy telewizyjne, Granada Reports i główny, czyli So It Goes. W październiku 1977 nagrali wersję The Passenger, którą Iggy Pop zaprezentował w Apollo, a redakcja Granady postanowiła usunąć niecenzuralne słowo z jej środka, na co Wilson silnie zaprotestował. Doprowadziło to do konfliktu z redakcją i zakończyło współpracę nad So It Goes. Ale Wilson nie poddawał się, marzył żeby robić coś w obszarze muzyki.
Skontaktował się z Alanem Erasmusem, którego nazywa swoim starym przyjacielem, a ten uczynił go współmanagerem the Durutti Column. Tak zaczęli wspólne działania, które trwały 14 lat...
Szukali klubu na występy, zaczęli od Rafters bo tam gra każdy. Erasmus znał jakiś klub w Hulme. Ich filozofia opierała się na tym, żeby znaleźć klub, który ma kiepską publikę w czwartkowe i piątkowe wieczory i po prostu go wynajmować. Jeśli uda się przyciągnąć publikę koncertami wszyscy są zadowoleni, bo właściciel zwiększa obroty z baru. Myśleli o nowym klubie, i kiedy tak spacerowali po Manchesterze zobaczyli napis: Zamknięcie fabryki. Erasmus powiedział: nazwijmy klub Fabryka, i niech będzie otwarty, nie zamknięty.
Następnie Wilson opisuje jak doszło do jego spotkania z Peterem Savillem, było to na koncercie Patti Smith. Saville wyglądał nieco jak Brian Ferry i zaoferował wykonywania prac graficznych. Okazało się, że było to z zazdrości, bo jego kolega Malcolm Garett zajmował się grafiką dla the Buzzcocks. 3 dni później spotkali się w restauracji telewizji Granada, i jak to Peter, nie przyniósł żadnej swojej pracy tylko książkę Jana Tschicholda, którą pół godziny oglądali. Po czym Saville został równorzędnym założycielem Factory.
Sam Saville wspomina, że Tony zawsze był na czasie, mimo że prowadził program w TV był pozaestablishmentowy. Potwierdza, że zazdrościł koledze projektowania dla the Buzzcocks i cały czas zaczepiał Richarda Boona i pytał,czy ten nie ma pod opieką jakiejś nowej kapeli. I to Boon doradził mu kontakt z Wilsonem, kiedy dowiedział się że ten otwiera nowy klub. Spotkał się z Wilsonem i przyniósł kilka książek ze sobą, najbardziej interesował go wtedy manifest Jana Tschicholda - Die Neue Typographie. Powiedział, że chciałby robić coś w tym stylu. Tony odpowiedział, że będzie miał do zrobienia poster. Sam też zrobił jeden, z dwoma kowbojami w kanionie, rozmawiającymi po francusku o reifikacji, i choć Savilleowi wtedy nie spodobał się, obecnie ma o nim inne zdanie.
Wilson wspomina, jak był w mieszkaniu artysty i zobaczył czarno żółte paski, które ten układał na podłodze. Nie było to zbyt w stylu punk, ale Wilson był zdania, że najlepiej pracuje mu się z mądrzejszymi od siebie, dlatego nie ingerował w twórczość ani Saville'a ani muzyków, mawiał: rób co chcesz, bowiem albo możesz to zrobić, albo nie.
Następnie Peter Saville w dość długiej wypowiedzi wyjaśnia zasady stylu postmodernistycznego. W skrócie można powiedzieć, że styl ten definiuje jako oddziaływanie między neoklasycyzmem a wyższą technologią. Jego zdaniem Factory idealnie do tego pasowało. Na drzwiach pracowni w collegeu sztuki, którego bardzo pożądał od miesięcy, to znak o użyciu zatyczek ochronnych do uszu. Kiedy Tony powiedział, że chce najbliższą noc w klubie nazwać Factory, artysta pomyślał, że pożyczy sobie wspomniany znak. Tak powstał pierwszy poster Factory - FAC 1 (pisaliśmy o nim TUTAJ).
Poster zatem zawiera industrialny znak lat 70-tych w kombinacji z prostą, idealistyczną modernistyczną typografią. Zawierał daty i nazwę eventu (Factory). Artysta był przekonany, że 99.9 % mieszkańców Manchesteru zignoruje ten poster, ale był zainteresowany tym 0.1 % które dostrzeże nowy przekaz wizualny.
Dalsza część książki zawiera wspomnienie pierwszego koncertu Factory. Richard Kirk z Cabaret Voltaire nie pamięta czy grali pierwszej czy drugiej nocy, ale pamięta jak grali z Joy Division. Przypominali mu the Doors ale takie z Manchesteru nie z LA lat 70-tych. Wspomina wspólne zainteresowania jakie dzielił z Ianem Curtisem: Ballard, Burroughs, ale i muzyczne, czyli Velvet Underground, the Stooges czy Kraftwerk. Muzyka Joy Division była industrialna, dystopijna i ponura. Podobna do muzyki Cabaret Voltaire.
Malcolm Whitehead wspomina jedno ze spotkań z Robem Grettonem, kiedy ten był managerem the Panik i poprosił go o nagranie koncertu zespołu w Electric Circus. Niestety było ciemno i film się nie udał. Próbował nad nim pracować żeby poprawić jakość, kiedy zadzwonił Gretton i oświadczył, że już nie jest managerem the Panik, tylko Joy Division, i zaprosił go na ich koncert. Tak więc Whitehead poszedł do Russel Club gdzie występowali. Publiki nie było, to były początki, ale występ był oszałamiający. Pamięta go ale nie w głowie, tylko w żołądku, jako siłę, moc, zobaczył to czego zawsze oczekiwał od zespołów. Po koncercie czuł się jak wysuszony.. Oświadczył wtedy Grettonowi że ich sfilmuje. Nie myślał o zespole w kategoriach hitu sprzedaży płyt, myślał że staną się zjawiskiem kulturowo masowym, bo byli przytłaczający.
Iain Gray również wspomina metamorfozę Iana Curtisa, obserwował ich pierwszy występ w Russel Club zza sceny i byli oszołamiający. Nie rozumiał, jak ten sam Ian Curtis może przynosić czekoladki żonie, a tutaj był całkowicie inspirujący i hipnotyzujący. Był niemal jak mesjasz. Najdziwniejszą rzeczą było, że znałem Iana. To zwykle dewaluuje wielkość gwiazdy, jeśli ją znasz, ale patrzyłem na niego i byłem całkowicie zdumiony. Do dziś kiedy to wspominam czuję się dziwnie. To było całkowicie brytyjskie, to było całkowicie jego własne, to nie była gra i było to również przerażające.
Przytoczone zostają recenzje koncertów zespołu z 1978 roku. Obok recenzji Paula Morleya pojawia się tekst Micka Middlesa z Sounds z 16.09.1978 roku. Zaczęli od Exercise One który pokazał wielki postęp zespołu przez ostatni rok. To bardzo mroczna i wnikliwa piosenka z zabójczą linią basu. Zespół przeszedł przez występ przenosząc tłum ze średnio zainteresowanego do hucznego.
Malcolm Whitehead wspomina, że miejsca w których grali Joy Division szybko się zapełniały. Mieli tą magiczną moc, jak gdyby byli stworzeni do grania razem. Nie było słychać o czym śpiewa Curtis bo grali głośno. Często widział jak Ian przed występem wypijał kilka piw, chodziło o rozładowanie emocji przed wyjściem na scenę. Ian zawsze do występu podchodził z pełnym zaangażowaniem.
Następnie Bernard Sumner opisuje historię powstania She's Lost Control. Jest to historia dobrze znana, mówi też o swoich inspiracjach ze strony dziadków. Opowiada też o zainteresowaniu Iana osobami chorymi umysłowo. Wspomina kiedy raz dzwonił do żony z hotelu i musiał zapłacić aż 10 GBP za rozmowę, nie zdając sobie sprawy, że telefony w hotelach są tak kosztowne. Poprosił żeby Rob się dołożył, ale ten był człowiekiem typu: spierdalaj, płać sobie sam, wtedy Ian wyładował na nim swoją frustrację. Innym razem kiedy był na niego zły w pokoju prób, położył mu na głowie kosz od papieru i przesuwał góra, dół jak oszalały, co wszyscy uznali za bardzo zabawne. Ian potrafił przemieniać się z miłego i grzecznego w kompletnie szalonego, zwłaszcza gdy był wkurzony - stawał się wtedy wybuchowy. Nie zażywał narkotyków i nie był pod ich wpływem podczas koncertów, w trans wprawiała go muzyka.
Następnie pojawiają się wspomnienia ich występu w Granada Reports, 20.09.1978 roku (pisaliśmy o nim TUTAJ). Sumner wspomina, że nie wolno im było niczego dotykać, nawet swoich instrumentów z powodu zasad panujących w studio. Tony Wilson opowiada, skąd za zespołem jadące auta (opisywaliśmy historię zaczerpnięcia tła z filmu World in Action o CIA TUTAJ). Autorem pomysłu był David Lidiment.
Bob Dickinson wspomina koncert w klubie Kelly's w Manchesterze. Zobaczył zespół po przerwie, zwróciło uwagę że zmienili styl ubioru (warto zobaczyć TUTAJ) przestali nosić kurtki ze skóry i ciężkie buty, a zaczęli krawaty i ciemne koszule, wyglądali jak Niemcy, sprawiali wrażenie poważnych. W ich muzyce pobrzmiewały klimaty II Wojny, roztaczali je w ciemnym, depresyjnym Manchesterze.
Bernard Sumner opowiada o pierwszym ataku epilepsji - relacja jest zgodna z tą z filmu dokumentalnego o zespole (warto wspomnieć, że scena jest inaczej opisana w książce Deborah Curtis). Po tym pojawiła się diagnoza epilepsji...
Kolejne rozdziały książki zostaną streszczone już wkrótce. Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
Rozpoczyna go wypowiedź Richarda Boona, który wspomina, jak Tony Wilson starał się organizować koncerty Factory w klubie PSV (Passenger Service Vehicle Club) - przeznaczonym dla kierowców i konduktorów w Moss Side, która ulokowana była na styku różnych subkultur. Była też dzielnicą dość niebezpieczną z powodu zbrodni i narkotyków.
Tony Wilson wspomina swoje programy telewizyjne, Granada Reports i główny, czyli So It Goes. W październiku 1977 nagrali wersję The Passenger, którą Iggy Pop zaprezentował w Apollo, a redakcja Granady postanowiła usunąć niecenzuralne słowo z jej środka, na co Wilson silnie zaprotestował. Doprowadziło to do konfliktu z redakcją i zakończyło współpracę nad So It Goes. Ale Wilson nie poddawał się, marzył żeby robić coś w obszarze muzyki.
Skontaktował się z Alanem Erasmusem, którego nazywa swoim starym przyjacielem, a ten uczynił go współmanagerem the Durutti Column. Tak zaczęli wspólne działania, które trwały 14 lat...
Szukali klubu na występy, zaczęli od Rafters bo tam gra każdy. Erasmus znał jakiś klub w Hulme. Ich filozofia opierała się na tym, żeby znaleźć klub, który ma kiepską publikę w czwartkowe i piątkowe wieczory i po prostu go wynajmować. Jeśli uda się przyciągnąć publikę koncertami wszyscy są zadowoleni, bo właściciel zwiększa obroty z baru. Myśleli o nowym klubie, i kiedy tak spacerowali po Manchesterze zobaczyli napis: Zamknięcie fabryki. Erasmus powiedział: nazwijmy klub Fabryka, i niech będzie otwarty, nie zamknięty.
Następnie Wilson opisuje jak doszło do jego spotkania z Peterem Savillem, było to na koncercie Patti Smith. Saville wyglądał nieco jak Brian Ferry i zaoferował wykonywania prac graficznych. Okazało się, że było to z zazdrości, bo jego kolega Malcolm Garett zajmował się grafiką dla the Buzzcocks. 3 dni później spotkali się w restauracji telewizji Granada, i jak to Peter, nie przyniósł żadnej swojej pracy tylko książkę Jana Tschicholda, którą pół godziny oglądali. Po czym Saville został równorzędnym założycielem Factory.
Sam Saville wspomina, że Tony zawsze był na czasie, mimo że prowadził program w TV był pozaestablishmentowy. Potwierdza, że zazdrościł koledze projektowania dla the Buzzcocks i cały czas zaczepiał Richarda Boona i pytał,czy ten nie ma pod opieką jakiejś nowej kapeli. I to Boon doradził mu kontakt z Wilsonem, kiedy dowiedział się że ten otwiera nowy klub. Spotkał się z Wilsonem i przyniósł kilka książek ze sobą, najbardziej interesował go wtedy manifest Jana Tschicholda - Die Neue Typographie. Powiedział, że chciałby robić coś w tym stylu. Tony odpowiedział, że będzie miał do zrobienia poster. Sam też zrobił jeden, z dwoma kowbojami w kanionie, rozmawiającymi po francusku o reifikacji, i choć Savilleowi wtedy nie spodobał się, obecnie ma o nim inne zdanie.
Wilson wspomina, jak był w mieszkaniu artysty i zobaczył czarno żółte paski, które ten układał na podłodze. Nie było to zbyt w stylu punk, ale Wilson był zdania, że najlepiej pracuje mu się z mądrzejszymi od siebie, dlatego nie ingerował w twórczość ani Saville'a ani muzyków, mawiał: rób co chcesz, bowiem albo możesz to zrobić, albo nie.
Następnie Peter Saville w dość długiej wypowiedzi wyjaśnia zasady stylu postmodernistycznego. W skrócie można powiedzieć, że styl ten definiuje jako oddziaływanie między neoklasycyzmem a wyższą technologią. Jego zdaniem Factory idealnie do tego pasowało. Na drzwiach pracowni w collegeu sztuki, którego bardzo pożądał od miesięcy, to znak o użyciu zatyczek ochronnych do uszu. Kiedy Tony powiedział, że chce najbliższą noc w klubie nazwać Factory, artysta pomyślał, że pożyczy sobie wspomniany znak. Tak powstał pierwszy poster Factory - FAC 1 (pisaliśmy o nim TUTAJ).
Poster zatem zawiera industrialny znak lat 70-tych w kombinacji z prostą, idealistyczną modernistyczną typografią. Zawierał daty i nazwę eventu (Factory). Artysta był przekonany, że 99.9 % mieszkańców Manchesteru zignoruje ten poster, ale był zainteresowany tym 0.1 % które dostrzeże nowy przekaz wizualny.
Dalsza część książki zawiera wspomnienie pierwszego koncertu Factory. Richard Kirk z Cabaret Voltaire nie pamięta czy grali pierwszej czy drugiej nocy, ale pamięta jak grali z Joy Division. Przypominali mu the Doors ale takie z Manchesteru nie z LA lat 70-tych. Wspomina wspólne zainteresowania jakie dzielił z Ianem Curtisem: Ballard, Burroughs, ale i muzyczne, czyli Velvet Underground, the Stooges czy Kraftwerk. Muzyka Joy Division była industrialna, dystopijna i ponura. Podobna do muzyki Cabaret Voltaire.
Malcolm Whitehead wspomina jedno ze spotkań z Robem Grettonem, kiedy ten był managerem the Panik i poprosił go o nagranie koncertu zespołu w Electric Circus. Niestety było ciemno i film się nie udał. Próbował nad nim pracować żeby poprawić jakość, kiedy zadzwonił Gretton i oświadczył, że już nie jest managerem the Panik, tylko Joy Division, i zaprosił go na ich koncert. Tak więc Whitehead poszedł do Russel Club gdzie występowali. Publiki nie było, to były początki, ale występ był oszałamiający. Pamięta go ale nie w głowie, tylko w żołądku, jako siłę, moc, zobaczył to czego zawsze oczekiwał od zespołów. Po koncercie czuł się jak wysuszony.. Oświadczył wtedy Grettonowi że ich sfilmuje. Nie myślał o zespole w kategoriach hitu sprzedaży płyt, myślał że staną się zjawiskiem kulturowo masowym, bo byli przytłaczający.
Iain Gray również wspomina metamorfozę Iana Curtisa, obserwował ich pierwszy występ w Russel Club zza sceny i byli oszołamiający. Nie rozumiał, jak ten sam Ian Curtis może przynosić czekoladki żonie, a tutaj był całkowicie inspirujący i hipnotyzujący. Był niemal jak mesjasz. Najdziwniejszą rzeczą było, że znałem Iana. To zwykle dewaluuje wielkość gwiazdy, jeśli ją znasz, ale patrzyłem na niego i byłem całkowicie zdumiony. Do dziś kiedy to wspominam czuję się dziwnie. To było całkowicie brytyjskie, to było całkowicie jego własne, to nie była gra i było to również przerażające.
Przytoczone zostają recenzje koncertów zespołu z 1978 roku. Obok recenzji Paula Morleya pojawia się tekst Micka Middlesa z Sounds z 16.09.1978 roku. Zaczęli od Exercise One który pokazał wielki postęp zespołu przez ostatni rok. To bardzo mroczna i wnikliwa piosenka z zabójczą linią basu. Zespół przeszedł przez występ przenosząc tłum ze średnio zainteresowanego do hucznego.
Malcolm Whitehead wspomina, że miejsca w których grali Joy Division szybko się zapełniały. Mieli tą magiczną moc, jak gdyby byli stworzeni do grania razem. Nie było słychać o czym śpiewa Curtis bo grali głośno. Często widział jak Ian przed występem wypijał kilka piw, chodziło o rozładowanie emocji przed wyjściem na scenę. Ian zawsze do występu podchodził z pełnym zaangażowaniem.
Następnie Bernard Sumner opisuje historię powstania She's Lost Control. Jest to historia dobrze znana, mówi też o swoich inspiracjach ze strony dziadków. Opowiada też o zainteresowaniu Iana osobami chorymi umysłowo. Wspomina kiedy raz dzwonił do żony z hotelu i musiał zapłacić aż 10 GBP za rozmowę, nie zdając sobie sprawy, że telefony w hotelach są tak kosztowne. Poprosił żeby Rob się dołożył, ale ten był człowiekiem typu: spierdalaj, płać sobie sam, wtedy Ian wyładował na nim swoją frustrację. Innym razem kiedy był na niego zły w pokoju prób, położył mu na głowie kosz od papieru i przesuwał góra, dół jak oszalały, co wszyscy uznali za bardzo zabawne. Ian potrafił przemieniać się z miłego i grzecznego w kompletnie szalonego, zwłaszcza gdy był wkurzony - stawał się wtedy wybuchowy. Nie zażywał narkotyków i nie był pod ich wpływem podczas koncertów, w trans wprawiała go muzyka.
Bob Dickinson wspomina koncert w klubie Kelly's w Manchesterze. Zobaczył zespół po przerwie, zwróciło uwagę że zmienili styl ubioru (warto zobaczyć TUTAJ) przestali nosić kurtki ze skóry i ciężkie buty, a zaczęli krawaty i ciemne koszule, wyglądali jak Niemcy, sprawiali wrażenie poważnych. W ich muzyce pobrzmiewały klimaty II Wojny, roztaczali je w ciemnym, depresyjnym Manchesterze.
Bernard Sumner opowiada o pierwszym ataku epilepsji - relacja jest zgodna z tą z filmu dokumentalnego o zespole (warto wspomnieć, że scena jest inaczej opisana w książce Deborah Curtis). Po tym pojawiła się diagnoza epilepsji...
Kolejne rozdziały książki zostaną streszczone już wkrótce. Czytajcie nas - codziennie nowy wpis, tego nie znajdziecie w mainstreamie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz